Drugiego kwietnia stuknęła nam dekada bycia razem. Trzeba było jakoś to uczcić.
Miało być: romantyzm, etos, pustkowie i takie tam. No więc Mazio wymyślił że zrobimy coś takiego:
Kobyła rozbita na dwa dni: pierwszego 14 km do bothy i nocleg, drugiego dwa munrosy i powrót, czyli 24 km. Oczywiście z worami: heavy & slow.
Pogoda miała być słaba ale te dwa munro na zapyziałym zadupiu zrobić i tak trzeba, a poza tym wspomniany romantyzm i etos. No to pojechaliśmy.
Droga do bothy, które naprawdę stoi w środku niczego:
Bothy to nie te luksusy po lewej (cottage do wynajęcia), tylko nieodległa chałupinka.
Ale kiedy rozpaliliśmy w kominku romantyzmo-etos zaczął być taki, że nawet kibel spłukiwany wodą ze strumyka nie był w stanie go zniweczyć!
Rano pogoda tak słaba jak zapowiadano, ale morale wysokie.
Otoczenie Loch Calavie wynosi definicję słowa "zadupie" w całkiem nowy wymiar:
A potem dwa munrosy zdobywanie w zimnie, deszczu (najpierw), deszczu ze śniegiem (potem), pizgawicy oraz przepadającym śniegu. Plus zero widoczności i świrujący GPS. Ten świrujący GPS okazał się główną przyczyną naszej mizerii, bo co chwila sprawdzając czy dobrze idziemy wlekliśmy się noga za nogą. Ale nie mogliśmy ryzykować zejścia jakieś hektary od bothy, czy w ogóle do złej doliny - i tak byliśmy bardzo daleko od cywilizacji. Miałam natarczywe a rozkoszne wizje mielonki od której wszak dzieliło mnie jedynie płótno plecaka - ale było za zimno na babranie się z puszkami.
Do bothy dowlekliśmy się w stanie dość zmemłanym, a po krótkiej regeneracji czekało nas jeszcze czternaście kilometrów do samochodu.
Przemoczeni, obolali, kontuzjowani (to Mazio), zakatarzeni (to ja), z nogami zmasakrowanymi marszem w scarpach po drodze a potem po asfalcie, marzący jedynie o tym żeby zrzucić już te wory, do samochodu dowlekliśmy się na 22. Powrót do domu - 02.15. Tym razem udało się nie zabić żadnego jelenia.
Misja została zakończona w 100% pozytywnie - nasza dziesiąta rocznica na pewno pozostanie na długo w naszej pamięci!