Któregoś pięknego wieczoru, który akurat spędzałam na pogawędkach twarzo-książkowych, przeczytałam post kolegi Tomka z „mojego” forum górskiego. Poszukiwał on chętnych na wyjazd do Słowenii. Niemal natychmiast w mojej głowie pojawił się pomysł Triglav'a, na którego od dawna chciałam się wybrać. Następne dni to już zaklepywanie urlopów i planowanie szczegółów tripu. Początkowo plan uwzględniał podział na dwie ekipy – jedna wybiera się w góry (ja i Adam), na najwyższy szczyt Słowenii a druga robi ciekawe drogi wspinaczkowe w dolinie. Jednakże dzień przed wyjazdem jedna osoba, która miała się wspinać z Tomkiem, odpuszcza z powodów osobistych. Zaczyna się szukanie. Tylko wariat może zgodzić się na spontaniczny wyjazd kilkanaście godzin przez planowaną podróżą Znajduję takiego! Do naszej triglav’owej dwójki dołącza kolega Łukasz, z którym na początku tegoż roku podbijaliśmy Rysy. Tomek niestety zostaje bez wspinaczkowego partnera, ale oczywiście jedzie!!! I robi za doskonałego kompana podróży i przewodnika Nasza przygoda zaczęła się 18 czerwca. Jako że każdy z członków drużyny pochodzi z innego miasta trzeba było uzgodnić miejsce spotkania. Padło na Katowice. Tomek i Łukasz wyruszyli środkami komunikacji publicznej natomiast ja i Adam (zabierając jego wygodny tyłek niejako ‘po drodze’) dojechaliśmy na Śląsk autem. Korek na autostradzie pomiędzy Wrocławiem a Katowicami dodał nam 2 godziny opóźnienia. Niewzruszeni tym zupełnie, wyjechaliśmy późnym wieczorem, już w komplecie, w kierunku Cieszyna. Droga nam ‘poleciała’. Co niektórzy kierowcy walili 170km/h więc ok. 9-10 rano byliśmy już w miejscowości Bovec w Słowenii. Dojeżdżając praktycznie na oparach, uzupełniliśmy paliwo i zostawiliśmy Tomka na campingu (założone miał cele stricte wspinaczkowe w tych okolicach) a w trójkę pojechaliśmy do miejscowości Trenta. Samo znalezienie drogi ‘na szlak’ nie było wcale najłatwiejsze, ale po chwili kręcenia się po dłuuugiej (niczym Istebna!) miejscowości trafiliśmy na odpowiednią odnogę. Szybkie śniadanko, przebieranie, przepak i ruszamy na szlak.
„Ahoj przygodo” powiedziało jedno z nas… I stało się to naszym wyjazdowym mottem Pogoda w miarę dobra, ale panuje lekka duchota. Idziemy w kierunku schroniska Zasavska koca, które na mapie wydaje się naprawdę niedaleko. Rzeczywistość jednak jest zupełnie inna i poruszamy się naprawdę ‘dżdżownicowym’ tempem. Przechodzimy przez dość nachylone pola śnieżne, gdzie naprawdę trzeba uważać na każdy krok.
