Forum portalu turystyka-gorska.pl http://forum.turystyka-gorska.pl/ |
|
Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?f=11&t=16471 |
Strona 1 z 1 |
Autor: | Fenomen [ Cz maja 29, 2014 7:13 pm ] |
Tytuł: | Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Pomysł wyjazdu na Bałkany narodził się już dość dawno temu. Początkowo odrzuciłem opcję uczestnictwa w nim, ale po dłuższym namyśle (trwającym 5 minut) uznałem, że wchodzę w to Początkowy plan był bardzo ambitny. Zakładał zdobycie pięciu najwyższych szczytów w poszczególnych krajach: Vrh Dinare (1831 m npm) w Chorwacji, Maglić (2386 m npm) w Bośni i Hercegowinie, Zla Kolata (2534 m npm) w Czarnogórze, Djeravica (2656 m npm) w Kosowie oraz Golem Korab (2764 m npm) w Macedonii. Dwa z ostatnich szczytów leżą również na granicy z Albanią. Na realizację tego jakże ambitnego planu przeznaczone było 9 dni, z dojazdem i powrotem wynajętym busem na Bałkany. Jak się potem okaże, plan okazał się zbyt ambitny, ale po kolei... Zaczeło się od problemów z autem. Okazało się bowiem, że ekipa się nieco powiększyła i pojedziemy na miejsce dwoma samochodami. Jedno z aut odmówiło jednak posłużeństwa (alternator), ale udało się znaleźć inne, rezerwowe auto. Chociaż początkowo jego właściciele – uczestnicy tej wycieczki, mieli spore opory, czy Zielona Żabka (jak ochrzciliśmy to auto) da radę. Koniec końców, okazało się, że Żabka daje rady i dojechała do samej Chorwacji. Niestety problemy z samochodami oraz ogólne dziwne wydarzenia na trasie sprawiły, że podróż z Wrocławia do Zadaru w Chorwacji zajęła nam zdecydowanie za dużo czasu. Ostatecznie zameldowaliśmy się w Zadarze w piątek (16.05) około godziny 20.00. A już kilkanaście minut później mieliśmy odebrać dwie dodatkowe osoby, które dołączały do nas prosto z Londynu. Początkowy plan zakładał, że dojedziemy do Zadaru rano i będziemy mieć cały dzień na odpoczynek i zbieranie sił przed dalszą drogą w kierunku Kninu, gdzie znajdował się nasz pierwszy cel – Vrh Dinare. Ponieważ jednak przyjechaliśmy bardzo późno i nie daliśmy rady odpocząć po podróży, nie byliśmy w stanie od razu po skompletowaniu ekipy jechać tam na miejsce. Ostatecznie rozbiliśmy się na dziko gdzieś w krzakach Następnego dnia wcześnie rano wyruszyliśmy na trasę do Kninu. Około 10 byliśmy na miejscu. Szybkie przepakowanie i zostawienie auta w osadzie, gdzie rozpoczyna się szlak i wyruszamy w trasę. Chociaż góra nie jest wysoka, to jednak cechuje sie sporym przewyższeniem (ok 1300m). Szlak jest krajobrazowo bardzo urozmaicony i idzie się zupełnie przyjemnie. Około godziny 14.00 meldujemy się w okolicach szczytu, gdzie oczywiście musieliśmy zabłądzić. Po około godzinie docieramy na szczyt. Czas na kilka fotek i zejście do osady. Schodzenie idzie dużo szybciej, bo szlak prowadzi w miarę łagodnie w dół. Podczas zejścia również gubimy szlak, czego konsekwencją jest konieczność wykonania drobnego wspinu w jednym miejscu – zawsze to jakieś urozmaicenie. Ruszamy dalej i około 18 meldujemy się na dole. Warto wspomnieć, że przez całą trasę w górę i na dół mieliśmy towarzystwo trzech psów mieszkających we wspomnianej osadzie. Wybiegały się one z nami za wszystkie czasy, ale wróciły już zupełnie wyczerpane. W osadzie zaprasza nas do siebie jeden z mieszkańców, który częstuje lokalnym alkoholem i proponuje nocleg. My jednak mamy już spore opóźnienie, dlatego, chcąc zdążyć na Zlą Kolatę, żegnamy się i ruszamy w drogę do Bośni. Warunki noclegowe w Chorwacji nie należały do specjalnie hotelowych Masyw Vrh Dinare widoczny z drogi do Kninu Ruiny czegoś w pobliżu wejścia na szlak A tu widok w kierunku przeciwnym do Vrh Dinare - w oddali widoczne góry w Bośni i Hercegowinie Szczytowe partie masywu. Pojawia się coraz więcej śniegu. Pogoda też nie rozpieszcza. Widoczność niemal zerowa. Końcowy fragment podejścia na Vrh Dinare. Wpis do księgi na szczycie i na dół! Jaskinia, którą zauważyliśmy dopiero schodząc na dół. Pewnie dlatego, że wchodząc mijaliśmy ją za plecami A to nasi towarzysze podróży CDN... PS. Bonus track #1 : https://www.youtube.com/watch?v=nmNsOWSJlng |
