UNO. Ach… strasznie dupne to nasze lato tatrzańskie w tym roku było. Owszem, da się sporo zrobić jak się tylko chce, ale również szansa zostania zlanym do gaci wzrasta w co najmniej w szóstej potędze. Kolejna wizyta w Betlejemce. Stałe miłe towarzystwo plus znajomi z KWW-wa więc opowiadaniom nie było końca. Remont kwatery oceniam na plus. Szokoda noclegów na stryszku, z których zrezygnowano ale nie wiadomo jak to będzie w praniu wyglądało z czasem… Po tym krótkim wyjeździe do końca życia będę miał pytanie i niedosyt zarazem: dlaczego do ciężkiej cholery przez 2,5 dnia zrobiliśmy tylko 1 droge i to w dodatku na Zamarłej? :/


No nic, nazajutrz z rana uderzamy na Festiwal. Odpuszczam zachodnia Koscielca gdyż pewnikiem byłaby jeszcze mokra. Dojscie uważam za katorżnicze i był to drugi i ostatni raz kiedy dymałem z Hali przez Kozią pod Zamarłą. Gdy się doczłapaliśmy okazało się, że nie jesteśmy sami, pomimo że był to piątek i Festiwal zajęty jeszcze długo będzie. Korzystając z wolej linii wbijamy się w Motykę, na której w ciągu dnia był istny pociąg. Jeżeli się nie pomyliłem przyjęła 7 zespołów. Co do drogi to jest naprawdę super i wielka szkoda w tym momencie, że ma tylko 4 wyciagi a nie 14. Prowadze dwa pierwsze, drugi trudniejszy ale generalnie na drogach do V walki nie ma. Po przejsciu plyty wychodze na kant i ukazuje mi się tłum gapiów na zejściu z Koziej. Jeden z gosci zaskoczony pokazuje OK.! kciukiem po czym z kolegą zaczynaja bic brawo. Nawet miła sytuacja

Za moment melduje się na stanie i zamieniam z Evi. Nie bez problemów startuje dalej z to tego powodu, że jak idzie na drugiego zaraz po zmianie nie potafi się zupełnie odnaleźć. Czwarty wyciąg pokonuje już spiewająco. Jestesmy na szczycie. Skwar niebotyczny.


Robimy zjazdy Prawymi Wrzesniakami. Z naszą piecdziesiątka niestety będzie ich aż pięc. Słońce tak napierdala, że chciałbym się zaszyc w jamie śnieżnej od zaraz. W dodatku jestem na krótkich rekawkach i nogawkach. Dwa pierwsze zjazdy krótkie zjazdy bez problemu. Przy trzecim przegapiłem stan i musiałem przegiełgac z powrotem do góry trawersem przynajmniej z 10 metrów. Na czwartym uwaga wskazana. Jadąc idealnie w kierunku niższego stanu lina wpada w szczeline, która jest idealnym miejscem dla naszego węzła. Evi to przegapiła i szczesliwie zespół jadacy po nas zwyczajnie musiał ja nam odhaczyc. Piąty zjazd to jakies parchy więc trzeba uważac żeby nic nie zrzucic.


Chociaz pora w miare wczesna jestem tak spompowany, że nie mam najmniejszej ochoty na druga drogę. Głównie od tego słońca! A perspektywa zejscia nie dodaje otuchy. Pakujemy manele i się zwijamy. Trwa to wieczność, schodze jak stu-letni niedołężny dziadek, a każdy krok to ból w kolanie.
Ciekawym zjawiskiem w Dolince Pustej jest ptactwo. Chyba Kruk morderca o rozpiętości skrzydeł 2 metrów z dziobem jak od greckiej Triery. Dobiera się do wszelkich plecaków i jedzenia. Podziobał mi konkretnie siatkę z butami. Najlepsze wyjscie to wsadzic swoje bety w worek na smieci i schowac w nielicznej roślinności pod sciana. Ludzie powiadali, że wyjadł im kanapki z plecaka otwierając delikatnie dziobem klamry i zamki!
Nastawiam budzik na 5.30? Jutro ma być zlewa od południa więc trzeba z rana wstac. Noc w Betlejem okrutna. Jestem tak zjarany, że nic nie może dotknąć mojej łydki. Strzępy snu. To samo Ewelina. Gdy dzwoni nikt z nas nie ma siły go nawet wyłączyc. Oboje jesteśmy tak zjebani, że postanawiamy wstac jak będziemy w stanie. I tym sposobem przeleżeliśmy poł dnia Lac zaczęło o 14…
No ale poniedziałek rano musi być już nasz! Wszak tego dnia mamy już wracac do Trójmiasta. Nic z tego, wielki bąbel na stopie Evi niweczy nasze wielkie koscielcowe plany i na luzaku schodzimy. Dobrze chociaż udało się zrobic cokolwiek przy tej wakacyjnej formie i kondycji :/
DOS.Za miesiąc jedziemy w ciemno do Piątki. Rezygnujemy ze spania po kolebach. Niedługo wczesniej dwojka naszych kolegów tak zrobila i 2 dni mieszkali po kamieniem az przestało padac

Podejscie poszlo gładko ale pod koniec odezwała się kolejna(!) nowa kontuzja sprzed kilku dni co trafiła mnie na baldach. Trzask łamanej suchej gałązki wydobywający się z mojego lewego zdrowego kolana przyprawił mnie o wydanie sporej sumki na rezonans. Wyniki jutro….
Rzeczywistosc, która nas zastała w schronisku to sodomia i gomoria, burdel najwyższych lotów, skrawek podłogi w kuchni gdzie każdy napierdalał z zacięciem parowozu i przelewajacy się wodospad w jakims rurociągu sprawil, że znów nic nie spałem. Nawet standardowy spirytus z isostarem i ulubiona muza na słuchawkach nie poprawiły noclegu. Rano trzeba było walczyc o nocleg na poddaszu. Wychodzimy o 8.40 :/ Kolano dokucza, plecaki ciążą ale gdy zza kosówek ukazuje się to, co chyba każdy z nas kochac będzie do ostatnich dni, wkracza nadzieja na pieknie spędzony się dzień.
Festiwal standardowo zajęty, w dodatku przez naszych Ziomaków z klubu, którzy doszli z Betlejemki

wobec tego wbijamy się w pierwsze wyciągi Prawego Heinricha….
