Dzień 7 (15.05.2015) – Jbel Ayachi
Ponieważ podejście, teoretycznie, nie miało być jakoś ekstremalnie długie, dlatego nie zrywaliśmy się bardzo wcześnie rano do ataku na wielką górę. Wstaliśmy sobie na spokojnie, zjedliśmy śniadanie, kto chciał to się nawet umył w rzece. Wyruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem dopiero około 9. Okazało się, że jeden z miejscowych idzie z nami, chyba w charakterze przewodnika. Choć jak się potem okazało, chyba nie do końca dobrze ogarniał on te góry i chyba chciał nas zaprowadzić na zupełnie inny szczyt. Choć trudno to zweryfikować, bo facet bardzo słabo mówił po angielsku, więc nawet nie wiemy, gdzie chciał z nami pójść.
Warunki noclegowe były dość, hmm... spartańskie
Cirque de Jaffar. Widok na stronę przeciwną do kierunku Jbel Ayachi.
Początkowo kierowaliśmy się doliną, ale w górę strumienia, który z każdą chwilą przybierał na wartkości. Wreszcie weszliśmy w efektowny wąwóz, gdzie zrobiliśmy kilka fotek, ale musieliśmy tam też zachować czujność, bo wielokrotnie musieliśmy przekroczyć tenże strumień, który tutaj był już wartkim, górskim potokiem. Po wyjściu z wąwozu stało się jasne, że cienia to my już tego dnia nie uświadczymy. Na niebie panowała totalna lampa, a przed nami był masz idealnie nasłonecznioną doliną, z której potem mieliśmy atakować grzbiet góry (również idealnie nasłoneczniony). Był jednak inny, poważniejszy problem. Ze względu na zbyt spacerowe tempo, bardzo powoli nabieraliśmy wysokości. Dopiero około 14 osiągnęliśmy 3000m, czyli przed nami było jeszcze ponad 700m wysokości do zdobycia. Po początkowo łatwej i łagodnej trasie, rozpoczęliśmy w końcu wspinaczkę na grzbiet, z którego następnie mieliśmy wejść na przełęcz, która miał nas z kolei poprowadzić ku właściwej grani. Zdobycie przełęczy zajęło nam sporo czasu – zameldowaliśmy się pod nią właśnie około 13.30. Tu zrobiliśmy postój pod skałą na obiad, skąd mieliśmy ruszyć dalej. Niestety warunki się pogarszały. Przed nami było coraz więcej pól śnieżnych, które należało jakoś pokonywać, a do tego wzmagał się wiatr, który okazywał się największym problemem.
Wąwóz, przez który przechodziliśmy w początkowej fazie drogi.
Po wyjściu z wąwozu. Totalna lampa. Brak szans na cień. Mijamy widoczne po lewej stronie zdjęcia wzniesienie od południa.
Rzut oka na masyw Jbel Ayachi z nieco szerszej perspektywy
Gdzieś mniej więcej na 2600m. Widoczne pierwsze połacie śniegu w pobliżu.
Podchodzimy na przełęcz. Za chwilę osiągniemy 3000m.
Niebawem dotrzemy do miejsca, w którym podjęliśmy decyzję o rozdzieleniu się. Śniegu coraz mniej, bo teraz coraz bardziej nasłoneczniony.
Jeden z wielu szczytów masywu Jbel Ayachi. Nazwa oraz wysokość nieustalona
Dość oryginalna przełączka. W tle skalny mur masywu Jbel Ayachi (osobiście kojarzy mi się to z widokami z Teide na Teneryfie).
Po kilkudziesięciu minutach musieliśmy podjąć dość radykalną decyzję o rozdzieleniu się. Wszystko dlatego, że w tym tempie nie mieliśmy szans na zdobycie góry za dnia i jeszcze w miarę bezpieczny powrót. Założyliśmy, aby każdy podjął decyzje we własnym imieniu, czy da radę do umownej 16.30 zdobyć szczyt, tak aby jeszcze był czas na powrót. W efekcie powstały dwie grupy – jedna pięcioosobowa, która po chwili zrezygnowała z ataku szczytowego i druga – sześcioosobowa – szturmowa, która miała podjąć próbę zdobycia góry. W ramach grupy szturmowej stworzyły się nieformalnie trzy dwuosobowe zespoły, które początkowo samodzielnie próbowały mierzyć się z górą, ale po chwili zespoły te i tak się połączyły, choć nie w komplecie, bo jeden z uczestników grupy szturmowej również zrezygnował z ataku szczytowego. W efekcie próbę zdobycia najwyższego wierzchołka Jbel Ayachi podjęło pięcioro śmiałków. Trasa nie była nadzwyczaj trudna, ale dość irytująca, bo co wydawało się nam, że to już za tym wierzchołkiem będzie grań prowadząca na właściwy wierzchołek, to nagle się okazało, że ta właściwa grań jest za trzema kolejnymi grzbietami. Koniec końców udało nam się podejść na przełęcz pod głównym wierzchołkiem, gdzie byliśmy około 16.30. Będąc tak blisko nie mogliśmy jednak górze odpuścić i naciągnęliśmy własne ustalenia, dając sobie jeszcze margines czasu na atak szczytowy. Atak ten był dość intensywny, ale na szczęście krótki tak, że przed 17 zameldowaliśmy się na szczycie. Zakładając, że weszliśmy na najwyższy szczyt masywu Jbel Ayachi, osiągnęliśmy wysokość 3747m npm. Tu wykonaliśmy krótkie szczytowanie i natychmiast rozpoczęliśmy powrót, bo skoro podeście na górę zajęło nam osiem godzin, to zejście, nawet biorąc pod uwagę możliwość znacznego przyspieszenia, i tak pewnie zajęłoby nam co najmniej cztery godziny, co oznaczało konieczność kończenia drogi już po zmroku.
