Mój Marriott Everest Run!
Wieczorne pakowanie plecaka, jak zwykle o kilka kilogramów za dużo. Do tego doszły spore ilości jedzenia, 5 litrów wody, cola, banany, rodzynki, batony, ubrania, które trzeba było zabrać, 4 koszuli, ręcznik, klapki, dwie pary butów, śpiwór, czołówka, lista była długa, trochę tego wszystkiego było.
Do Bazy docieram około 8 już na wejściu czuło się atmosferę, znajduję miejsce, gdzie pozostawiam cały swój sprzęt. Zakładam strój, by w pełnej gotowości przystąpić do podjęcia próby zrealizowania czegoś szalonego, przekraczającego ludzkie wyobrażenia. Mega porąbany pomysł. Plan zakładał zdobycie pierwszego ośmiotysięcznika, czyli Marriott Everest Run. Przekroczenie magicznej bariery 8848 m i to w Centrum Warszawy.
Do udziału dostaje się przypadkowo, koleżanka z sąsiedniego zespołu z pracy Dzięki Agata! oddaje mi swoje zgłoszenie, podobne losy spotkają samego Krzysztofa Wielkiego dokładnie 35 lat temu. Problemy ze zdrowiem nie pozwalają Jej aby mogła wziąć udział, w tej wyprawie. Bilet więc już mam i czas na przygotowanie się do tego przedsięwzięcia. Moje doświadczania nie są jednak zbyt duże, co prawda słyszałem już o bieganiu po schodach, ale jeden maraton, jeden pół maraton + kilka przejść zimowych w Tatrach i Alpach nie czynią mnie specjalistą od takich przejść.
I ja mam w tym brać udział, no nieźle, jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć B. Silną motywacje mam to mi dodaje sił. Do tego przede wszystkim fajna zabawa, doskonała przygoda, po prostu szaleństwo i wariactwo w czystej postaci. Po prostu mega zakręcona impreza. Początkiem stycznia, zapalenie gardła i początki anginy uniemożliwiają mi treningi, a tym samym złapanie kondycji przygotowanie się do tego szaleństwa. Do chwili wyjazdu nie zrobiłem przygotowań do realizacji 24 godzinnego zdobywania Everestu czyli "biegania po schodach, po klatce schodowej w tym wypadku z poziomu -1 na 42 piętro" przez cała noc
Taki właśnie był cel. W ciągu 24 godzin należało pokonać 42 piętra (136,5 m w pionie) 65 razy.Od godziny 9 zaczynam powolną aklimatyzację, która na początku przebiega dość sprawnie, kolejne metry odsłaniają przede mną pojawiające się trudności, w miarę upływu czasu Organizator wyprawy dopuszcza kolejne grupy, które również starają się zdobyć swój upragniony cel. Sytuacja zaczyna się komplikować. Seraki wiszą nad głowami, pokrywa śnieżna, w miejscu gdzie stoję nie jest dość stabilna. Dość długie oczekiwanie, w pocie czoła, lekkiej duchocie i zadyszce, na zjazdy poszczególnych uczestników nie wróżą nic dobrego. Dochodzi do kolejek, przyrządy zjazdowe tak już mają, że sie przegrzewają, jednak jest sprzęt zapasowy, i wyjście z sytuacji. Po kłopotach ze zjazdami można było powrócić do aklimatyzowania się. Dało trzymać się ładne tempo 12 min wejścia + zjazd w dół wychodziło 13-15minut w cyklu. Na wysokości 4448m przyszła pora na odpoczynek i założenia pierwszego C1 wynik nie jest zły pomyślałem, zdobyta wysokość, na godzinę 18 wydawała się dobrą prognozą, a podarunek od Organizatora w postaci wyśmienitego posiłku dodał sił przed dalszymi działaniami.
Po przerwie powróciłem na trasę, dreptania i łapania większych wysokości, zaskakująco powiększyła się ilość tlenu niż na początku operacyjnie wszystko już przebiegało sprawnie. Pola śnieżne, seraki, i szczeliny lodowe nie stanowiły problemów. Pozostała czysta wspinaczka, czyli to co najpiękniejsze w górach, w tym wypadku na klatce schodowej.
Mniej więcej na wysokości 6962 pojawiły się pierwsze oznaki zmęczenia, wiatr miotał, trąciłem orientacje, ale nakręcał mnie nieugięty instynkt przeżycia. Postanowiłem zrobić klasyczny biwak było to moje C2 wpakowałem się do śpiworka, by mniej więcej po niecałej godzinie powrócić do kontynuowania wspinaczki i pokonywania kolejnych schodów i pięter. Na wysokości 7400 przyszło kolejne osłabienie i próba rozłożenia C3 banan, baton, rodzynki, cola, miałem już dość, okropnie się czułem organizm odmawiał posłuszeństwa, głowa już chyba nie pracowała jak należy 30 minut na górę było źle. Na 57 wejściu dopadła mnie choroba wysokościowa, organizm nie dawał rady tej wysokości, byłem zmuszony rozłożyć kolejny biwak, w tym wypadku moje C4. Wiedziałem, że zbyt długie przebywanie na tej wysokości, w stanie śpiączki, może zadecydować o losach wyprawy i tym samym zdobycia szczytu. W końcu zobaczyłem wierzchołek ogarnęła mnie radość nie do opisania. Regeneracja jak na tą porę przyszła dość szybko.. Po wypiciu prawie litra wody wróciły nowe siły. W głowie cały czas krążyły pytania o próbę zdobycia szczytu, o to czy organizm wytrzyma tak trudne warunki. Organizm złapał, w końcu odpowiednią wydolność. Po przekroczeniu bariery 8500 m. byłem zaskoczony jedno przejście zajmowało mi 15 minut, jak na tą godzinę było super. Cel był już tak blisko, teraz wystarczyło spokojnie rozłożyć resztę sił, by po godzinie 7 dotrzeć do wysokości 8872.5 m. Jest pięknie! choć nie ma widoków, nie wieje wiatr jestem prze szczęśliwy z osiągniętego celu. Udało się!
A więc i tu potwierdziła się reguła, że każdy szczyt, maraton zdobywa się głową
Trzeba wierzyć w istnienie niemożliwego. Granice naszych działań i marzeń oraz możliwości ich realizacji leżą tylko i wyłącznie w nas samych.
Tak , łaziłem przez 22 godziny po schodach by, w tym czasie pokonać 2730 pięter.
I tak na zakończenie. Atmosfera była super, organizacyjnie wszystko dopracowane perfekcyjnie. Znakomicie zorganizowana akcja, tak jak w przypadku organizacji wyprawy przez Andrzeja Zawady, w zbliżającą się 35 rocznicę zdobycia Everestu. Te same twarze szczególnie, podczas zjazdów
wszystko to podnosiło ducha i nadawało klimat całej imprezy. Miałem przyjemność poznać rekordzistką trasy Rzeźnika Agatę Matejczuk. Niesamowita sprawa nigdy bym nie pomyślał, że zdecyduję się na coś takiego! Mega fajna obłąkana impreza! Ja rozumie, maratony, pół maratony, dziesiątki, ale Marriott Everest Run po schodach...
legenda
C1 - po 30 wejściach
C2 - po 50 wejściach
c3 - po 54 wejściach
C4 - po 57 wejściu
Od 61 wejścia już poleciało.