Mijają nas pierwsi ludzie – europejska para w średnim wieku. Kobieta pyta się czy poniżej też są tak niebezpieczne fragmenty ze śniegiem. W odpowiedzi jedynie pokazuje głową nasz przebyty biały szlak. Trochę zaniepokojona pokiwała głową i wolnym krokiem oddaliła się wraz z mężem. Uszliśmy z chłopakami kilkanaście metrów i słyszymy wołanie „Alice!”. Oglądamy się za siebie a tam stoi już tylko mężczyzna. Rozpaczliwie krzyczy imię żony i wyjmuje telefon z kieszeni. Chwilę przyglądamy się całej sytuacji aż w końcu dociera do nas, że kobieta musiała zjechać niekontrolowanie w dół. Pospiesznie zaczynamy schodzić do mężczyzny, który cały czas rozmawia z jakimiś służbami przez telefon. Łukasz zauważa postać jakieś 30m poniżej nas. Siedzi nieruchomo, zwrócona twarzą w kierunku skały. Natychmiast zakładamy kaski, raki, czekany w dłonie i ostrożnie schodzimy do starszej pani. Wygląda nieciekawie – z jej głowy sączy się krew, ma problemy z oddychaniem i jest w szoku. Po opatrzeniu rany na głowie pytamy się co jeszcze jej dolega. Narzeka na brzuch i plecy. Podejrzewając uraz kręgosłupa podkładamy jej pod pośladki kaski (tak aby nie zjechała po śniegu) i okrywamy folią NRC. Staramy się cały czas z nią rozmawiać, ale widać że jest niedaleko utraty przytomności. W kółko pyta się co się stało i gdzie jest jej mąż. Niepokoi się o niego, więc proszę chłopaków aby wzięli mój sprzęt, ubrali faceta w niego i sprowadzili do żony. Będzie spokojniejsza. Mężczyzna jednak cały czas wisi na łączach, kłóci się z kimś po francusku. Mimo, że helikopter wystartował już z Ljubliany więc akcja ratunkowa jest w toku, Francuz albo rozmawia przez telefon albo pisze sms. W końcu zwracamy mu uwagę, że powinien zająć się żoną – porozmawiać z nią, ostrożnie objąć etc. (sam był w szoku, więc nie wiedział co robić). Te czynności ją uspakajają. W końcu słyszymy śmigło. Z pokładu zjeżdża na linach dwóch ratowników a sama maszyna oddala się zapewne na jakieś lądowisko. Jeden ze Słoweńców jest lekarzem. Opatrują kobietę, zakładają wejście dożylne, podają leki p/bólowe, zakładają kroplówkę. Podejrzewają złamania żeber i uraz kręgosłupa. Z góry (ze szlaku) krzyczy do nas coś po francusku jakiś chłopak. Starszy pan coś mu odkrzykuje i… chłopak zaczyna przymierzać się do zejścia! Bez sprzętu! Krzyczymy, żeby tam został, ale waha się tylko przez chwilę. W końcu ratownik nie wytrzymuje i z niezłym zdenerwowaniem w głosie krzyczy żeby nie próbował się ruszać z miejsca. Dopiero wtedy młody dzieciak nieruchomieje. Uff. Bez sprzętu bankowo sam zaliczyłby zjazd i z jednej akcji zrobiły by się dwie. Wszyscy mężczyźni przenoszą Francuzkę do zasuwanych noszy. Wymieniam się na szybko kontaktem z mężem poszkodowanej a w tym czasie Łukasz idzie po jego plecak. Kilka minut później już siedzimy pochyleni przy skałach a nad nami wisi helikopter. Zabiera ratowników i francuską parę na pokład a następnie odlatuje. Patrzymy z chłopakami na siebie i czujemy jak uchodzi z nas powietrze. Mierzę Adasia wzrokiem… Drugi raz razem w Alpach i drugi raz akcja ratunkowa ze śmigłem w tle (!) Ale już po wszystkim. Chociaż nie do końca… Ten młody koleś cały czas siedzi na skałkach i boi się ruszyć w dół. Na sam koniec Łukasz ubiera chłopaka w raki, daje czekan ale Francuz jest tak nieporadny, że zdejmuje szpej i postanawia ruszyć dalej szlakiem bez niego. Z lekkim przerażeniem patrzymy jak ślizga się po rozpuszczającym się w słońcu śniegu. Jakoś dał radę! Idziemy dalej w kierunku schroniska. Już wiemy, że dzisiaj nigdzie dalej nie dojdziemy (cała akcja trwała ok. 3h). W Zasavska Koca wykupujemy nocleg i raczymy się litrem słoweńskiego wina! To był naprawdę ciężki dzień.
Konsultujemy się z szefem schronu odnośnie najlepszej drogi na szczyt Triglav’a i wiemy już, że kolejny dzień będzie naprawdę wyczerpujący (jesteśmy bardzo daleko od naszego celu, przynajmniej w takich warunkach). Nasze budziki rozdzwaniają się o 6. W ruch idą Jetboil’e i krem UV Zapowiada się świetna pogoda! Drepczemy szlakiem (tak na oko), który zwie się Hribarice, aż dochodzimy do rozwidlenia dróg.
I powstaje pytanie – czy wchodzimy na Kanjavec (2.568m npm), który wznosi się naprzeciw czy okrążamy górę i kierujemy się prosto na Triglav. Jakąś godzinę później wpisujemy się już w księgę wejść i pstrykamy zdjęcia z naszym głównym celem w tle.