Autor: | Jaro86 [ Cz maja 29, 2014 10:03 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Więcej ta relacja zostawia zapytań niż odpowiedzi niezły przedsmaczek... |
Autor: | Fenomen [ Pt maja 30, 2014 9:31 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Droga na wschód mija początkowo zupełnie nieźle. Po drodze zabieramy autostopowicza, który chce się dostać do przejścia granicznego Imotski między Chorwacją, a Bośnią. W pobliżu granicy okazuje się jednak, że dwie osoby z naszej ekipy nie mogą przekroczyć granicy ze względów formalnych, dlatego decydują się na kontynuowanie urlopu w Chorwacji. W dalszej części wycieczki uczestniczy zatem mniejsza, 9-osobowa grupa. To nie jedyny kłopot. Okazuje się, że mamy spaloną żarówkę w busie. Autostopowicz, w ramach podziękowania za transport, oferuje się z pomocą i prowadzi do sklepu, gdzie pomaga kupić potrzebny sprzęt. Jeden z członków naszej ekipy wymienia żarówkę i możemy jechać dalej. To dowód na to, że warto zabierać autostopowiczów, nawet jak nie rozmawiają w tym samym języku Nie jest to jednak koniec kłopotów z Bośnią. Przy wjeździe okazuje się bowiem, że potrzebujemy na wjazd Zielonej Karty, co przegapiliśmy podczas przygotowań do wyjazdu. Celnik jednak daje nam pewną możliwość – jeśli wykupimy ‘ticket’ będziemy mogli jechać dalej. ‘Ticket’ to jedyne 20 euro. Decydujemy się dać celnikowi ‘na kawę’ i przekraczamy granicę. Pech w Bośni nas jednak nie opuszcza. Blisko granicy z Czarnogórą zatrzymuje nas patrol policji. Znów gadka o braku Zielonej Karty i znów możliwość wykupienia ‘ticketu’. Znów kończy się stratą 20 euro, ale jedziemy dalej. Przy granicy z Czarnogórą celnik nie przepuszcza nas dalej, ale zaleca drogę powrotną do Chorwacji i zakup Zielonej Karty. Ponieważ nie stać nas na wykupowanie ticketów co kilkaset kilometrów, posłusznie nadrabiamy drogi i rano zamiast w Czarnogórze, meldujemy się w Dubrovniku. Tutaj trafiamy na ruiny kompleksu hotelowego Srebreno, który w przeszłości stanowił bazę hotelową dla oficerskich elit z Jugosławii. Robimy tu mały postój w celach spożywczo-higienicznych. Stąd udajemy się w kierunku granicy z Czarnogórą i na przejściu granicznym kupujemy cenny dokument. W międzyczasie jeszcze jesteśmy świadkami zabawnej sprzeczki czarnogórskiego celnika z naszym kierowcą. Panowie podroczyli się o to, czy możemy przejechać, ale wszystko potoczyło się w bardzo przyjaznej atmosferze. Mostar (Bośnia i Hercegowina) nocą (fot. W.P.) Ruiny w Srebreno (Chorwacja) (fot. W.P.) Ruiny w Srebreno (Chorwacja) (fot. W.P.) Wyspa Św. Stefana w Budvie (Czarnogóra) (fot. W.P.) Plaża w Budvie (Czarnogóra) Zla Kolata (Czarnogóra) Wreszcie możemy udać się do Czarnogóry, ale musimy niestety zrezygnować z opcji zdobywania Zlej Kolaty, ponieważ następnego dnia już jesteśmy umówieni w Kosowie. Chociaż do południa spędzamy miło czas, robiąc przerwę na krótki plażing w okolicy Budvy, Czarnogóra nie jest dla nas szczególnie przyjazna. Gubimy się ekipą w Podgoricy i nie znajdujemy knajpy z lokalną szamą w rozsądnej cenie (zdaniem właścicieli wielu restauracji, lokalną potrawa Czarnogórców jest kebap...). Wreszcie późnym popołudniem udajemy się w drogę w pobliżu granicy z Kosowem. Kręte, górskie dróżki sprawiają, że musimy co jakiś czas robić przerwy, aby dać odpocząć hamulcom i silnikowi. Z drugiej strony podziwiamy fantastyczne widoki na przełom rzeki Tary – chyba główną turystyczną atrakcję Czarnogóry. Czas jednak mija nieubłaganie. Nie udaje nam się dojechać na miejsce planowanego noclegu na campingu i zmuszeni jesteśmy nocować w hotelu średniej klasy. Warunki są doskonałe, ale jednak nasze portfele czują ten komfort. Z drugiej strony – mamy możliwość wykapania się w ciepłej wodzie, naładowania wszystkich baterii i akumulatorów i wyspania się w miękkim łóżku, co może mieć znaczenie w kontekście planowanego na kolejny dzień trekkingu. |
