Gdyby komuś nie chciało się czytać tego wszystkiego, a trochę tego jest, to może zobaczyć sobie filmik, który skleiłem w ciągu jednego wieczoru z najlepszych akcji nadających się do publikacji. W innym wypadku zapraszam do przeczytania poniższego tekstu Vimeo: https://vimeo.com/76583296btw. filmik by nie powstał gdyby nie semow, który nam pożyczył kamerkę! Dzięki Wszystko zaczęło się w maju. Byłem świeżo po kursie skałkowym i miałem w planie w wakacje zrobić kurs taternicki. Czas był, chęci były i co najważniejszy był też hajs. W tym czasie jednak pojawił się też kumpel, który wyszedł z pomysłem aby jechać w Pireneje. Mówił, że marzy już o tym od 3 lat i nie ma nikogo kto by chciał z nim pojechać. W sumie długo się nie zastanawiałem. Obadałem zdjęcia, trasy, ceny. Szybka kalkulacja i pomysł wydał mi się całkiem niezły. Mieliśmy jechać we dwóch na minimum 11 dni gdzie trzeba było przejść trasę HRP opisaną w naszym sympatycznym przewodniku.
Szybko obadaliśmy ewentualne problemy logistyczne. Plan był lecieć do Paryża gdzie następnie mieliśmy się przetransportować TGV do Pau skąd trzeba jechać do Laruns. Plan wydawał się super. Na działanie nie trzeba było długo czekać. Przyszedł początek czerwca a my już mieliśmy zarezerwowane bilety do Paryża na extra luksusowy samolot Ryanair'a. Jednak żeby nie było za "różowo" pojawił się "problem". Telefon od kumpla... i co? Okazuje się, że ma jeszcze jedną osobę. Kolega? Nie! Koleżanka! Myślę, ok niech będzie (!) ale uprzedzam, żeby nie było żadnych miłosnych igraszek, podchodów, fochów i innych tego typu akcji. W końcu nie jadę tam żeby siedzieć jak przydupas
Oczywiście kumpel zapewnia mnie, że to nic z tych rzeczy... że to tylko koleżanka... i tak po tygodniu okazuje się, że owa sympatyczna koleżanka jest już dziewczyną kumpla. Oczywiście się tego spodziewałem, ale cóż... kości zostały rzucone. Dokupiliśmy dodatkowy bilet na samolot i zostało nam jedynie polowanie na bilety TGV. O ile ten pierwszy udało się kupić szybko i w miarę niskiej cenie to z powrotem był problem, bo nie było jeszcze terminów na stronach z biletami a jak już było coś w terminie nas interesującym to ceny sięgały zenitu. Niestety zarabiamy w złotówkach a wydajemy w ojro. Koniec końców jednak udało się wszystko załatwić z tym, że dojazd do Pau mieliśmy o godzinie 6 rano z Paryża i to jeszcze dzień po przylocie. No nic, przecież jakoś sobie zorganizujemy czas. Pewnie będziemy spać na stacji, ale w końcu nie takie rzeczy się robiło więc nie ma się co spinać
// dzień 1W końcu przyszedł dzień wylotu. Kraków godzina 12:00. Zwalniam się z pracy i szef zawodzi nas na lotnisko
Wjeżdżamy na pełnej na "strefę bezcłową" na Balicach. Bierzemy po 0.5L wódki do plecaka na wyjazd + większego szczeniaczka, który został opróżniony przed wejściem na pokład. Swoją drogą warto wspomnieć, że strefa bezcłowa w Balicach jest tak żałosna, że szkoda gadać. Ceny wyższe niż w większości sklepów w Krakowie. Niestety do Pyrzowic to Kraków się nawet nie umywa. Jednak wracając do relacji... Po cytrynówce już w dużo lepszych humorach bez stresu weszliśmy na pokład samolotu. Lot około 2h i wychodzimy na ziemię francuską. Następnie zgarnięcie plecaków i pędzimy na autobus do Paryża. Kolejna godzina w trasie, ja już lekko przysypiam i wysiadamy w "centrum".
Dalej plan był aby kierować się do meliny kolegi Moniki, która załatwiła nam nocleg u swojego znajomego za cenę jednej żołądkowej gorzkiej
Kolejna godzina w metrze i dojeżdżamy do celu.
