I znowu nadchodzi to uczucie… Poszukiwanie informacji, mapy, opisy, bukowanie miejscówek, robienie listy rzeczy do spakowania i odliczanie dni, godzin, minut do momentu wyjścia z domu z plecakiem pełnym ekwipunku. Ku nowej przygodzie
Tym razem afrykańskiej
2 marca 2015, godzina 22.45 – stoję na brudnym dworcu PKS/PKP we Włocławku z 20 litrowym plecakiem i dużym czarnym worem transportowym, lekko dygocząc z zimna. Czekam na bus, który ma mnie zawieźć do Łodzi a następnie do Berlina na lotnisko gdzie spotkam się z resztą zupełnie nowej ekipy (prócz mojego austriackiego alpejskiego druha, Daniela). Jeszcze nie do końca czuję ten wyjazd… Podnoszę głowę i spoglądam na gigantyczny plakat rozwieszony na budynku kina:
I już wiem, że będzie to wspaniały wyjazd a banan nie schodzi mi z twarzy (tak niewiele potrzeba…). Kilka ładnych godzin później, tj. przed 8 rano witam się z Danielem i poznaję ludzi. Wszyscy zmęczeni całonocną podróżą sprawiają wrażenie nieco zbyt spokojnych (jak się okaże później – to zdecydowanie tylko wrażenie
.
W końcu na tablicy pojawia się nasz kierunek! Podnosimy tyłki, robimy przepak i radośnie zmierzamy ku odprawie.
4,5h siedzenia w samolotowym fotelu i voila! Witamy w Afryce
A konkretniej w Maroku, w znanym chyba każdemu człowiekowi chociaż z nazwy, Marakeszu. Jest słonecznie, ciepło a my cieszymy się jak dzieci. Nic nam nie przeszkadza. Nawet godzinne stanie w kolejce do odprawy paszportowej
Wychodzimy przed gmach lotniska, już z bagażami i kieszeniami pełnymi dirhamów, gdy Przemek mówi mi, że ktoś w holu stał z kartką z moim imieniem i nazwiskiem. No ale jak to? Przecież z nikim się nie umawiałam na trzeciego marca… Owszem – mamy dogadaną wycieczkę na Saharę ale to dopiero siódmego… What the &%&%? Podchodzę do Marokańczyka z kartką i pytam się go o co chodzi. Nie bardzo potrafi mi wyjaśnić i wciska mi do rąk swój telefon komórkowy. Odzywa się jakiś typ z zapytaniem jak mi minął lot… To Mohamed, organizator wycieczki ‘od siódmego’, który po prostu chce nas podwieźć do centrum (i pobrać zaliczkę
) i w tym celu wysłał po nas swojego kierowcę. Nie wiemy jeszcze czy o tej godzinie załapiemy jakiś transport do Imlil (skąd chcemy się udać na nasz główny cel wyprawy) ale postanawiamy udać się na dworzec. Okazuje się, że do wspomnianej wyżej wioski jeżdżą jedynie Grand Taxi i to tylko dwa razy dziennie (rano i… nieco później rano co oznacza 10 i 12). Więc dzisiejszy wieczór spędzimy w Marakeszu. Cena taxi taka sama jaką zaproponował mi również Mohamed przez telefon a z nim mogę ustalić wcześniejszą godzinę odjazdu. Decydujemy się więc na ‘prywatnego przewoźnika’. Z buta i z końcem języka za przewodnika ruszamy na poszukiwanie hostelu ‘Waka Waka’, który wynalazł przed wyjazdem Daniel. Samo przejście przez ruchliwe, tłoczne i nieco podejrzane uliczki centrum, jest dla nas już niezłą przygodą. Miejski nocny targ, setki motorynek, stoisk ‘mięsnych’ z charakterystycznym zapachem, miejscowych którzy zaczepiają nas na każdym kroku… Mimo, że w Afryce nie jestem pierwszy raz to zapomniałam już jak zupełnie inny jest to świat…
Okazuje się, że w WW nie ma już miejsc, ale że mają oni 9 zaprzyjaźnionych i w jakimś sensie zależnych od siebie placówek, miły Marokańczyk prowadzi nas do jednego z takich obiektów. W pierwszej chwili zastanawiamy się czy to aby na pewno nie jakieś porwanie bo brniemy coraz dalej w totalnie puste i ciemne uliczki. Zatrzymujemy się przed drzwiami. Zero jakiegokolwiek szyldu… No to po nerce
Otwiera młody chłopak i zaprasza nas do środka. Jedyne co nam wszystkim się nasuwa to ‘wow!’ - hostel jest po prostu przepiękny! Klimatyczne wnętrza, ozdobione barwnymi płytkami i inkrustowanymi sztukateriami w otoczeniu zapachu kadzideł i nastrojowego oświetlenia…
Kilku turystów siedzi gawędząc i ciepło się z nami witając. Zaczynamy już totalnie czuć magię Marakeszu… Chwila odświeżenia się i pędzimy na Plac Jemaa El-Fna aby wrzucić coś na ruszt. Tłumy ludzi, mnóstwo berberyjskiej muzyki, orientalnego jedzenia i przepyszny sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy za jedyne 4 dirhamy.