Następnie ruszamy w kierunku szlaku do schroniska Trzaska Koca aby stamtąd uderzyć już na ferratę prowadzącą na najwyższy szczyt Słowenii. W pewnym momencie orientujemy się, że nie podążamy już wyznaczoną drogą. Zaczynamy schodzić w kierunku schroniska mocno nachylonymi polami śnieżnymi.
Oczywiście raki na nogach, czekany w łapkach i mega ostrożnie. Prowadzi Łukasz, ja za nim, wiadomo kto za mną. Jeden krok i… jadę! Rozpaczliwie hamuję czekanem ale nic to nie daje! Ostrze całkowicie zanurzone w śniegu jedynie lekko mnie spowalnia. Krzyczę. Łukasz biegnie w moim kierunku i mimo ogromnego ryzyka (mogę go po prostu skosić i razem polecimy poprzez skały w dół) próbuje mnie złapać. Udaje mu się! Dłuższą chwilę leżę nieruchomo i staram się odzyskać oddech. Nogi trzęsą mi się niesamowicie i nie wiem czy będę w stanie pewnie stanąć. Jednak muszę! Trzeba stąd jakoś zejść. Naprawdę ostrożnie wstaję i niemal z 100% dokładnością stawiam stopy na śladach Łukasza. Mija 5 minut. Znowu lecę! Czekan wypada mi z rąk… Wrzeszczę „Łukasz!!!” ale ten jest daleko i nie pode mną a przede mną… Wiem gdzie jadę. Zmierzam na skały, które kończą się kilkunastometrowym spadkiem… Widzę kątem oka jak Łukasz próbuje dobiec i przeciąć moją drogę ale jest naprawdę daleko. Odruchowo zaczynam hamować rakami. Wiem, że to niebezpieczny manewr z uwagi na spore prawdopodobieństwo odwrócenia ciała (a wtedy już zero szans), ale próbuję. Udaje się! Kilka minut po prostu się nie ruszam. Wbijam tylko mocniej raki i spoglądam na Łukasza, który klęka na śniegu i próbuje uspokoić i oddech i emocje. Adaś osłupiały stoi kilkanaście metrów powyżej. Naprawdę nie mam pojęcia jak się ruszę z miejsca. Moja psycha jest już poważnie ‘zryta’. Na szczęście za kilkadziesiąt metrów teren opada już polami śnieżnymi do samego dołu (bez progów skalnych). Schodzę przodem do śniegu! Wbijam czekan najmocniej jak mogę oraz drugą rękę z niemniejszą siłą (i bez rękawiczek). W końcu teren robi się bezpieczniejszy. Czuję, że oprócz ogromnego szczypania dłoni po śnieżnej terapii, nogi dalej dygotają się na wszystkie strony. Chwilę później zaczynam się zastanawiać dlaczego do diabła zjechałam! Znajduję odpowiedź bardzo szybko… Mam na sobie tym razem zjechane już raki paskowe, których anti-snow’y przypominają tarkę. Bardzo lepki śnieg przylegał do plastikowych części raków i tworzył bułę śnieżno-lodową, na której zjeżdżałam. Co kilkanaście metrów musiałam się więc zatrzymywać i czekanem opukiwać tę konstrukcję. Dochodzimy do nieczynnego schronu Trzaska koca na Dolicu. Przerwa! Muszę ochłonąć. Robimy sobie jakiś posiłek i zaczynamy obserwować niebo. Pojawiają się duże chmury burzowe, których kolor wpada w ostry granat. Zaczynamy rozważać drogę. Szlak z tego schroniska prowadzi wprost na szczyt, ale jest to bardzo długa trasa i w przypadku pogorszenia pogody nie mamy żadnego schronienia. Burza mózgów. Wybieramy inną opcję. Pójdziemy do Domu Planika (gdzie otwarty jest podobno Winter-room) i jeśli starczy czasu wyruszymy na szczyt na lekko. Droga dla mnie psychicznie jest nie łatwa. Mimo, że podchodzimy w górę, to wizja zjechania cały czas mnie nie opuszcza. Dochodzimy do ferraty. Ubieramy na siebie szpej i wpinamy się w stalówkę, która jest tak krótkim odcinkiem, że trochę bez sensu że to wszystko na siebie zakładaliśmy.