Autor: | Jaro86 [ So maja 31, 2014 10:35 am ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
trochę chaotyczny ten wyjazd kolego się naprodukowałeś, a dalej mało wiemy. |
Autor: | kefir [ So maja 31, 2014 12:10 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Jedno z wielu miejsc które są na mojej przyszłośiowej liście:) |
Autor: | Fenomen [ So maja 31, 2014 8:46 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
@Jaro, jak to podsumował jeden z uczestników wyjazdu - my nie jeździliśmy po Bałkanach. Nas po tych Bałkanach rzucało Spokojnie, rozkręcam się Następnego dnia pozwalamy sobie na nieco dłuższy sen. Szybkie spakowanie i ruszamy w trasę w kierunku granicy z Kosowem na Przełęczy Kulina. Tutaj robimy sobie krótki postój bo szwankuje elektronika, która wskazuje na spalone hamulce lub brak płynu. Na szczęście okazuje się, że to tylko problem z wyświetlaczem i kontrolką. Na granicy z Kosowem meldujemy się około godziny 9. Tutaj przechodzimy odprawę i rozmawiamy z przyjaźnie nastawionymi celnikami. Musimy wykupić, co prawda, dodatkowe ubezpieczenie, ale przynajmniej wiemy, że z tym papierem nikt nie będzie miał od nas prawa wymagać ticketów. Po krótkiej pogawędce ruszamy w trasę po Kosowie. Droga jest kręta, bo zjeżdżamy z gór. Po drodze mijamy stado krów, które jak gdyby nigdy nic spacerują sobie główną drogą dojazdową do granicy. Po niespełna godzinie docieramy do miejscowości Peje (Pec), gdzie robimy sobie postój na stacji benzynowej, celem dolania paliwa (które w Kosowie jest ponoć bardzo tanie). I tu jesteśmy świadkami niesamowitej akcji. Właściciel stacji, widząc, jak tankuję auto z blachami UE podbiega, każe mi zostawić wszystko, woła jednego ze swoich pracowników, zapewnia, że wszystkim się zajmą, a nas zaprasza na kawę na koszt stacji. Po kawie jest jeszcze pięćdziesiątka lokalnego wyrobu i druga kawa. Takiej gościnności nikt z nas tu się nie spodziewał. Ponadto właściciel pomógł skontaktować się z naszymi znajomymi z Kosowa i powiedzieć im, gdzie na nich czekamy. Zanim przyjadą mamy jeszcze trochę czasu na wspólne pogaduchy i naukę języka. Wreszcie około 12 przyjeżdżają nasi znajomi. Jeszcze chwila na pogaduchy i ruszamy w dalszą drogę – w kierunku Djeravicy. Po drodze zatrzymujemy się w restauracji na obiedzie fundowanym przez Mirsada i Petrita. Później robimy jeszcze zakupy w pobliskim supermarkecie i podjeżdżamy pod miejsce, gdzie startuje szlak na Djeravicę. Szybkie przepakowanie, zostawienie zbędnych bagaży na dole i w drogę. Szlak prowadzi w większości w lesie. Po drodze Mirsad decyduje się na poprowadzenie nas skrótem, aby zaoszczędzić nieco kilometrów. Oczywiście w trakcie skrótu gubimy się przynajmniej dwa razy, ale wreszcie wracamy na ścieżkę i rzeczywiście okazuje się, że nadrobiliśmy sporo trasy. Mirsad, który prowadzi nas górami, to czynny policjant w służbach specjalnych, który zna te tereny jak własną kieszeń. Aczkolwiek fakt, że ma ze sobą broń nie brzmi specjalnie zachęcająco. Po drodze czeka nas jeszcze jedna atrakcja – musimy mianowicie przekroczyć rzekę. Tu kluczowe znaczenie okazują się mieć kijki trekkingowe, które pomogły nam przedostać się na drugą