Późnym wieczorem wracamy do hostelu aby wypocząć przed ‘jutrzejszym’ górskim dniem.
4.03.15 przywitał nas rześkim porankiem i nawoływaniem muezina dobiegającym z pobliskiego minaretu. Zanim zeszliśmy całą gromadką na śniadanie spędziłam dłuższą chwilę przysłuchując się dźwiękom miasta & świergoleniu ptaków na hostelowym dachu. Konsumpcję tradycyjnych marokańskich placków z dżemem i kawy z cynamonem przerwał nam nasz kierowca (który przyszedł po nas 30 minut przed czasem). Cierpliwie jednak poczekał aż dokończymy posiłek i spakujemy manatki (45 min)
I w drogę! Cel – miasteczko Imlil, skąd startujemy do Refuge du Toubkal na wysokości 3.200m npm. A później to już wiadomo – dach Afryki Północnej – szczyt Jebel Toubkal (4.167m). Do Imlil docieramy po dwóch godzinach drogi przez bardzo malownicze pasmo górskie Atlas. Jesteśmy chyba maksymalnie zrelaksowani
Postanawiamy najpierw skosztować najlepszej herbaty pod słońcem – nazywanej przez tubylców ‘berber whisky’ czyli mieszanki zielonej herbaty ze świeżą miętą i dużą ilością cukru.
Spotykamy miłego Pana, Lahcena, który proponuje nam noclegi po zejściu. Biorę więc wizytówkę i umawiam się z nim wstępnie na kolejny dzień. Niebo czyste, słońce operuje w pełni a czas leci więc trzeba ruszyć tyłki. Początkowo szlak biegnie drogą wzdłuż miasteczka, aby później ‘przejść’ przez rzekę i dalej już tylko w górę, zostawiając za sobą niemal całą cywilizację.
Dzielimy się automatycznie na dwie grupy. Ja i Łukasz oraz pozostała czwórka (Daniel, Kamila, Przemek i Weronika). Na pierwszym przystanku czekamy na resztę, delektując się widokami i łapiąc słońce. Dopada nas handlarz orzechami. Jak na dobrego sprzedawcę przystało – najpierw daje nam spróbować tych pyyyyysznych świeżych orzechów i nasion zalanych tutejszym miodem, a później pokazuje nam cenę (mały batonik 30 drh). Mimo wszystko – dajemy się skusić i kupujemy chyba wszystkie możliwe rodzaje
Po drodze mijamy kilka punktów handlowych + kuszący świeżo wyciskany sok pomarańczowy za dyszkę. W takim upale trzeba się nawadniać, chociaż nie korzystamy z tego nagminnie. Spotykamy na szlaku jednodniową owieczkę, która jeszcze trzęsie się próbując utrzymać pion
Po wielu ochach i achach kontynuujemy drogę wkraczając na teren już śnieżny. Mimo miejscowego sporego nachylenia nie było potrzeby zakładania raków. Po około 5,5h od startu dochodzimy z Łukaszem do schroniska na 3.200m.
Meldujemy się, wypełniamy ‘księgę wieczystą’ i po krótkim ogarnięciu się, szoku po spojrzeniu w lustro (zbyt dużo jednak tego UV) i zajęciu górnych prycz schodzimy na dół aby oczekiwać naszej drugiej części
W końcu dochodzą i zaczynamy wspólne biesiadowanie przy kominku, herbatce i niezbyt smacznej (chociaż energetycznej) kolacji.