Ledwo wchodzimy do mieszkania a nasz sympatyczny kolega z Francji Radek częstuje nas dwoma kieliszkami wódki
Zostawiamy plecaki, torby i idziemy pić nad rzekę. Dodatkowo jemy zajebiaszczy francuski pasztet, nazwy którego nie pamiętam, kiełbasę, bagietkę i popijamy wszystkimi rodzajami wina. Mimo, że siedzimy cały czas nad rzeką to jest super ciepło. Nie ma co nawet porównywać z Polską! Po jedzeniu i opróżnieniu paru butelek jest plan aby się przejść po mieście. Przecież w końcu jest jeszcze młoda godzina (~23) a my nie jesteśmy jeszcze zmęczeni po podróży. Dzień następny w zasadzie miał być dla nas luźny bo jedyne co mieliśmy do roboty to jedynie kupić gaz do jetboila i kuchenki kumpla.
Tak czy inaczej wróciliśmy do domu po godzinie 1 w nocy. Nogi wchodziły nam do dupy, toteż czym prędzej zainstalowaliśmy się w łóżkach. Gdzie byliśmy to ciężko powiedzieć. Byłem już tak zmęczony, że już nawet nie słuchałem
// dzień 2
Dzień drugi zaczyna się dosyć leniwie. Wstajemy po 8 i pierwsze co robimy to dymamy do sklepu po słynne bagietki francuskie i jakieś zakupy na śniadanie. Nie ma to jak parówki, bagietka i ser pleśniowy. Lekko po 12 pakujemy się w metro i jedziemy szukać gazu. Dojeżdżamy na bliżej nie określoną stację metra (chyba blisko bastylii) i szukamy sklepu, który nas interesuje. Po dotarciu na odpowiednią ulicę okazuje się, że dzisiaj akurat zachciało się im przenosić do nowej lokalizacji. Na nasze szczęście nowa lokalizacja sklepu nie jest specjalnie oddalona od starego miejsca a dodatkowo po wizycie w sklepie, dostajemy rabat na wszystko 10% z okazji przenosin. Jak widać nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!
Pogoda niestety nie dopisuje, jest pochmurno i szaro. Nie przeszkadza nam to jednak w zwiedzaniu. Jako, że jest to nasz jedyny dzień w Paryżu to postanawiamy go wykorzystać w pełni. Śmigamy wzdłuż rzeki od samej katedry Notre Dame aż do wierzy Eiffla. Muszę przyznać, że o ile nie lubię akcji typu muzea, rzeźby, obrazy itp. to Paryż zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Nie patrząc na ceny jest to bardzo ciekawe miasto! Jeśli ktoś nie był a ma okazję to polecam.
Robi się godzina 17. Postanawiamy w końcu wracać do domu, robić obiad, odpocząć jeszcze chwilę i wyjść z domu jeszcze napić się przed wyjazdem. W końcu ma to być nasza ostatnia wieczerza przed wyjazdem w dzicz.
Dzieje się dokładnie tak jak zaplanowaliśmy. Godzina 19 obiad, 21 idziemy kupić wina, bagietki i siedzimy ledwo żywi nad rzeką gdzie zastanawiamy się jak my właściwie dotrzemy na dworzec TGV. Koniec końców wstajemy o 4 w nocy. Bierzemy plecaki, wychodzimy na ulicę i szukamy TAX'ówki, która zabierze nas na Montparnasse. Na szczęście nie musimy długo czekać. Po około 15min przyjeżdża jakiś paki, który zabiera nas na miejsce. Teraz jeszcze tylko 2h czekania i jedyne 6h w TGV.
O ile wszyscy ostrzegali, że Montparnasse wcale nie jest specjalnie przyjaznym miejscem to nie spotkało nas tam nic nieprzyjemnego. W miarę ludzka poczekalnia, mało ludzi, element się nie kręci co sprawia, że 2h miłą całkiem szybko. Po 6 instalujemy się do TGV i po 30min już wszyscy śpimy. Ja miałem to szczęście, że siedziałem sam i miałem do dyspozycji przez większość czasu dwa siedzenia. Wyspałem się jak nigdy
Godzina 11 i dojeżdżamy do Pau. Tam staramy się ogarnąć i wyszukać przystanku z którego odjeżdżamy do miasteczka Laruns. Wszystko poszło całkiem sprawnie.
Odchodzimy kawałek od przystanku. Jemy resztę kanapek. Kumpel odpala fajkę i czekamy na 12.45, kiedy to autobus ma nadjechać. Jakież było nasze zdziwienie gdy autobus nawet się nie zatrzymał na naszym przystanku i pojechał sobie dalej. Jakby tego było mało, to okazało się jeszcze, że był to jedyny taki autobus w dniu dzisiejszym
Jeden jedyny autobus do Laruns właśnie nam ...! Myślę...fajowo
Dopiero początek a już zaczyna się tak zajebiście.
