Plan na drugi dzień zakładał zrobienie pętli z punktem wyjścia w Ustrzykach Górnych. Mielismy wejść na najwyższy szczyt Bieszczad – Tarnicę (1326), a potem wracając w kierunku Ustrzyk, zdobyć jeszcze Halicz (1313). W drodze powrotnej mieliśmy również dotrzeć w jeden z najdalej wysuniętych punktów na południowy-wschód po polskiej stronie granicy, na który można dotrzeć szlakiem turystycznym – Przełęcz Bukowską.
Niestety plany nam się trochę obsunęły i wyszliśmy na szlak chyba dopiero około południa. Poranek był trudny, odczuwaliśmy jeszcze bowiem zmęczenie z trasy z dnia wczorajszego. Poza tym poranek przywitał nas ulewnym deszczem, który postanowiliśmy przeczekać. Około godziny 10 się nieco przejaśniło, więc ogarnęliśmy namioty i uzupełniliśmy zapasy w pobliskim sklepie. Tu złapała nas druga deszczowa fala, która przystopowała nas na około pół godziny. Po tym czasie wreszcie udało nam się wyjść na czerwony szlak prowadzący w kierunku Tarnicy.
Początkowo prowadził on nadzwyczaj płasko. A ponieważ podejście zakładało ponad 600 metrów różnicy wysokości, spodziewałem się, że predzej czy później natkniemy się na bardzo ostre podejście. Im później, tym ostrzejsze ono będzie. Przez około godzinę szliśmy po płaskim, aż dotarliśmy do wiaty. Tutaj zrobiliśmy krótki postój na uzupełnienie kalorii, bo naszym oczom ukazało się czekające na nas podejście. Przed nami było jeszcze około dwóch godzin żmudnego marszu nieustannie pod górę. W międzyczasie jeszcze znaleźliśmy drugą wiatę, którą również wykorzystaliśmy jako miejsce do wyrównania braków kalorycznych i napitkowych, po czym ruszyliśmy dalej. Po drodze Maks znalazł rosnącą na drzewie karimatę, a ponieważ sam zapomniał swojej, więc się do niej ładnie przytulił.
Wychodzimy z granicy lasu.
Po pewnym czasie dotarliśmy ponad granicę lasu, ale to wcale nie oznaczało, że jesteśmy już blisko szczytu. Weszliśmy na pierwsze wzniesienie masywu Szeroki Wierch (1243). Nie robiliśmy tutaj zbyt długiego postoju, ponieważ pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Na grani wiał bardzo silny i nieprzyjemnie zimny wiatr, a do tego zaczynało padać. Oznaczenia wskazywały, iż czeka nas jeszcze godzina marszu na Tarnicę, cały czas granią Szerokiego Grzbietu, mijając po drodze dwa kolejne jego wierzchołki (1268, 1293). Aż wreszcie dotarliśmy na Przełęcz pod Tarnicą, skąd mieliśmy rozpocząć atak szczytowy. Mimo niepogody, plan na zdobycie najwyższego szczytu Bieszczad miało wielu innych turystów, dlatego konieczne było używanie łokci. Dawno już nie widziałem takich tłumów w górach (nie licząc oczywiście kolejek na połoninach w dniu poprzednim). Atak szczytowy zajął nam około 15 minut. Po wejściu na szczyt, uzupełniliśmy elektrolity oraz kalorie. Nie namyślając się długo, podjęliśmy decyzję o zejściu, bo ekipa jest ogólnie aspołeczna i źle czujemy się w tłumie w górach.
Widok na ostatni z wierzchołków Szerokiego Wierchu, Przełęcz pod Tarnicą i samą Tarnicę.
A tu już Tarnica w całej swojej okazałości.
Z przełęczy pod Tarnicą ruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy Goprowskiej (1153), skąd mieliśmy rozpocząć podejście na Halicz (1313) – drugi co do wysokości szczyt, na który prowadzi znakowany szlak w polskich Bieszczadach. Podejście było bardzo przyjemne. Szliśmy grzbietem, nie granią, dlatego mieliśmy osłonięcie przed wiatrem. Momentami było nieco wąsko i trudno było się zwłaszcza wymijać z innymi turystami, ale i tak było tu znacznie luźniej niż w pobliżu Tarnicy. Niestety tego dnia nie mogliśmy liczyć na super widoczki, ponieważ chmury były nisko i co chwila padał z nich deszcz. Po około półtorej godzinie zameldowaliśmy się na Haliczu, trawersując po drodze wierzchołek Kopy Bukowskiej (1320), na którego szczyt jednak szlak nie prowadzi. Za Kopą Bukowską pogoda zaczęła się jakby poprawiać. Przestało padać, a chmury się podniosły, dzięki czemu widoczność była znacznie lepsza. Na Haliczu udało się zrobić kilka ciekawych fotek, ale musieliśmy czym prędzej gonić dalej, ponieważ mimo ogólnej poprawy warunków atmosferycznych, nie przestawało wiać na grani.
Rzut oka na Kopę Bukowską.
A tu jeszcze jedno ujęcie na Kopę, ale tym razem z Halicza.
Około godziny 16 zameldowaliśmy się przy wiacie na Przełeczy Bukowskiej (1112). Tutaj spotkaliśmy się z bardzo ciekawym wychodkiem, wybudowanym przy dotacji rządu szwajcarskiego. Szczegółowa instrukcja obsługi była dość zawiła, ale na szczęście rysunki pomagały zrozumieć działanie tego cudu techniki. Z przełęczy bardzo szybko, bo w mniej niż godzinę, zeszliśmy do Wołosatego (chociaż oznaczenia na szlaku szacowały czas potrzebny na przebycie tego odcinka na około 1h30m). W Wołosatem podjęliśmy decyzję, że jednak nie będziemy pokonywać ostatniego odcinka szlaku pieszo, a skorzystamy z lokalnych busów. Przyjemności ze spacerowania wzdłuż szosy, po asfalcie, nie odczuwamy żadnej, dlatego podjęcie tej decyzji naprawdę nie wymagało od nas dużo czasu.
Szwajcarska myśl techniczna (niestety nie mam zdjęcia ze środka
)
Widok na Halicz z Wołosatego.
Wycieczkę tego dnia zakończyliśmy na polanie w Ustrzykach, gdzie ktoś już chyba kiedyś biwakował. Wygnieciona trawa wyraźnie wskazywała, że jest to często wybierane miejsce przez turystów szukających ciszy i spokoju. Chociaż my akurat szukaliśmy jakiegokolwiek miejsca na tzw. przypale. Na polance uzupełniliśmy elektrolity, po czym udaliśmy się na kolację do lokalnego baru, gdzie zaserwowano nam Placek po Beskidzku (smakował obłędnie). Potem jeszcze zmieniliśmy lokal na bar przy schronisku Kremenaros, gdzie posmakowaliśmy lokalnego piwa. A ponieważ było to już czwarte w krótkim odstępie czasu, więc niedługo potem padliśmy snem trupa w namiotach (do których szczęśliwie udało się trafić).
Profil trasy