Jako że nazajutrz czeka nas atak szczytowy i budziki rozdzwonią się o 5 nad ranem, ok. 20 jesteśmy już w łóżkach. Oczywiście kończy się na uciszaniu, bo ogarnia naszą grupkę niesamowita głupawka
Tego wieczoru pada też jedno z fajniejszych zdań/’mott’ wyjazdu
Jacyś Hiszpanie postanawiają wywietrzyć sypialnię, mimo sporego minusa na zewnątrz, i dostają w zamian ostrą prośbę od jednego z nas „Please, close the open”
Osoba nieświadoma swojego błędu językowego kładzie się z powrotem na łóżko a my wybuchamy śmiechem na kolejne kilka minut. I tak znowu i znowu aż kolejna nacja zwraca nam uwagę. Wtedy to już odpuszczamy i dajemy się porwać Morfeuszowi
Rankiem, piątego marca, wszyscy z pokoju zwlekają się na zbiorowe śniadanie. Walają się czołówki, raki, kijki – wszyscy podekscytowani dzisiejszą próbą szczytowania
Poznajemy kilku Polaków z UK, którzy będą z nami wchodzić/schodzić – do wyboru/do koloru
Kiedy zaczyna świtać nasza ekipa kończy przywdziewać raki – troje z Nas ma je pierwszy raz na sobie. Jako że mamy zróżnicowane tempo dzielimy się znowu na dwie grupki. Tym razem do mnie i Łukasza dołącza również Kamila (Kama), która rewelacyjnie sobie radzi i z tempem i z chodzeniem w rakach.
Droga super, nie za zimno, śnieg zmrożony, zza szczytów zaczyna wyłaniać się słońce.
Cztery godziny później – o 10.30 wraz z Łukaszem i Kamą (a po chwili również z Marcinem z UK) stajemy na szczycie Jebel Toubkal 4.167 m npm i podziwiamy widoki. A są naprawdę piękne…
Oczywiście foty, fotki, foteczki, rest, całe ‘happy siala la la’ i zaczynamy schodzenie. Po drodze mijamy się z naszą drugą trójką i ustalamy, że my schodzimy tego samego dnia do Imlil a oni zostają drugą noc w schronisku. Schodzenie ze szczytu zajmuje nam około 2h. Spotykamy się z naszymi rodakami z Wysp Brytyjskich, którzy dzielą się z nami swoim obfitym lunchem i wszyscy razem schodzimy do wioski, gawędząc, pijąc po drodze soki pomarańczowe i podziwiając widoki. Kilka godzin później dojdzie również marudzenie na bolące nogi, ale taka naturalna kolej rzeczy
Dochodzimy przed zmrokiem do wioski i nawet nie dzwoniąc do Lahcena, nagle się pojawia niewiadomo skąd (a tak serio to inny gość do niego zadzwonił jak nas dorwał).
Jako, że Kamila już ledwo chodzi, dostaje się na muła i pilnuje z jego grzbietu naszych plecaków
W domu Marokańczyka dostajemy spory pokój i zostają nam już ‘tylko’ 3 marzenia – kąpiel, kolacja i sen. Ale zanim cokolwiek z tego nastąpi – Berber Whisky! Po ciepłym prysznicu zostajemy odziani w tradycyjne stroje i w oczekiwaniu na domowy Tajin rozmawiamy z właścicielem.
Po posiłku już tylko jedno się nasuwa… wifi!
Chwila rozmowy z najbliższymi, odwiedziny pokoju komputerowego gdzie Lahcen pokazuje nam zdjęcia z pustyni, trekkingów i w końcu padamy.
Następnego dnia wstajemy wypoczęci, jemy tradycyjny marokański posiłek czyli chleb z dżemem/miodem & omlet i wygrzewamy się na tarasie domu.
Następnie idziemy do centrum wioski na pomarańcze, zatrzymując się po drodze na zakupy i herbatkę u ‘znajomego’, który widział nas na Toubkalu
Spotykamy czwórkę Polaków ze Szczawnicy, których również poznaliśmy podczas naszego zdobywania najwyższego szczytu Atlasu, i spędzamy z nimi trochę czasu. Dołączają się do nas Daniel, Wera i Przemek, którzy rankiem zaczęli schodzenie ze schroniska. Opowieści rozmaitej treści, gratulacje i naśmiewanie się ze spalonych ryjków, zajmują nam dłuższą chwilę. „Zejszli” dnia następnego zaczynają się lunchować a my wracamy spacerkiem do Lahcena po nasze plecaki. Gdy wracamy do ‘pewnie już objedzonych’, spotykamy naszego kierowcę, który oczywiście przyjechał po nas lekko przed czasem
Pakujemy się do auta z dodatkiem w postaci poznanego na szlaku Grzesia i ruszamy do Marakeszu.