No, ale nic. W końcu jak przygoda to przygoda. Ruszamy na nogach. Może akurat uda nam się złapać jakiegoś stopa. Idziemy przez całe "miasto". Pogoda nam "dopisuje". Jest z 25*C a pot leje nam się po dupie. Dochodzimy z 5km za miasto i zatrzymujemy się obok ronda gdzie postanowimy poszukać naszej okazji. Tutaj kolejne zdziwienie. Nie mija nawet 5min a zatrzymuje się małe białe auto gdzie sympatyczny, mało mówiący po angielsku francuz pyta gdzie nas zabrać. Łamanym angielskim tłumaczy nam, że mieszka w miasteczku pod Laruns, ale może nas zabrać do domu, gdzie możemy się napić a następnie odwiezie nas tam gdzie chcemy
Po okropnym początku zaczyna się wszystko układać. Po dojeździe do jego domu, zostajemy poczęstowani butelką białego wina. Następnie Laurent spisuje nam w razie potrzeby swój numer telefonu, e-mail i wszystko swoje dane, w razie gdybyśmy potrzebowali pomocy
Około godziny 15:00 dojeżdżamy do Laruns. Jak poprzednio okazuje się, że po raz kolejny nie mamy czym dojechać dalej. O ile pierwotny plan naszej wycieczki zakładał, że zaczniemy z innego miejsca we Francji, o tyle w ostatnich dniach postanowiliśmy trochę zmodyfikować nasz plan i zacząć właśnie trochę wyżej blisko granicy z Hiszpanią. Niestety w związku z tym był trochę problem logistyczny, bo ciężko było tam dojechać. Jednak nie łamiemy się za bardzo. Skoro udało nam się znaleźć jednego stopa tak szybko to może i złapiemy drugiego. No nic. Ruszamy już powoli krętą droga w górę. Tym razem jednak nie mamy tyle szczęścia. Idziemy już około 2h a nikt nie specjalnie chce nas zabrać do auta. W sumie nie ma się co dziwić. Kto normalny zabiera 3 osoby z 65L plecakami do auta
Po kolejnych 30min zatrzymuje się kolejne małe auto a w nim kolejny francuz. Tym razem młody chłopak, który jedzie w bliżej nie znane nam miejsce. Jednak nie mamy z tym najmniejszego problemu. O ile jedzie wyżej to wszystko nam pasuje. W ten sposób przejeżdżamy kolejne paręnaście kilometrów. Niestety nie jedzie on tam gdzie my a odbija z drogi pod większe jezioro. Tak czy inaczej jest już lepiej niż się zapowiadało. Uciekł nam autobus a mimo to udało nam się zrobić jeszcze więcej trasy niż zakładaliśmy i to jeszcze za darmo! W wesołych humorach zakładamy plecaki i dymamy znowu w górę. Tym razem jednak jesteśmy pewni, że już nas nikt więcej nie zabierze. Pogoda jest słaba. Wszędzie pełno chmur i trochę wieje. Zbliża się godzina 17 a my nadal nie mamy żadnego pomysłu na rozbicie namiotu nie wspominając nawet o tym, że nie jesteśmy ani trochę blisko szlaku. Wyjście jest jedno - dymamy aż dojdziemy do szlaku. Po kolejnych 2 godzinach, litrach potu lejących się po dupie, dochodzimy do naszego szlaku. Wchodzimy trochę w głąb parku, z dala od drogi i rozbijamy pod drzewami, blisko strumienia nasze namioty. Do zmroku mamy około 1 godziny (a przynajmniej tak twierdzi GPS). Myjemy się, nabieramy wody do naczyń, robimy pysznego lolfilizata na kolację i instalujemy się do namiotów do spania. Po takim dniu, gdy musieliśmy się obudzić o 4 aby zdążyć na dworzec śpimy jak dzieci.
Po ciężkim dniu niestety noc nie mija tak miło i przyjemnie jakbyśmy chcieli. Około godziny 3 w nocy budzi nas deszcz. Naparza tak, że chwilami boje się żeby namiot nie spłynął z nami do pobliskiej rzeki, obok której się rozbiliśmy. Na szczęście usypiam dalej. O 7 budzę się znowu i w sumie dziwie się, że nadal jest ciemno. Trochę to nie podobne do warunków, które panują w Polsce. Jak się okazuje przez cały wyjazd słońce mniej wstaje codziennie mniej więcej około godziny 8 rano a zachodzi w rejonach 20-stej.
