Grupa Schobera to może nieco skromniejszy rejon w porównaniu z Alpami Stubaiskimi i Ötztalskimi, ale to właśnie tu spędziłam swoje najlepsze alpejskie wakacje. Włóczyłam się przez 9 dni po górach bez schodzenia na dół, spałam w schroniskach, nie było dużo ludzi na trasach, a czasem wręcz nikogo nie było, ostatnia kolejka górska i temu podobne zostały daleko za mną, nie spieszyłam się, chodziłam gdzie chciałam.
A trasa wyglądała tak:
Lienzer Hutte (1974) i Hochschober (3242) oraz Glodis (3206)
Elberfelder Hutte (2348) i Roter Knopf (3281)
Adolf Nossberger Hutte (2488) i Keeskopf (3081)
Wangenitzsee Hutte (2508) i Petzeck (3283)
Między schroniskami przełęcze, ale o nich dalej.
1. Lienzer Hutte. Mam za sobą 24-godzinną podróż i potem jeszcze upalną, 8-godzinną trasę przez góry, a tu proszę, w świetnej kondycji docieram do Lienzer hutte. Schronisko bardzo porządne i zadbane, położone na końcu 16-kilometrowej doliny Debant, niemal kompletnie pozbawionej zabudowań.
Schronisko pełne ludzi, ale na trasach na okoliczne szczyty i przełęcze już ich jakoś specjalnie nie widać. Wyjątkiem była słynna Glödis, która miała więcej amatorów.
2. Od Glödis i ja zaczęłam. Po drodze ze schroniska prezentuje się jeszcze skromnie.
Ale już z innego miejsca widać – szczególnie zza brzuchatego stoku – jej smukłość i wdzięk.
Wchodzi się granią z prawej strony. Prawdę mówiąc nie miałam w planach wejścia na sam szczyt i liczyłam się z odwrotem, bo takie wejścia są poza moją kategorią, ale chciałam podejść i zobaczyć tę podszczytową grań z bliska. A nuż?
Wydawało mi się, że ten najtrudniejszy odcinek, poprowadzony granią i ubezpieczony na całej długości linami, przeszłam błyskawicznie, ale to było tylko wrażenie – sprawdziłam potem na zdjęciach, że wchodziłam 40 minut.
Ci co znają niemiecki mogą przeczytać inskrypcję, inni mogą zerknąć na charakterystyczną kulisową panoramę doliny Debant.
Mostek linowy widoczny na zdjęciu niżej zobaczyłam dopiero przy zejściu. Można go było obejść i jak się okazało ja przypadkiem to zrobiłam. Podeszłam do niego poruszona – bardzo kusił. Ale przejść go na żywca? Nie, limit wyczerpany, basta, muszę cieszyć się tym, co było.
3. Hochschober. Ten piękny, mocny szczyt niemal przez cały pobyt krył się a to w chmurach, a to za innym szczytem i dopiero w dzień wyjazdu, nad ranem zrobiłam to zdjęcie.
Prawie 1300 m mozolnie pnę się do góry, czasem po niezbyt wygodnym terenie. Miejsce, które trochę dało mi w kość jest po lewej stronie na zdjęciu niżej. Przypadkowe zboczenie ze ścieżki – i zamiast iść pod górę zsuwam się błyskawicznie w dół, przebierając nogami po ruchomym piargu. To tutaj przy zejściu jedyny raz w ciągu całego pobytu trochę się poturbowałam, padając jak długa na kamienie.
Ale na grani pod szczytem w końcu mam skały do wspinaczki, czy po prostu przełażenia po nich. Nie ma do czego porównać, ale to nie są bynajmniej małe kamyki i idzie się tu cudnie. Żeby jednak zażywać tych przyjemności trzeba pilnować trasy i iść granią, bo w niektórych miejscach są mniej atrakcyjne obejścia (chyba to jest starsza wersja trasy).
Na szczycie jest tylko Niemka z jasnymi warkoczami, wnikliwie studiująca z mapą wszystkie szczyty. Wędruje jak ja – samopas i za kilka dni spotkam ją na innej górze. Weszła z drugiej strony, z mojej strony nikt tego dnia nie wchodził.
Nie mam szczególnego zamiłowania do zdjęć rozległych panoram ze szczytów, a dokładniej – są u mnie na nieco dalszej pozycji w hierarchii zdjęciowej, ale ta pastelowa z Glödis w roli głównej podoba mi się.