stronę (na dwóch parach kijków rzekę przekroczyła cała ekipa). Niektórzy, co prawda, wpadli do rzeki, ale była ona na tyle płytka, że nawet silny nurt nie miał prawa nikogo porwać. Tak więc poza zamoczonymi butami obyło się bez większych strat. Jest już godzina 20, robi się szaro, a my wciąż nie widzimy chat, w których mieliśmy nocować. Po około pół godzinie wreszcie naszym oczom ukazuje sie Djeravica, a pod nią widzimy też już nawet dachy chat. Chociaż są one dość daleko, nie znajdują się znacząco wyżej, co oznacza, że powinniśmy dość szybko do nich się dostać. Potrzebujemy na to około 1,5h. Około 22, gdy jest już zupełnie ciemno, udaje nam się wynegocjować nocleg nie w zwykłej, ale chacie wypasionej z ogrzewaniem i oświetleniem. Tu zostajemy na noc. Szybka kolacja, ogrzewanie i osuszanie sprzętu i ciała i decyzja – o 2 wyruszamy, chcąc zobaczyć wschód słońca na Djeravicy. Nie wiemy dokładnie ile czasu nam zajmie atak szczytowy, ale zakładamy, że około 3,5h będzie wystarczające . W chacie pęka żołądkowa gorzka i pigwówka, ale na tak znaczną ekipę, to jedynie odrobina smaku na język. Około północy decydujemy się na krótką drzemkę. Startujemy niemal zgodnie z planem, zaraz po 2 w nocy. Bardzo szybkie śniadanie i jesteśmy na drodze, która, jak się okazuje, prowadzi... nie wiadomo dokąd. A już na pewno nie na szczyt. Wracamy do rozwidlenia, gdzie wybieramy drugą ścieżkę, która również nie rozwija się zachęcająco. Wreszcie podejmujemy decyzję o podejściu fragmentu trasy na przysłowiową „szagę”, tudzież „na Jana”. Forsujemy zbocze góry idąc ostro pod górę w nadziei, że za chwilę trafimy na ścieżkę, która jest zaznaczona na mapie. Niestety marsz poza szlakiem się wydłuża, a drogi jak nie było tak nie ma. W ten sposób pokonujemy niemal całe zbocze sąsiednej góry. I całe szczęście, że było ciemno, bo gdybyśmy to robili za dnia, to pewnie bym się trochę okichał ze strachu. Naprawdę podejście było bardzo strome. Około godziny 5 meldujemy się na wierzchołku sąsiedniej góry. Jest już szaro, a my widzimy przed sobą właściwy szczyt. Sądząc o wysokości wierzchołka, jesteśmy na wysokości około 2200m. Główny wierzchołek Djeravicy jest niemal w całości pokryty śniegiem. Na atak szczytowy decyduje się siedem osób. Górę zdobywamy w dobrym tempie. Po drodze jedna osoba decyduje się na odwrót (spotkamy się z nią potem na dole). Koniec końców, na szczyt dociera szóstka wspaniałych z Polski plus Mirsad (Petrit został z osobami, które zrezygnowały z wejścia). Na szczycie meldujemy się około godziny 6.30, gdzie robimy parę szybkich fotek i wychylamy Karlovacko, które nasz lider wtargał na szczyt. Widoków nie ma. Niebo szczelnie jest zasnute chmurami. W oddali tylko widzimy Peję. Niemal natychmiast decydujemy się na zejście, bo pogoda zaczyna się psuć i zaczyna padać śnieg. Znów gubimy się po drodze, ale na szczęście odpalony tracker GPS pozwala nam powrócić na ścieżkę, którą wchodziliśmy i dzięki temu łączymy się z osobą, która zrezygnowała z ataku. Pozostałe osoby wraz z Petritem zeszły już do chaty, więc nie namyślając się długo, rozpoczynamy zejście, które wcale nie jest łatwiejsze od wejścia. Też jest momentami bardzo strome, a do tego schodzimy po śliskich gołoborzach – cały czas pada deszcz. Po około dwóch godzinach meldujemy się w chacie – jest godzina 9.30. Teraz czas na błyskawiczne suszenie ciuchów, które są przemoczone do cna. Korzystamy w tym celu z kominka, w którym już się pali, o co zadbał gospodarz chaty. Rozwieszamy ciuchy i układamy buty w pobliżu kominka, po czym udajemy się w kimę. Pobudka około godziny 12, szybkie drugie śniadanie, pakowanie, zbiórka i rozpoczynamy zejście. Po drodze czeka nas oczywiście jeszcze ponowne przekroczenie