Kilka minut później, już po zejściu z ferraty, zaczyna padać…. Grad! Zdejmujemy plecaki, przywdziewamy kurtki, kaski zostają na głowie, gdyż te kulki wcale nie są takie malutkie Podmuch wiatru i pokrowiec na torbę Adasia leci w dół. Obserwujemy drogę lotu tracąc nadzieję, że się zatrzyma. Ale jednak nie poleciał więcej niż 100m. Bardzo ‘optymistycznie’ nastawiony Adaś rusza „pływającymi” kamykami (piarżyska) po swoją zgubę. Ja z Łukaszem mam w tym czasie rest na stojąco z bardzo niepewnymi warunkami pod naszymi nogami. Trochę trwa zanim znowu jesteśmy w trójkę. W międzyczasie przestaje padać i wychodzi piękne słońce. Ba! Nawet zauważamy dach schronu! Pełni nadziei ruszamy w górę po falujących piargach. Kilkanaście minut później już stoimy przed Domem Planika.
Żywej duszy dookoła. Niby jak przez cały dzień, ale tutaj to nieco dziwne. Obchodzimy schron, który oczywiście jest zamknięty i poszukujemy Winter-roomu. Coś na kształt stoi z boku dwóch budynków, ale… zamknięte! Drzwi zakręcone dużą śrubą. Ręce nam opadają… Próbujemy włamu – najlepszym pomysłem jest podważenie czekanem drzwi aby śruba dała się wykręcić (Łukasz Złota Rączka miał nawet kombinerki!). Niestety bez rezultatu. Ktoś ją po prostu wbił młotkiem i gwint jest zbyt zjechany aby dała się wykręcić. Na dodatek zaczęło się błyskać i siać piorunami. „Ahoj przygodo!” Ja z Łukaszem schowaliśmy się pod jedyny daszek i marzyliśmy tylko o tym aby zdjąć przemoczone buty. A uparcioch Adaś cały czas walczył z drzwiami lekko już moknąc. Niestety wszelkie próby włamania spełzły na niczym. Co robimy? Na spanie pod chmurką nie jesteśmy przygotowani (wszak przy każdym niemal schronie miał być otwarty Winter-room). Z drugiej strony najbliższy ‘dom’ jest spory kawał drogi i to w dół doliny więc nie ma opcji, że następnego dnia będziemy z samego dołu dymali do góry (już trochę siebie znamy No to co – jakoś przetrwamy tę noc. Rozkładamy się na betonowej klatce, która jako jedyna posiada niewielki daszek. Ciężko tam z noclegiem dla dwóch a co dopiero trzech osób, więc odważniejszy zostaje oddelegowany na piętro owej klatki, na które można dojść jedynie po stelażu schodów (bez betonowego wypełnienia). Zwycięzcą zostaje Łukasz. Najpierw jednak akcja ‘wszystkie ciuchy na siebie’ i kolacja!
Bierzemy reklamówkę z Intermarche i ładujemy w nią śnieg (którego jest pod dostatkiem!) na wodę. Zwycięzca plebiscytu na najlepszy nocleg wyjmuje z plecaka taaakie smakołyki, że nasze liofile zostają nietknięte. Raczymy się ciemnym pieczywem, pasztetem, gulaszem angielskim, polędwicą a nawet … kostką sera żółtego! Normalnie uczta! Na dodatek przyroda nagradza nas za trudy wędrówki i pojawia się przepiękna tęcza, którą oczywiście uwieczniamy na fotografiach.