4. Rano opuszczam Debanttal i idę do schroniska Elberfelder (2348). Trasa prowadzi przez przełęcz Gossnitzscharte (2737). Piękny górski spacer, 800 m niekłopotliwego podejścia całkiem wygodną nawierzchnią, np. takim oto pofałdowanym, zielonkawym kobiercem.
Po drugiej stronie też będzie zielono, ale na razie idę kamienistą doliną wzdłuż białych potoków i jeziorek (widać je na dole zdjęcia, które zrobiłam na innej wycieczce).
W miarę schodzenia dolina okazuje się jakąś skarbnicą geologiczną (co później w schronisku potwierdziła obecność grupy geologów). Takiej różnorodności kolorów wśród kamieni nie widziałam nigdzie.
Schroniska wypatrywałam gdzieś daleko na końcu doliny, a tu nagle przyjemnie ukazało mi się zza skały. Prowadzi je kilku mężczyzn i klimat w nim był najlepszy z możliwych, w dużej mierze pewnie dzięki nim – dbającym nieustannie o gości na swój urokliwy, męski sposób.
5. Rano wyruszam na Roter Knopf (3281), drugi najwyższy szczyt w grupie. Około 1000 m do góry, w przeważającej części po kamieniach. Ścieżkę czasem trudno dostrzec. Na pewnym etapie trzeba się co chwilę zatrzymywać i wyglądać znaków, co wytrąca z rytmu i spowalnia wejście. Ale trasa jest ciekawa i bardzo mi się podoba.
Całą górę widać na zdjęciu, które zrobiłam z Petzecka – wchodzi się z prawej strony tej dobrze wyodrębnionej środkowej części. (Śnieg spadnie dopiero za kilka dni, na razie mam piękną pogodę.)
Zacznę od razu od wyższego piętra – miejsce na zdjęciu poniżej to taki wysunięty cypelek, zakręt trasy i początek grani, a zarazem miejsce mojego polegiwania.
A tu główna atrakcja: na wprost, na dalszym planie widać ściankę, na którą się trzeba wspiąć (nie ma tam żadnych lin). Zapchałam się tam w jakieś niepewne miejsce, bo nie przypilnowałam znaków, ale poza tym miejscem nie miałam już żadnych trudności (plecak zostawiłam pod ścianą, przewidując spełzanie tyłem, ale w tym przypadku mówi to bardziej o mojej technice wspinaczkowej niż o jakiejś wybujałej skali trudności).
Na szczycie spędzam ledwie kilka minut. Ma taką konfigurację, że dziwnie się tam czuję. Jestem tam sama, nikt tego dnia nie wchodził na górę.
I zdjęcia z drogi na dół. Pejzaż, który wygląda jakby go przepuszczono przez jakiś filtr graficzny.
Tędy zaś jutro będą szła do Adolf Nossberger Hutte, przez przełęcz Hornscharte (2958), którą widać w prawym górnym rogu.
6. Do schroniska szłam wyludnioną trasą, przez nieco ponurą tego dnia Hornscharte. Poruszająca jest dzikość takich pejzaży, zawsze chętnie skręcam w stronę takich miejsc.
Przed przełęczą było miejsce, które mnie nieco zestresowało – ledwie 2-3 metry luźnego sznurka na stromej płycie skalnej, pewnie innego dnia przeszłabym nie zwracając na to uwagi. Przepełzam jakoś pokrętnie i niefachowo to miejsce i dalej z pomocą stalowych już lin wchodzę łatwym przejściem na przełęcz.
Z przełęczy robię opuszczanej właśnie dolinie to zdjęcie; widzę jego wady, ale cóż, musi się tu znaleźć, bo je lubię. Ścieżka na przełęcz prowadzi z prawej strony, skrajem tego rdzawego pola.
Po drugiej stronie długie zejście wąskim gzymsikiem (na całej długości lina) i niespodzianka w postaci kompletnie odmienionego krajobrazu. Zazwyczaj z przełęczy widać dalekie plany, a tu nagle wyrastają przed oczami zbocza doliny Graden, jakby je ktoś jeszcze dodatkowo zzoomował. Ładnie tam jest, a dalsza droga prowadzi na prawo, wzdłuż potoków i kilku jeziorek, które są za zakrętem.
Adolf Nossberger Hutte (2488) w dwóch odsłonach (na 1 zdjęciu między jeziorkami):
A poniżej pod wieczór.