rzeki. Tym razem nie mam tyle szczęścia, co za pierwszym razem i płukam obuwie w wartkim nurcie. Około godziny15 meldujemy się na dole, gdzie czekamy na naszego busa, którym miał zaopiekować się jeden z miejscowych. Czas oczekiwania umila nam właściciel restauracji znajdującej się poniżej, który z własnej woli przynosi nam do podziału skrzynkę piwa, za którą oczywiście nie musimy płacić – kosowska gościnność po raz drugi. Wreszcie około 17 dociera nasz bus, do którego natychmiast się pakujemy i rozpoczynamy podróż na drugi koniec Kosowa – w okolice Kamenicy, blisko granicy z Serbią, gdzie mieszkają Mirsad i Petrit. Po drodze robimy przerwę na truskawki i bułki, zasponsorowane przez Kosowian. Około godziny 22 meldujemy się w okolicach Kamenicy, gdzie czeka na nas już kolacja przygotowana przez mamę i siostrę Petrita. Tu też mamy nocować. Chata jest nieziemska. Od razu widać, że nie trafiliśmy do pierwszych lepszych Kosowian (dopiero potem okazuje się, że mama Petrita jest wiceprezydentem miasta i kandyduje teraz w wyborach na kolejną kadencję). Wieczór spędzamy przy winie, piwie, gitarze i śpiewie. W międzyczasie kończymy suszenie ciuchów i korzystamy z dobrodziejstwa prysznica. Początkowy fragment szlaku prowadzącego na Djeravicę. Jeszcze wzdłuż potoku. Tablica informująca, że szlak został w pełni rozminowany i jest bezpieczny dla turystów. Chyba główna atrakcja podczas podejścia pierwszego dnia - przeprawa przez rzekę. Warunki noclegowe w górskiej chacie przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Wysuszenie przemoczonych i zmarzniętych stóp wymagało zdecydowanych kroków Djeravica w pełnej okazałości. Zdjęcie z wierzchołka na wysokości około 2200m npm. Widok z grani prowadzącej na Djeravicę na czarnogórskie pasma. CDN PS. Bonus track #2 : https://www.youtube.com/watch?v=MnQ5sr5rje4 |
Autor: | gouter [ N cze 01, 2014 5:41 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Widzę, że logistyka u was leżała. Zielona Karta do Bośni - podstawa. W Czarnogórze o GPSie trzeba zapomnieć, mapy też bardzo niedokładne, słabo oznakowane szlaki - albo w ogóle. Ale za to ludzie bardzo gościnni i przyjaźni oraz niezwykłe widoki. Jadąc w Bałkany, trzeba się liczyć z niespodziankami - miłymi i mniej miłymi. Można z to Bałkany pokochać, albo znienawidzić. |
Autor: | Fenomen [ N cze 01, 2014 8:45 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Następny dzień ma charakter regeneracyjny. Po zdobyciu Djeravicy, a przed wycieczką na Korab taki dzień przerwy jest niezbędny. Decydujemy się poświęcić go na zwiedzanie Kosowa, w tym głównie stolicy tego kraju – Pristiny. Wstajemy później niż zwykle, nadrabiając braki snu z ostatnich dwóch dób. Wreszcie startujemy i udajemy sie na śniadanie, które okazuje się lunchem (na zegarze już po południu). Posiłek jemy na rancho, które jest jedną z głównych atrakcji tej okolicy. W oddalimy widzimy też masym Luboten, który będzie nam „towarzyszył” przez całą późniejszą drogę. Po obiedzie udajemy się do Pristiny, gdzie robimy sobie krótkie zwiedzanie. Turystycznie miasto jest dość ubogie (podobnie jak cały kraj), ale warto odwiedzić Muzeum Historii Kosowa, gdzie zgromadzono sporo eksponatów przypominających o trudnej historii tego kraju. Robimy jeszcze zakupy souvenirove i udajemy się w drogę powrotną. Tego dnia wieczorem jemy kolację w domu Mirsada, który wita nas wraz z żoną i trzema córkami. Po kolacji i krótkiej nasiadówie przenosimy się do klubu na spotkanie z innymi członkami Grup Alpinist Rogana, a później impreza przenosi się do Petrita, gdzie robimy karaoke party przy winie, piwie, innych alkoholach i całym dobrodziejstwie inwentarza. Wieczór trwa długo, ale farewell party rządzi się swoimi