Ślad GPS-a: http://connect.garmin.com/activity/388514864// dzień 3 Tak czy inaczej po godzinie 8:00 rano szykujemy się do wyjścia. Dzisiaj mamy plan dotrzeć do miejsca ostatniego parkingu po Francuskiej stronie Pirenejów. Udaje nam się to około 10. Z tego miejsca odbijamy na prawo, gdzie mamy plan dotrzeć do schroniska Refuge De Pombie i dalej na Pic Du Midi. Pogoda jest średnia. Od rana z doliny napływają chmury. Wygląda tak jakby z jeziora cały czas tworzyły się nowe i leciały prosto w naszym kierunku. Po około 3 godzinach "chodzenia w chmurach" docieramy do schroniska. Trochę wieje i jest dosyć zimno. Wysokość około ~2100mnpm. W schronisku znajomi kupują wrzątek za 3E
. Jemy coś ciepłego i zastanawiamy się nad wejściem na szczyt. Dowiadujemy się jednak od opiekuna schroniska, że jest już za późno na wyjście na szczyt. Podobno w dwie strony trwa to około 6h a i warunki nie są odpowiednie. W zamian za to postanawiamy się przejść na pobliskie wzgórze. Pogoda się poprawia. Po powrocie słońce ładuje już tak mocno, że rozkładamy i suszymy namioty.
Przez chwilę zastanawiamy się co robić dalej. Schodzić czy też zostać jeden nocleg w rejonach schroniska i uderzyć w dalszą drogę. Niestety prognozy nie wyglądają optymistycznie a nasza droga jakby nie było ma napięty plan. Jeśli nie zdążymy dojść do Gavarnie w określonym czasie to będziemy w czarnej dupie bo przegapimy TGV a co za tym idzie samolot. Koniec końców około godziny 16 zaczynamy schodzić do parkingu gdzie mamy tej nocy spać. Idzie się całkiem nieźle. Droga prowadzi przez "polany". Podczas schodzenia mijamy rodzinkę kozic. Do tego pasterzy z owcami. Około 18/19 dochodzimy w końcu do parkingu gdzie rozbijamy namioty. Niestety z przeciwnej strony gór gromadzą się chmury. Bojąc się, że znowu spadnie deszcz rozbijamy szybko namioty, myjemy się, robimy jedzenie i powoli instalujemy w namiotach. Mimo tego, że nie zdobyliśmy żadnego szczyty trochę jesteśmy zmęczeni. W końcu jest to nasz tak naprawdę pierwszy dzień kiedy chodzimy pod górę z załadowanymi plecakami. Ta noc podobnie jak poprzednia znowu nie jest spokojna. Tym razem jednak nie budzi nas deszcz a... krowa
Jakaś zabłąkana szalona krowa krąży miedzy naszymi namiotami i wciąga trawę. Już pół biedy, że je trawę, ale tak dzwoni dzwonkiem, że czuje się jak w kościele. Jest godzina 3 a ona już doprowadza mnie do szału. Żeby było śmieszniej słyszę jak zbliża się do mojego namiotu i zaczyna jeść trawę na tyle głośno, że słyszę jak oddycha
Na szczęście kumpel wychodzi z namiotu, świeci jej po oczach czołówką i po chwili sytuacja trochę się uspokaja.
Ślad GPS-a: http://connect.garmin.com/activity/388514944// dzień 4 Tym razem mimo akcji z sympatyczną krową noc przebiegła dosyć "sucho". Na szczęście deszcz nie padał, jednak mimo to, namioty są mokre od porannej rosy. Nie udaje nam się wstać za wcześnie. Jemy śniadanie, pakujemy namioty i ruszamy w drogę. Po 5min okazuje się, że paręnaście metrów wyżej znajdował się "dom"' w którym mogliśmy spać. Niestety wczoraj byliśmy zbyt zmęczeni aby to sprawdzić. Tak czy inaczej dzisiejszy plan zakłada dotarcie do większego jeziora gdzie spędzimy nocleg, aby na drugi dzień przejść przez stronę hiszpańska. Idziemy przez długą i szeroką dolinę, która wydaje się nie mieć końca. Po drodze podobnie jak poprzednio mijamy stada owiec, które pasą się na wysokościach dochodzących do 2000 mnpm. Jakby tego było mało spotkamy stado koni
Po drodze spotykamy parę polaków z Krakowa, którzy już krążą po Pirenejach od kilkunastu dni. Chwile z nimi rozmawiamy odnośnie pogody, ich i naszej trasy i ogólnie życia
Dzięki nim i pogodzie (chmurzy się) postanawiamy lekko zmodyfikować nasze plany i zamiast zejść z HRP i iść szlakiem GR10 planujemy dojść do schroniska Refuge De Arremoulit, które znajduje się na wysokości około 2300 m.n.p.m.