Tę górę uznaliśmy za najwyższą i jednocześnie za nasz główny cel tego dnia. Zdjęcie zrobione jakieś 5 minut przed dotarciem pod zbocze i ok. 25 minut przed szczytowaniem.
Widok ze szczytu na coś, co potencjalnie również mogło być najwyższym wierzchołkiem masywu. Nie było nam dane jednak tego sprawdzić
Tyle, że z naszego super przyspieszenia wyszło wielkie gówno. Powoli zaczynało z nas wychodzić zmęczenie, choć najgorsze było, że trasa powrotna nie prowadziła jednostajnie na dół, a w początkowej fazie, czyli w pobliżu wierzchołka, prowadziła co chwilę w górę i na dół. Tak, że w drodze powrotnej znów zdobyliśmy chyba ze trzy te same wierzchołki, co wchodząc na właściwą górę. Na jednym z nich zrobiliśmy sobie krótki postój, bo był chyba najwyższy z nich i trochę się zasapaliśmy wchodząc na niego. Tu też dopadł mnie pewien mindfuck, bo wysokościomierz w telefonie pokazał mi, że ten wierzchołek jest nawet wyższy od tego, który uważaliśmy za najwyższy. Tak czy siak, trzeba było już schodzić. Zjedliśmy ostatnie batony i ruszyliśmy w kierunku przełęczy, za którą się rozdzieliliśmy. Co chwila znajdowaliśmy jakieś elementy uprzednio zostawiane, dzięki czemu przynajmniej mieliśmy pewność, że idziemy w dobrym kierunku.
Niestety droga stawała się coraz bardziej uciążliwa, ze względu na usypujące się spod nóg kamienie. Gdzie było to możliwe, tam próbowaliśmy stosować technikę dupoślizgu, ale że śniegu nie było tu za wiele, to dość szybko musieliśmy ją porzucić. Wreszcie zjechaliśmy na tyłku do miejsca, z którego miało być już prosto na dół do wąwozu, który tak nam się spodobał w drodze na górę. Tyle, że pomyliliśmy żleby i zjechaliśmy nie do tego kanionu. To oznaczało, że musieliśmy sforsować jeszcze jeden grzbiet i jakby przeskoczyć do kolejnego kanionu. Tutaj na szczęście okazało się, że śniegu jest nieco więcej i jeszcze udało się zjechać dobrych kilkadziesiąt metrów na dół. Niestety słońce właśnie chowało się za grzbietem gór, co oznaczało, że już za moment zrobi się zupełnie ciemno. Cały czas jednak ostro napieraliśmy na dół, chcąc jeszcze nie w całkowitej ciemności dotrzeć do wąwozu. To nam się nie udało, ale światła wystarczyło na tyle, aby zejść z tego najtrudniejszego, najbardziej stromego odcinka. Było około godziny 20.30, a my mieliśmy jeszcze przed sobą około dwóch godzin drogi. Teraz też zaczęły do nas docierać myśli, czy na pewno druga grupa w komplecie i bezpiecznie zeszła z tej góry... Nie mogliśmy jednak teraz tracić czasu i pędem niemal biegliśmy z powrotem. Znaleźliśmy się w końcu w wąwozie, co nas trochę uspokoiło, a po wyjściu z niego ścieżka była już niemal zupełnie płaska. Mimo świecenia dwoma czołówkami, miałem przed sobą ciemność, dlatego wspomagałem się jeszcze latarką w telefonie. Mijały kolejne minuty i kolejne pokonywane metry, a chaty jak nie było widać, tak nie było. Zaczęliśmy się już dość mocno niepokoić, bo na zegarze zbliżała się godzina 22. Wreszcie jednak dostrzegliśmy ognisko i chatę, a niej całą resztę ekipy. Jak się okazało, wrócili niespełna godzinę przed nami. Wszyscy cali i zdrowi przystąpiliśmy po chwili do posiłku, a zaraz po nim grzecznie położyliśmy się spać. Tego dnia bowiem w górach spędziliśmy 13 godzin.
CDN...