prawami. Następnego dnia rozpoczynamy przenosiny w inne rejony Bałkanów. Naszym celem jest dotarcie do parku narodowego Mavrovo w Macedonii, gdzie chcemy zabiwakować tak, aby następnego dnia móc przeprowadzić atak szczytowy na Golem Korab – najwyższy zdobywany szczyt podczas wycieczki i kulminację wyjazdu. Wyruszamy względnie wcześnie, ale w Gjakove tracimy sporo czasu na zakupy, pocztę i takie tam pomniejsze tematy. Przy wyjeździe mijamy zjazd na Skopje, dlatego po chwili musimy się wrócić. Wreszcie trafiamy na właściwą drogę i powoli toczymy się w kierunku granicy z Macedonią, mijając po drodze główną bazę logistyczną KFOR, która jest już (na szczęście) raczej wyłącznie wspomnieniem. Na granicy dowiadujemy się, że trzeba zakupić dodatkowe ubezpieczenie – macedońską Zieloną Kartę. Chcąc, nie chcąc, ponosimy dodatkowy wydatek i wjeżdżamy do kraju Aleksandra Wielkiego. Niestety nie mamy specjalnie czasu na zwiedzanie Skopje, dlatego mijamy stolicę Macedonii jadąc autostradą. Na niej zadziwia szczególnie widok młodych chłopców (ok. 10 lat) sprzedających truskawki na skleconych straganach. Około godziny 16 meldujemy się w parku Mavrovo. Ale czeka nas jeszcze długa trasa. Sam przejazd asfaltem przez Mavrovo to kolejna godzina. Wreszcie docieramy do Novi Mavrovi, gdzie robimy zapasy picia i ruszamy dalej. Wreszcie wjeżdżamy na szutrową drogę, prowadzącą do pierwszej stróżówki pograniczników. Docieramy do niej po ok 40 minutach przekonując się, jak sporo racji mieli ci, którzy zalecali wjazd w tę drogę wyłącznie autami terenowymi. Nasz Renault Traffic radzi sobie jednak doskonale. Przy posterunku zatrzymujemy się na krótką pogaduchę z pogranicznikiem. Ten tłumaczy nam drogę i jedziemy dalej. Droga dłuży się niesamowicie. Jedziemy już blisko godzinę. Docieramy wreszcie do opuszczonej stróżki, spod której ma startować szlak na Korab. Tu robimy szybkie przepakowanie i... gotowi do startu słyszymy warkot silnika. To Defender pogranicznika, z którym rozmawialiśmy przy pierwszym posterunku. Tłumaczy nam, że pojechaliśmy źle i że tędy na pewno nie wejdziemy na Korab. Proponuje, że pojedzie przed nami i nas będzie pilotował. Okazało się, że nadrobiliśmy lepiej niż pół godziny drogi. Po drodze strażnik się zatrzymuje i zaprasza nas do wyjścia z auta. Nie wiemy co się dzieje, ale pokazuje nam na powyższą półkę skalną, gdzie czujnie obserwuje nas niedźwiedzica z młodym. Pierwszy raz widzę niedźwiedzie w górach! Wreszcie znajdujemy się przy rozwidleniu, przy którym źle skręciliśmy. Właściwa droga prowadzi ostro pod górę stromym urwiskiem. Traffic daje rady wspiąć się pod górę, a po chwili znajdujemy się już przy drugiej stróżówce – wcale nie opuszczonej. Wita nas trzech strażników, którzy zostali już poinformowani, że będą mieć wieczorem towarzystwo. Godzą się na prośbę o rozbicie obozu w pobliżu ich stróżówki. Wieczór jest dość chłodny, ale grzejemy się przy ognisku winem i rakiją kupioną przy wjeździe do Mavrovo. Po jakimś czasie przychodzą do nas nasi pogranicznicy, częstujemy ich rakiją i winem i chwilę rozmawiamy. Obiecamy sobie zachować kontakt i wysłać im zdjęcia z naszym udziałem. Dowiadujemy się również, że tego dnia na górę wyszło dwóch Kosowian oraz iż Korab zwykle zdobywają alpiniści z Czech i Słowacji. Ognisko dogasa około północy. Plan jest taki, aby wstać następnego dnia około 3 i wyruszyć tak wcześnie, jak to tylko możliwe. Rancho nieopodal Kamenicy, gdzie zjedliśmy lunch. Muzeum Kosova w Pristinie. Tablica pamięci osób zaginionych w czasie wojny. Widok na masyw Ljuboten w drodze z Pristiny do Kamenicy. Ljuboten widoczne z drogi do granicy Kosowsko-Macedońskiej. Ljuboten po raz drugi. Nieco bliżej granicy z Macedonią. Miś uszatek? I mama niedźwiedzica? Rzut oka na okolicę, w której rozbijamy obóz. Widoczna stróżówka straży granicznej. |