We wszystkich schroniskach były bardzo przytulne ciepłe sale do posiedzenia wieczorem, z książkami, grami, tu dodatkowo także z małym kominkiem. Totalny relaks. Czas płynie wolno, człowiek staje oko w oko z każdą przepływającą minutą.
7. Chciałam tu spędzić jeden dzień na błogim lenistwie, ale skusił mnie jednak pobliski szczyt – Keeskop (3081). Wchodzi się po skalnych pagórkach o świetnej przyczepności, z dużą swobodą wybierania przejścia poza ścieżką, jest w tym trochę dziecięcej zabawy.
Pod szczytem więcej ostrych skał, ale to najłatwiejsza góra na trasie, którą przeszłam.
8. Do kolejnego schroniska, Wangenitzseehutte (2508), idę znowu przez przełęcz, a nawet dwie: Niedere Gradenscharte (jeziorka poniżej są tuż przed nią) i Kreuzseeschartl. Cała droga we mgle i chmurach, ale ja lubię chodzić w taką pogodę i nic a nic nie szkoda mi widoków.
Napowietrzne ścieżki prowadzą w jakiejś abstrakcyjnej, zawieszonej nie wiadomo gdzie przestrzeni.
Do Wangenitzseehutte przychodzę na krótko przed tym, jak sypnęło śniegiem. Spore schronisko, położone nad największym jeziorem w grupie Schobera. Dość łatwo się tu dostać, a nieopodal – Petzeck (3283), najwyższa góra w grupie, więc ludzi jest sporo.
Pod wieczór do schroniska dociera przemoczona wycieczka, każdy rozwiesza mokre rzeczy gdzie popadnie i schronisko zaczyna przypominać jakąś wielką suszarnię. Mam coraz większe obawy, że jutro przyjdzie mi dreptać wokół okolicznych jeziorek. Fajny jest ten sierpniowy śnieg w górach, ale jeszcze fajniejsza byłaby wycieczka na Petzecka.
9. Ale rano taka oto piękna pogoda rozwiewa wszelkie wątpliwości. Widzę, że kilka osób wyrusza na trasę i bez wahania idę za nimi.
Z prawej strony jeziora widać schronisko, mniejsze jeziorka po prawej stronie przez całą drogę pozostają w ukryciu.
To nie jest trudne wejście, ale pierwszy raz w życiu idę w wysokich górach po śniegu (nie liczę łat śniegowych, na które wielokrotnie już trafiałam). Przykrył kamienie, więc idę powoli, pilnuję każdego kroku i badam kijkiem, na co trafię pod śniegiem. Jakaś para przede mną zawraca zaniepokojona warunkami. Ja idę dalej, bo z zawracaniem z trasy u mnie raczej kiepsko. Podoba mi się to wejście – jest urozmaicone, a śnieg dostarcza dodatkowych wrażeń.
Pod szczytem charakterystyczne dla tej góry wypłaszczenie i przyjemne pole czyściutkiego śniegu, już przedeptane.
Na górze spędzam więcej niż zazwyczaj czasu. Na razie jestem sama, ale widzę już nadciągającą wesołą grupę Austriaków, na których popatrywałam wczoraj przy kolacji (co poniektórzy wykażą się znajomością Tatr).
Grzeję się w słońcu, rozglądam, wyszukując miejsc, w których byłam: po lewej ponad chmurami wystaje Hochschober, w środku Glödis (spójrzmy prawdzie w oczy: z tej strony nie ma już tak idealnego kształtu), między nimi, nieco niżej, znacznie skromniejszy (choć wciąż 3-tysięcznik) Keeskopf, z prawej Roter Knopf. Widzę więc wszystkie 4 szczyty, na których byłam, a na 5 właśnie stoję.
Grossglockner jest poza konkurencją i wystawia głowę ponad wszystko wokół. Pod nim w linii prostej - przełęcz Hornscharte, którą szłam kilka dni temu.
Jak schodziłam na dół, to śniegu już nie było. Błyskawicznie zniknął, a przecież nie było go mało, bo w drodze na górę nieco namokły mi buty.
I to był już ostatni dzień. Następnego dnia zaraz po piątej rano opuściłam schronisko i zeszłam prawie 2000 metrów na dół do Lienz.
Więc teraz zdjęcie szczytów zasnutych chmurami, bo to już koniec wycieczki.
