Chcesz rozśmieszyć Boga powiedz głośno jakie masz plany – takie niepozorne słowa w ostatnich dniach stały się rzeczywistością. Mieliśmy fajny plan zdobywania kolejnych koronnych szczytów. Śnieżnik, Wielka Sowa i Szczelniec Wielki miały wzbogacić moją skromną kolekcję Korony Gór Polski. Niestety los chciał, abym w Stalowej Woli spędził dwa sąsiednie wtorki planowanego weekendu górskiego. Takie wyjazdy w tę i z powrotem to jednak nie na moją kieszeń, więc postanowiliśmy że pojedziemy w Bieszczady. Patrząc na prognozy widzę, że źle nie jest, ale z drugiej strony szału też nie ma. W głowie mej w noc poprzedzającą wyjazd objawia się takie coś jak reisefieber, które pozwala tylko na dwu godzinny sen. W drodze marzymy w myślach, aby scenariusz nie powtórzył się z poprzedniego stycznia, kiedy to rok też rozpoczynaliśmy w Bieszczadach – bardzo mokrych, deszczowych i bezśnieżnych Bieszczadach. Ku naszej uciesze już za Lutowiskami pojawia się śnieg na zboczach. Plan na ten dzień to Rawki. Pokonując zalodzone serpentyny dojeżdżamy do parkingu na Przełęczy Wyżnańskiej. Kilka samochodów już stoi. Po przebraniu się w „robocze” ciuchy ruszamy na szlak. Droga do Bacówki mija nam szybko. W międzyczasie podziwiamy nie widziane rok wcześniej widoki na dwie popularne połoniny czy nawet oddaloną Tarnicę. Na śniadanie wchodzimy do bacówki spędzając w niej ok. pół godziny. Nie na darmo nosi miano najbardziej lubianego schroniska w Bieszczadach. Co prawda wielkiej konkurencji nie ma czy to w postaci Chatki Puchatka, w której jest tak samo zimno jak na zewnątrz tylko, że nie wieje, czy to Kremenarosa, który swoim zewnętrznym wyglądem odstrasza. Potulne ciepło rozchodzi się po moim ciele. Jako, że jestem po nieprzespanej nocy, dużo mi tego ciepła nie trzeba abym „odpłynął”. Wobec tego zbieramy manatki i ruszamy w dalszą drogę. Uśmiechy z twarzy nam nie schodzą. Szlak wydaje się być twardy i ubity, ale wystarczy tylko na jeden krok zejść ze szlaku, aby się przekonać, że śnieg sięga ponad kolana. W lesie panuje cisza, nie słychać śpiewu ptaków, nie słychać też żadnych innych odgłosów życia lasu. Tylko przez chwilę słyszymy sapanie trzech narciarzy, którzy szybko nas wyprzedzili, by za chwile tak samo szybko zjechać między drzewami na dół. Na pierwszej z Rawek jest ojciec z synem oraz my. Chmury szybko płyną po niebie, by za chwilę otulić mocno zaśnieżone zbocza. Przy marnej widoczności i średnio mocnym wietrze dochodzimy na większą z Rawek, by za chwilę wracać zapadając się po kolana tą sama drogą na parking i do naszego domu na dwie noce schroniska „Pod Wysoką Połoniną” w Wetlinie.
Drugiego dnia budzimy się przed siódmą i patrzymy posępnie za okno. Widok jaki mamy nie daje nadziei na dobry dzień. Mimo to powoli szykujemy się do wyjścia. Gęsto sypiący śnieg wielkości pięciozłotówek plus lodzik na drodze sprawił, że czas dojazdu pod szlak wydłużył się dwukrotnie. Na parkingu spotykamy trójkę z Tychów, z którą jak się później okazuje, dzielimy pokój w schronisku. Śnieg już nie sypie, chmury wydają się być wyżej. Jednak nie na tyle, aby odsłonić nasz cel dzisiejszej trasy Tarnicę. Zaraz po rozpoczęciu marszu na tych polach naglę się zatrzymuję.