Na miejscu standard – czyli pukamy do drzwi „Waka Waka” i pytamy się czy w którymś z pozostałych domostw dla turystów znajdzie się miejsce. Tym razem lądujemy w „Kif Kif”
Większość z nas gromadzi się na dachu budynku na kanapach pod gołym niebem i konsumuje przywiezioną przez Grzesia prawdziwą whiskey. Ja korzystam z dobrodziejstw wifi, sporadycznie zaglądając do wesołej ekipy
Później co niektóre osoby bardzo się rozbrykują - majaczą o kruchych kafelkach i zaczepiają Niemców po czym zostają opierdzieleni za zbyt głośnie słuchanie You T. po zapadnięciu ciszy nocnej (bez nazwisk
).
I nastał ten siódmy
Ten, kiedy to rozpoczynamy nasz ‘Sahara Trip’. Poznajemy rankiem osobiście Mohameda i naszego przewodniko-kierowcę na kilka kolejnych dni, Abdula. Pierwszy dłuższy przystanek (oprócz malowniczej drogi z postojami przez Atlas) to Ait Ben Haddou Kasbah, czyli ‘miasteczko’, w którym kręcono m.in. Gladiatora. Pięknie położone. Palmy, rzeka… Po zwiedzaniu i pysznym lunchu ruszamy dalej.
Dojeżdżamy do Dades Gorges, bajecznych kanionów, gdzie będziemy się noclegowali w hotelu. Krótki spacer, głupawka pokojowa i część z nas po usłyszeniu bębnów postanawia sprawdzić o co tam na dole kaman. A tam koncert! Muzyka berberyjska na żywo
Dają chłopaki czadu! Było tak rytmicznie i magicznie, że rozpoczęły się nawet tańce! Świetny wieczór (dla mnie, Kamy i Łukasza) – reszta leniuchowała na ostro
No i … odkryliśmy, że głównym muzykiem i tancerzem był… nasz kierowca! Od tego wieczoru Abdul był już ‘swój’
Następnego dnia odwiedziliśmy typową wioskę berberyjską i jak to zazwyczaj na takich wycieczkach bywa, kilka osób straciło mały majątek na ręcznie szyte dywany
Później udaliśmy się do mekki wspinaczy w Maroku – Todry. No robią ściany wrażenie, robią
Kilka godzin później, czyli już popołudniu, dojeżdżamy do Merzougi. Jako że jesteśmy już i tak nieco spóźnieni, robimy przepak, biorąc tylko kilka ciepłych ciuchów i z dwoma małymi plecakami wyruszamy byczym jeepem w kierunku wydm Sahary. Kierowca funduje nam emocjonującą przejażdżkę a następnie wysadza obok sześciu sympatycznie wyglądających dromaderów. Każdy dostaje swojego kompana i wyruszamy w ponad godzinną drogę do naszego ‘obozu’.
Podziwiamy widoki, focimy, rozmawiamy ze swoimi wielbłądami – każdy dostaje polskie imię – i narzekamy ciut na niewygodne siedzenia
Chwila ciszy… Słońce zaczyna zachodzić…
Przemek wydaje z siebie poważnym tonem „Nie wszyscy wracają” i zerka na piasek. Patrzymy a tam leży stary, zniszczony japonkowy klapek. Wybuchamy śmiechem
Docieramy do namiotów, rozmawiamy chwilę z naszym jeep’owym kierowcą przy świecy a następnie idziemy całą grupką, na boso, na najbliższą wydmę. Na niebie robi się gwieździście. Leżymy na piachu, czerpiąc przyjemność z gapienia się w górę. Jeszcze trochę fot, wygłupów na piachu a później radośnie wracamy do namiotu na Tajin i świeże owoce. Temat kolacji: Twoje najbardziej obciachowe imprezy (a raczej Twoje zachowanie na nich) – akurat do posiłku
Po kolacji wychodzimy przed namiot gdzie czeka już na nas ognisko
Trzech Marokańczyków nawala na bębnach, słuchamy, tańczymy z nimi a później sprawdzamy swoją muzykalność. Im wychodzi to zdecydowanie lepiej więc dostają sprzęt z powrotem
Idę ‘na stronę’. Wchodzę na małą wydmę i szczęka opada mi niemal na piasek. Wschodzi księżyc. Ogromny! W pełni. Czegoś tak niesamowitego nie widziałam dawno… Wołam resztę ekipy i wspólnie podziwiamy widok pustyni w blasku „łysego”. Postanawiamy przerwać tańcowanie przy ognisku i pójść na spacer. Przemierzamy boso lub w skarpetkach wydma po wydmie aż dochodzimy do takiej mocno potężniejszej od pozostałych. Wdrapujemy się na nią kilka minut i siadamy na tyłkach/kładziemy się, gapiąc się w ciszy na księżyc i powalający widok. Jest po prostu magicznie… Po pół godzinie ekipa się zmywa, ale ja zostaję, sama. Wyciągam odtwarzacz mp3 i słuchając chillout’u delektuję się tym co widzą moje oczy. Odlatuję…
Jakiś niezidentyfikowany czas później wracam po śladach moich kompanów do berberyjskiego namiotu. Wszyscy już leżą w naszej sypialni. Kama jeszcze opisuje kolejne dni w swoim dzienniku podróży. Sen przychodzi bardzo szybko. Rano słyszymy wielbłądzie krzyki i wstajemy jeszcze przed pobudką. Zbieramy manatki i podziwiając wschód słońca wracamy do Merzougi na naszych pustynnych czworonogach.