Podsumowanie będzie takie: dłuższy pobyt i spanie w schroniskach to prosty przepis na najlepszy pobyt w górach. A góry? Jak dla mnie - każde dobre, byleby nie były zalesione po czubek.
Kupiłam legitymację Alpenverain za 65 euro, więc wszystkie wymienione schroniska miałam po 10 euro (zamiast po 20), czyli przy 9 noclegach zaoszczędziłam 90 euro, no i dodatkowo miałam w tych 65 ubezpieczenie (także na wcześniejszy wyjazd na Słowację). Ale uwaga, już w pierwszym schronisku śniadanie było obowiązkowe (8,5 euro). W następnych nawet nie pytałam, bo i tak musiałam to śniadanie zjeść, a więc i kupić (w podobnej cenie). Mnie udawało się jeszcze zrobić z niego prowiant na dzień, ale ktoś z większym apetytem pewnie nie da rady, bo chleba jest niewiele. Zupy w cenie 3,5-5 euro. Drugie danie od 8 do 12, herbata 2-2,5. Ja oprócz batoników nic z Polski do jedzenia nie brałam (kupiłam w Decathlonie i byłam zaskoczona ich wybornym smakiem). Wodę brałam z tych najcieńszych strumyków sączących się między skałami lub z kranu (jeśli była niezdatna do picia, to w łazienkach wisiała informacja o tym; w EH, tam gdzie była ta biała woda w potokach, a w kranach woda nie nadawała się do picia - dawali wodę w kuchni).
Plecach ważył 8,5 kilo bez jedzenia i picia. Myślę, że na następny wyjazd uszczknę z niego jeszcze z kilogram.
W schroniskach warunki dość podobne. To co je różniło to możliwość mycia, w dwóch (LH i WH) płatny prysznic: około 2-3 euro. W EH ciepła woda bez prysznica. W ANH tylko zimna woda. Spanie: wsad do śpiwora jest obowiązkowy. Do tego są 2 koce i poduszka, więc śpiwór nie jest konieczny (nikt go nie miał).
Pierwszy nocleg rezerwowałam z Polski, potem tylko jeszcze raz z trasy – w WH, bo wydawało mi się, że ze względu na położenie może być tam tłok (a w rzeczywistości było tak: pierwsza noc – w pustej sali, druga noc – niemal wszystkie łóżka w moim pokoju zajęte). Przy okazji podziękuję tu Maxowi za wyczerpujące przedwyjazdowe porady – bardzo się przydały.
Ludzie zazwyczaj przyjaźni, szczególnie ci nieco starsi, a szczególnego farta mam do Niemców, którzy zagadują, podpowiadają coś, a czasem otaczają wręcz jakąś zabawną mini opieką. Są miejsca, gdzie ludzi jest nieco więcej, ale generalnie na trasach jest pusto (za to w schroniskach już niekoniecznie). Wyjątkowo miło pożegnała mnie obsługa Wangenitseehutte. W Lienzer Hutte zaś zaoferowano mi cenną pomoc w dość nietypowej sprawie. Tak jak przy poprzednich pobytach w Alpach – nie widziałam Polaków ani w schroniskach, ani na trasach. Szkoda więc, że nie spotkałam Zephyra, który był w tym rejonie niemal w tych samych dniach.
Uwaga, bardzo kiepsko jest z zasięgiem. Warto uprzedzić rodzinę, że z łącznością będzie krucho.
Dojazd nieco karkołomny (i drogi), ale musiałam być wcześnie rano w Lienz i nic innego nie wymyśliłam: PolskiBus – całodniowa podróż do Wiednia (pierwszy raz jechałam autobusem na tak długiej trasie i bardzo się tego obawiałam, ale jak się okazało – nie było czego), potem nocne pociągi z 2 przesiadkami i postojem między 3 i 6 rano na kompletnie pustej, acz rzęsiście oświetlonej stacji w Spittal. Wszystko po to, by z samego rana znaleźć się w Lienz, z którego do schroniska była jeszcze długa droga – ja dotarłam dopiero koło 17 (trochę czasu straciłam na poszukiwanie zgubionej komórki). Dojazd w jego pobliże (dojście w niecałą godzinę) jest możliwy, ale tylko taxi lub własnym samochodem.
Powrót był szybszy: kilka godzin w pociągu do Wiednia i nocny autobus do Warszawy. Pociągi niestety bardzo drogie – 56 euro w jedną stronę. Za PolskiBus zapłaciłam w obie strony 150 zł.