- Co robisz czemu się zatrzymujesz? –pyta Basia
- Wyciągam aparat. Być może to ostatni widok na dziś! – mówię jej
- Faktycznie! To i ja zrobię.
Żaden to był widok. Po prostu linia zaśnieżonych drzew w oddali.
Gdy dochodzimy do pierwszego stromego podejścia w lesie słyszę:
- O .! Dlaczego się Ciebie posłuchałam, żeby wyjąć raki z plecaka?
Rzeczywiście w tych miejscach raki by się przydały, bo było naprawdę ślisko a po wczorajszym brodzeniu po kolana wydawały się zbędne bo śnieg był mokry i kopny. Teraz wiem, że to był błąd. Z kolei na bardziej płaskich odcinkach odniosłem wrażenie, że szlak był odśnieżany. Powód tego był taki, że po obu stronach trasy widoczne były równe bruzdy jakby po lemieszu pługa. W późniejszym czasie okazało się, że było to ślad po skuterze śnieżnym. Po wyjściu z lasu na schowanych od wiatru gębach rodzi się szerszy uśmiech. Otóż powodem tego były nieśmiałe promyki słońca, które próbowało nas połechtać przenikając przez wyższą warstwę chmur. Kolejny powód radości to druga warstwa chmur, która się tak obniżyła, że pozwoliła nam oglądać coś więcej niż tylko mleko przed nosem. Było świetnie. Śnieg zmrożony i ubity wiatrem, którego nie było mało, pozwalał na sprawne poruszanie się w kierunku szczytu. My jednak sprawnie nie szliśmy. Co chwilę migawki aparatów szalały. W końcu stajemy pod krzyżem. Trochę pizga, ale nam to nie przeszkadza. Przez ok. 20 min na szczycie jesteśmy sami. Nikt nam nie przeszkadza cieszyć się tym co mamy, po prostu szaleństwo kosmos. Słońce dalej walczy z chmurami lecz przegrywa. Nie jest na tyle silne, by w całej swej okazałości pokazać się nam.
Gdy już zbieramy się do zejścia mówię:
- Ok. widzimy się na dole
- Jak to?
- Basiu idź normalnie ja przejdę się tą krótką granią, która prowadzi do siodła.
- Chyba jesteś nie poważny ale jak chcesz to idź! – odpowiedziała rzucając mi karcące spojrzenie.
Poszliśmy swoimi ścieżkami. Nie uszedłem kilkanaście kroków, gdy poczułem, że schowane głęboko pod śniegiem gałęzie kosówki drapią mnie po jajkach. W ten oto sposób grzebiąc się do pasa w śniegu doszedłem do końca krótkiej grani. Zerkam w dół i stwierdzam, że jest zbyt stromo na bezpieczne zejście do siodła. Schodzę trochę z prawej. W tym momencie pokazuje się Krzemień i Halicz nasz pierwotny cel. Niestety jest już grubo po trzynastej, więc odpuszczamy ten szczyt i schodzimy tą samą drogą do samochodu. Gdy jesteśmy już w lesie na tych stromych zejściach schodzimy baaardzo uważnie, aby nie pojechać. Mimo to słyszę charakterystyczny dźwięk i widzę Basię na tyłku.
- Jak już siedzę to sobie zjadę do końca – mówi i pomagając sobie rękami szybko znajduje się na dole.
W schronisku z właścicielem i jednocześnie ratownikiem bieszczadzkiej grupy GOPR rozmawiamy o tym i tamtym. Dołączają do nas ludziki z Tychów. Chłopak ma następnego dnia startować w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim, ale nie przeszkadza mu siedzenie do północy na pogaduchach z nami o właśnie takich biegach czy o zjazdach na nartach z ośmiotysięczników, którego jednym z autorów był brat Tomka tzn właściciela.
Ogólnie to by było tyle. Wróciliśmy zadowoleni do domu ze spełnioną misją udanego weekendu w górach.
Czego chcieć więcej.