Autor: | Fenomen [ Pn cze 02, 2014 9:06 pm ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Niestety z planów nie wyszło zbyt wiele, ponieważ budzimy sie dopiero około 5. Jemy szybkie śniadanie, pakujemy najbardziej potrzebne rzeczy i ruszamy na szlak. Początkowo prowadzi on lasem, ale szybko z niego wychodzimy. Na niebie totalna lampa. Zapowiada się totalny smażing dzisiaj na szlaku. Po około godzinie docieramy do opuszczonej strażnicy skąd kierujemy się w lewo, co po jakimś czasie oceniamy jaki błąd, ponieważ według mapy i trackera GPS należało iść w prawo przy strażnicy. Wracamy w tamto miejsce (tracimy na to w sumie ok 1,5h) i wracamy na szlak. Po wejściu na przełęcz szlak gubimy już totalnie i od tej pory spacerujemy po Górach Przeklętych zupełnie swobodnie. Idziemy przez chwilę granią, po czym wyłania nam się zza najbliższego wierzchołka góra, która dominuje nad otoczeniem. Podgląd przez aparat fotograficzny utwierdza nas w tym przekonaniu, bowiem na szczycie góry znajduje się taki sam słupek graniczny jak na Korabie. Chociaż nie widzimy szlaku na szczyt, forsujemy zbocza i zmierzamy w kierunku szczytu. Forsujemy zaśnieżone zbocza, które utrudniają wędrówkę, ale nie tracimy determinacji. Widzimy wszak nasz cel – Korab. Na szczęście szczyt nie jest ośnieżony. Południowe zbocze jest pozbawione śniegu i choć strome, nie nastręcza wielkich trudności. Początkowo używam rąk, wspomagając się na stromym zboczu, ale po spotkaniu bliskiego stopnia z wygrzewającą się na słońcu żmiją, zaniechałem tego wreszcie około godziny 13 meldujemy się na szczycie. Świeci słoneczko, czas mamy niezły – jest git malina. Tylko jest mały problem. Nie jesteśmy na Korabie. Rzut oka na mapę i trackera wskazuje, że znajdujemy się około 2-3h drogi od właściwego wierzchołka Korabu. Jesteśmy na szczycie Crna Cuka (2572 m npm), na południe od Korabu. Na szczęście potrafimy go już definitywnie zidentyfikować. Wiemy już, który z widocznych szczytów głównego masywu, jest tym właściwym Korabem. Żeby na niego się dostać, musimy wejść na grań, przekroczyć jeden z wierzchołków i krocząc dalej granią wejść na Korab. Schodzimy natychmiast z Crnej Cuki i po chwili docieramy do podnóża szczytu, który musimy zdobyć, żeby wrócić na grań. Wspinaczka jest dość męcząca i stroma, przypomina nieco wejścia na Orlą Perć. Wreszcie docieramy na szczyt, gdzie robimy sobie chwilę przerwy. Niestety pogoda zaczyna się psuć. Słyszymy grzmoty zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. My jednak cały czas zmierzamy na północ. Kolega, który poszedł na zwiady twierdzi, że za granią widać już szlak, więc nawet jeśli zrezygnujemy z ataku szczytowego, możemy łatwo wrócić tam na szlak. Idziemy granią. Jest sporo śniegu i robi się niebezpiecznie. Udaje nam się dotrzeć na kolejny niewysoki wierzchołek, skąd widzimy już dokładnie jak prowadzi trasa, bowiem ślady stóp zostały zachowane w śniegu. Schodzimy przez moment z grani, po czym rozpoczynamy długie i żmudne podejście po wyznaczonych śladach. Czas mija, ale podejmujemy decyzję, że nie odpuścimy tej górze. Po około 1,5h meldujemy się na szczycie. Jest godzina ok 17. Niestety, im bliżej szczytu, tym pogoda coraz bardziej się psuje. Ostatecznie spóźniamy się ok 10 minut na szczyt zanim zakryły to chmury deszczowe. Po dotarciu na szczyt robimy szybkie fotki i natychmiast rozpoczynamy zejście. Schodzi się łatwiej, mimo dość głębokiego śniegu. Nogi rzadko zapadają się głębiej niż po kolana. Wychodzi poza wypłaszczenie, gdzie robi się stromo, ale jest wciąż dużo śniegu. Stąd decyzja o zastosowaniu tzw. dupoślizgu. Dzięki temu udaje