Pod koniec drogi jeden z dromaderów się potyka i przewraca na piach. Wszystkie pozostałe wielbłądy lekko panikują z my z nimi. Jednak afrykańscy chłopcy szybko uspokajają sytuację. Przemek robi te ostatnie 200m z buta aby jego „Józek” sobie odpoczął.
Jemy śniadanko i zaczynamy naszą podróż powrotną do Marakeszu. Mimo, że to kawał drogi (570km) to jakoś zlatuje nam to szybko na rozmowach, przysypianiu i częstych postojach. Ok. 18 lądujemy w centrum miasta. Znowu technika – hostel „Waka Waka” i gdzie mają wolne – tam pójdziemy. Trafiamy do kolejnego świetnego marokańskiego miejsca. Po wejściu przez małe stalowe drzwi wchodzimy do dużego lobby, pośrodku którego znajduje się basen! Wokół niego rosną drzewa pomarańczowe a owoce wpadają wprost do wody. Opiekun budynku pokazuje nam pokój, łazienki i dach – który jak wszystkie odwiedzone przez nas hostele, jest fantastycznie zagospodarowany w klimatyczne kanapy i stoliki. Dajemy sobie 30 minut i ruszamy na miasto. I znowu gwar, mnóstwo muzyki dobiegającej z każdej strony i orientalnych zapachów. Posilamy się, trochę łazimy za pamiątkami i wracamy do naszego magicznego zakątka. Z głośników leci chillout, czuć zapach kadzideł – klimat jest
Łukasz (z zawodu również ratownik medyczny) robi mi porządek z piętami (po górach mocno się poobcierały a na pustyni zaczęło to lekko ropieć).
I nadszedł 10 marca – trzeba wracać do Europy. Po zakupach w jednym z lokalnych marketów, spacerze po miejskim parku i kilkugodzinnym lataniu po targowisku, pakujemy nasze plecaki do taxi i kilka godzin później lądujemy w chłodnym Berlinie.
Powrót do Włocławka mam dopiero 12h później… Ale wpadam na pomysł zaczepienia ludzi na lotnisku (wiedzieliśmy, że jedna rodzinka jest z PL) i okazało się, że są z Poznania. Daniel od razu do nich zagadał i tak oto pół godziny później jechałam w nimi w kierunku Polski. Zatrzymaliśmy się na stacji na kawkę i zauważyłam obok auto z rejestracją CLI. Zażartowałam sobie, że to po drodze do mnie a później postanowiłam przyuważyć kto przyjechał tym pojazdem. Kiedy okazało się, że podróżują nim dwie dziewczyny od razu podeszłam do nich i zapytałam czy nie jadą przez Włocławek. Padło „tak”! Zapytałam grzecznie czy by mnie zabrały a one, że muszą się naradzić i dadzą mi znać. No ok. Stanęłam w kolejce po kawę i dziwiłam się dlaczego one się w ogóle zastanawiają… Marzec. Zaczepia ich dziewczyna z opalonymi okularami, w krótkich! spodenkach i ciężkich górskich butach na nogach . Z wielkim czarnym worem transportowym w ręku. Też bym się zastanowiła porządnie!
Jednak koleżanki z miasta obok dały mi szansę i już o 4 nad ranem wysiadłam praktycznie pod drzwiami mojego domu. Transport Polskim Busem miałabym o 10.30…. i tylko do Łodzi. Fuks fuksów
Kolejny fantastyczny wyjazd ze świetnymi ludźmi! Dzięki Wam! I wszyscy jednak wrócili...