W zasadzie zaczyna nam się cała sytuacja podobać. Mimo, że wiemy jak ciężka będzie noc dla kogoś kto nie ma maty a jego śpiwór ma napisane „temp. extreme 0 st. C”. Łukasz jest prawdziwym zwycięzcą w temacie – miał worek do -30 st. … Więc nawet bez maty nie przeżywał tego co ja z Adasiem. Godzina blisko 21 – robimy podejście do spania. Konstrukcja – folia NRC, plecak + lina pod dupy, w śpiwory wpełzamy we wszystkim co mieliśmy w plecakach i tak oto na siedząco próbujemy zasnąć…
Nie wychodzi. Nie jest zimno, ale jakoś tak.. nie wygodnie. Po 1,5h mój tyłek błaga o litość. Budzę Adasia, który musi robić to co ja. Tak więc on wyciąga się na betonowej klatce a ja obok. Po 15 minutach, kiedy moje kości już przestały być wdzięczne za miłe ich ‘rozciągnięcie’, zaczynam wystukiwać zębami ‘Cztery pory roku’ Vivaldiego… Wiatr, przed którym nie mam już schronienia, ewidentnie obniża temperaturę mojego ciała. Mija kolejnych 20 minut i nie wytrzymuję. Budzę Adasia. Spokojny z niego typ, nawet nie wykazywał delikatnej irytacji z tego powodu Kładę się z nim na klatce. Aby się zmieścić ładuje mu swoje nogi za plecy mając jego nogi przy głowie (na szczęście chronione śpiworem ) Mija pół bezsennej godziny i zachciewa mi się ‘na stronę’. „Adaś pobudka!” Wstaję, zdejmuję z siebie ocieplany worek i idę za budynek. Robiąc ‘jedynkę’ o mało nie dostaję zawału serca! Otóż coś za mną przyleciało… Moja folia NRC spod dupy postanowiła wybrać się razem ze mną… Z lekkim niedowierzaniem patrzyłam jak folia (rozciągnięta na 2 metry!) powoli przemieszcza się w stronę ciemnych gór. Pomyślałam – no to po prześcieradle! Trzy minuty później wracam na miejsce. Siadam za nogami Adasia i nieruchomieje. Stoi przede mną wielka... szeleszcząca folia NRC! Jak ona to do cholery zrobiła! Wiatr wieje w drugą stronę! Pukam Adasia łokciem i mówię, że… "moja folia się na mnie patrzy" … <na bank pomyślał, że mam coś z głową!> Coś tam odpowiada ale nie słucham go tylko nakładam śpiwór na łeb ze strachu jak małe dziecko. Kładę się na jego tyłku i w końcu zasypiam… Upragniona godzina czystego, nieprzerwanego snu… do pierwszej przewrotki Adama oczywiście Nadchodzi ranek… Wschód słońca jest bajeczny…
Podnosimy cztery litery i gotujemy wodę na herbatę. Nie czujemy wcale takiego zmęczenia. Grzeją nas emocje związane z dzisiejszym szczytowaniem (górskim! ). Płeć męska bierze dwa plecaki, żeńska na lekko a pozostały szpej zostawiamy w schronie – na pięterku.
Szlak wiedzie nieźle w górę – podchodzimy na czworaka pracując ostro czekanami. Wejść - wejdę, ale za Chiny mnie nie namówią na zejście!!!
Po ostrym podejściu czeka nas już przyjemna ferrata aż do samego wierzchołka.
Widoki powalające! Poniżej morze chmur a przed nami najwyższy punkt, na który wejdziemy Po ponad godzinie wspinaczki ferratą docieramy na szczyt Triglav’a (2.864m npm).
Jest sobota, ok. 10 rano. Zdjęcia, uściski, małe co nieco i w dół! Rozważamy drogę przez Kredaricę ale to będzie +1,5h i niewiadomo czy tam również nie będzie ostrego zejścia w dół. Cholera jasna! Zaczynam się telepać na samą myśl o zejściu tym polem do Planika. Ale cóż… Trzeba pokonać swój lęk! Wiążemy się liną… Ja prowadzę… Ostrożnie wybijam stopnie rakami i wbijam ostrze w śnieg, miejscami lód. Jestem tak skupiona, że jakby odrzutowiec przeleciał nade mną to nie zwróciłabym na niego uwagi. Po 20 minutach kończę stok! Yuppi! Jestem z siebie tak cholernie dumna! Po wczorajszych wydarzeniach naprawdę moja psyche dostała po czterech literach a dzisiaj udało mi się z nią wygrać! Dostaję gratki od chłopaków i ruszamy już do Planika. Chwila przerwy, przepak, krótka rozmowa z napotkanymi Słoweńcami i kierujemy się na Vodnikov Dom. Powinniśmy na Trzaska Koca, ale te pola śnieżne tym razem non stop w dół to już zbyt wielkie przegięcie więc poleziemy naokoło Doliną Velską.