się nam oszczędzić sporo czasu. Później po drodze jeszcze dwukrotnie uda nam się zastosować w pewnych miejscach dupoślizg, redukując czas potrzebny na zejście. Nieco później znów gubimy szlak, który najprawdopodobniej zniknął pod śniegiem, ale szczęśliwie po chwili udaje nam się go odnaleźć. Będąc już znacznie niżej, udaje nam się zejść bezpiecznie w okolice opuszczonej strażnicy, gdzie popełniliśmy błąd z rana. Gdy już wiemy, gdzie jesteśmy, napięcie opada i spokojnie schodzimy. Ale tylko do chwili, gdy odnajdujemy na ścieżce świeży ślad niedźwiedziej łapy. To wymusza na nas czujność w końcowym odcinku szlaku, ale szczęśliwie nie spotykamy żadnego niedźwiedzia w drodze powrotnej. Docieramy do strażnicy około godziny 20, gdzie krótko rozmawiamy z pogranicznikami i natychmiast pakujemy się do auta i udajemy w dół, aby wyjechać z tej trudnej ścieżki dopóki jest jeszcze nie całkiem ciemno. Po ponad godzinie docieramy do drogi asfaltowej, a po chwili również do Novi Mavrovi – miejsca, gdzie poprzedniego dnia robiliśmy zapasy. Tutaj robimy postój na obiad (a raczej kolację), po czym decydujemy się na nocleg w pobliżu. Nie na campingu ani w motelu, ale w busie. Ja wraz z dwiema osobami, decydujemy się na spanie poza busem – na ziemi, w karimacie, na macie. Na szczęście nie padało, a noc była ciepła, dlatego nocleg był wyjątkowo komfortowy, choć krótki. Pobudka o godz. 4, rozpoczynamy trasę powrotną. Około godziny 6 wjeżdżamy do Albanii, którą przekraczamy w drodze do Czarnogóry. Początkowo zakładaliśmy krótki plażing i relaks w miejscowości Shkoder, ale skutecznie zniechęciła nas do tego ulewa, która nas tam nawiedziła. Robimy tylko szybkie zakupy i w drogę. Pogoda poprawia się po przekroczeniu granicy z Czarnogórą, dlatego decydujemy się na wjazd do Ulcinj, gdzie spędzamy kilka godzin na plaży. Potem obiad i droga powrotna do Zadaru, gdzie odstawiamy dwie osoby na samolot do Londynu. Około godziny 2.30 wyjeżdżamy z Zadaru i ruszamy w drogę do Polski, w której meldujemy się około godziny 17. Poranek zapowiada piękną pogodę na szlaku. Szlak początkowo prowadzi lasem po to, aby po około godzinie wyprowadzić na pełne słońce. Zza granicy lasu wyłania się grań, ale czy to już główny masyw Korabu? Do południa mamy totalną lampę. Musimy to wykorzystać, bo po południu pogoda ma się popsuć. W drodze w kierunku opuszczonej strażnicy wojskowej. W wyższych partiach jest już nieco więcej śniegu. Widok na Crną Cukę. Im wyżej, tym warunki trudniejsze. Śniegu coraz więcej. Momentami zapadamy się nawet po pas. Widok na główną grań z widocznym głównym wierzchołkiem (Korab) po lewej stronie. Zdjęcie z przełęczy pod Crną Cuką. Jeden z trudniejszych odcinków, jakie musieliśmy pokonać. Dość głęboki śnieg i znaczna stromizna. Grań Korabu w pełnej okazałości. Nasz cel to ten pierwszy od lewej. Widok z Crnej Cuki. Z cyklu - spotkania na szlaku Panoramia Korabu. Wracamy na szlak Wydeptanymi śladami kierujemy się na Korab. Zdjęcie na okolicę, z której przychodzimy. Zeszliśmy z przełęczy między dwoma wierzchołkami widocznymi w głębi. Końcowy fragment podejścia pod Korab. Tradycyjnie już, pogoda psuje się nam na chwilę przed osiągnięciem wierzchołka. Oj ty mój Korabie, mam cię! A to już droga powrotna i krajobrazy Albanii. |
Autor: | Biaxident [ So cze 07, 2014 11:30 am ] |
Tytuł: | Re: Bo to Zla Kolata była, czyli Bałkany 2014 |
Fenomen napisał(a): Po wejściu na przełęcz szlak gubimy już totalnie i od tej pory spacerujemy po Górach Przeklętych zupełnie swobodnie. Korab nie leży w Górach Przeklętych. Ogólnie logistyka strasznie u was kulała |
Strona 1 z 1 | Strefa czasowa: UTC + 1 |
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group http://www.phpbb.com/ |