Po kilku kołowrotkach na szlaku meldujemy się pod schronem. Jest 16. Do Trzaskiej mamy kilka godzin… A z niej do auta hohoho…. Nieco zrezygnowani i zmęczeni ruszamy jednak doliną do naszego zamkniętego schronu. Droga monotonna, zaczyna dopadać nas zmęczenie… Ok. 20 jesteśmy przy budynku. Wypijamy termos herbaty i zaczynamy namierzać dalszą drogę. Moim oczom ukazuje się strasznie strome śnieżne pole… No ja pierd%@%! Nie mamy jednak wyjścia. Lina i niesamowicie ostrożnie schodzimy na dno tej tamy.
Zapada zmrok, nieco się gubimy (jak powszechnie wiadomo oznaczenie szlaków w Alpach nie jest najlepsze, szczególnie gdy warunki są jeszcze zimowe). Postanawiamy jednak walczyć dalej!
Trafiamy w końcu na ścieżkę. Idziemy powoli, ostrożnie, aby nie popełnić głupiego błędu. Przed nami pojawia się śnieg. A właściwie to szlak pokryty jest od góry wielkim polem śnieżnym… W świetle czołówek ostro wbijając raki i czekany poziomo przechodzimy przez przeszkodę, na szczęście nie widząc już co znajduje się pod nami. Udało się. Jedno wielkie uff, bo naprawdę raki trzymały tak na słowo honoru…
Idziemy dalej. Poczucie czasu nie istniało. Grzała nas adrenalina takich ‘ciekawych’ przeszkód na drodze. Druga niespodzianka była niemniej ‘hormonotwórcza’. Najpierw musieliśmy zejść do podstawy śnieżnego placka, co samo w sobie było niezłym wyzwaniem, a później na czworaka odbijając w górę wspinać się w kierunku szlaku. Oj było ciekawie.
Kiedy jednak minęliśmy ‘przygody’ i szlak zrobił się monotonny zaczęliśmy funkcjonować jak roboty. Szliśmy na trybie autopilota, budząc się przy jakimś potknięciu, wyślizgnięciu kamienia etc. Odezwały się moje odciski i czasami naprawdę musiałam mocno ściskać zęby żeby nie krzyknąć z bólu. O 3 nad ranem jakoś dowlekliśmy się do auta… Pół godziny później już męska część rozkładała namiot na campingu (ja nie mogłam ustać). Po 4 już spaliśmy… Cztery godziny później pobudka, śniadanko, opowieści Tomka i nasze nt spędzonego czasu. O 10 chcemy się już zbierać w drogę aby zajrzeć jeszcze nad Lago Del Predil… Najpiękniejsze jezioro jakie w życiu widziałam! Jednak plany krzyżuje nam wyścig kolarski, który właśnie się rozpoczął… Zamykają drogi na około 2h… Świetnie! Mężczyźni idą na spacer do Bovec i pokibicować dwukołowcom a jedyny żeński elektron bierze matę i idzie wyłożyć się na polu z niesamowitym widokiem na Svinjak (taka góra). Chillout w słuchawkach… Słoneczko na twarzy… Widok na góry… Tak niewiele potrzeba do pełni szczęścia W południe ruszamy w drogę. Musimy zatrzymać się nad tym jeziorem, mimo później godziny (i koniec!)… Wow, wow, wow…
Woda ma niespotykany kolor… Jest zimna jak ta w górskich potokach, ale to nie powstrzymuje mnie przed kąpielą!!! Więc jako jedyna wchodzę do tej płynnej lodówki i podziwiam widoki wypływając kawałek za malowniczą wysepkę. Bosko! Ale musimy ruszać dalej. Jest mi zimno jeszcze przez jakieś 3h ale nie mogłam inaczej W Austrii napotykamy się na niezły korek… W Katowicach jesteśmy koło 1 w nocy… W Ostrowie Wlkp. o 4 nad ranem a ja finalnie ląduje o 7 we Włocławku i półprzytomna idę do pracy. Było warto! „Ahoj przygodo!” – do następnego razu!
PS. Francuzka przeszła jedną poważną operację aby uniknąć ciężkiego urazu rdzenia kręgowego, ma liczne złamania i wraz z mężem kilka dni temu oczekiwała na transport do Francji (gdzie zapewnie dzisiaj dochodzi do siebie).
|