Droga od przełęczy gdzie zmieniamy plany prowadzi przez dosyć strome przejście, na którym zamontowane są stalowe liny, mające pomóc w przejściu. Na sam widok, aż się uśmiechnąłem. Myślę, w końcu będzie coś ciekawego a nie tylko chodzenie z plecakiem... Niestety mojego entuzjazmu nie podzielił Marcin, który od początku aż zrobił się blady. Podobno przeszkadzały mu wszystkie ciężkie rzeczy, które przejął od Moniki dzień wcześniej, kiedy ta nie dawała rady z ciężkim plecakiem dojść do schroniska. Ja jednak myślę, że głównie nie jest przyzwyczajony do takich przejść (nie wspina się tak jak ja czy Monika) i po prostu trochę się bał "ekspozycji". Tak czy inaczej karzemy mu zebrać się do kupy i przynajmniej oswoić z miejscem. Proponuję nawet, że ja sam przejdę pierwszy a później zabiorę plecak i przejdę z nim. Na szczęście nie jest to potrzebne, ponieważ koniec końców Marcin trzyma fason i przy asyście Moniki sam przechodzi dalej. Szczęśliwy i jednak trochę posrany wypala papierosa i ruszamy dalej. Do schroniska już niedaleko. Z góry widać już staw nad którym jest położone. Niestety po dojściu do schroniska pogoda nadal się nie poprawia. Wszędzie pełno chmur a i wiatr mocno naparza. Czym prędzej schodzimy na dół i pytamy sympatycznego gospodarza gdzie możemy rozbić namioty. Wskazuje on miejsce obok namiotu przynależącego do schroniska. Wiemy, że noc będzie zimna, jednak jakoś przeżyjemy. W końcu nikt z nas nie chce płacić 40E za nocleg w schronie. Szybko rozbijamy namioty, okładamy je kamieniami na około, aby przynajmniej trochę uchronić się przed wiatrem dochodzącym z dołu doliny i idziemy do schroniska zjeść coś ciepłego. W międzyczasie zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Szczęście, że przynajmniej rozbiliśmy namioty. Jest dosyć wcześnie, jednak sympatyczny francuz informuje nas, że niebawem ma dotrzeć do schroniska grupa dzieci, które będą tej nocy nocować w schronie. Zjadamy więc to co mamy do zjedzenia (smaczny lolfilizat), strzelamy parę szybkich łyków wódki, którą targamy ze sobą aż z Balic i idziemy do namiotu pograć trochę w karty i kości.
Robi się godzina 20. Słońce zachodzi i trzeba powoli iść spać. Rano w końcu trzeba wyruszyć dalej a podobno sama trasa, która prowadzi przez dwie przełęcze po stronie hiszpańskiej (jedna 2500 a druga 2700m.n.p.m.) jest jedną z trudniejszych na całym szlaku. Polacy z którymi wczoraj rozmawialiśmy postanowili ją przejść dzień wcześniej. Skoro nie zawrócili to spodziewaliśmy się, że pewnie im się to udało
Tak czy inaczej instalujemy się do namiotów. Marcin i Monika do swojego a ja do swojego. Mi jest w miarę ciepło. Dziwi mnie, że mój śpiwór jest aż tak komfortowy. Śpię jedynie w lekkich getrach oraz obcisłej koszulce. Niestety w nocy budzę się z powodu pełnego pęcherza
Nie specjalnie chce mi się wychodzić z namiotu, jednak po rzuceniu okiem na niebo pełne gwiazd postanawiam ruszyć swój tyłek i przy okazji strzelić parę zdjęć. Mimo ładnego nieba jest strasznie zimno. Jestem ubrany w obcisłą koszulkę, t-shirt, polar i nadal czuje jak wieje. Tak czy inaczej ustawiam dobrze aparat na długie naświetlanie i załatwiam to po co przyszedłem. Dwa dodatkowe strzały i pakuje się znowu do namiotu aby obudzić się po dwóch godzinach gdy po raz kolejny zaczyna padać śnieg. Na całe szczęście szybko usypiam i budzę się dopiero nad ranem razem ze słońcem.
Ślad GPS-a: http://connect.garmin.com/activity/388514996tam byliśmy dzień wcześniej...// dzień 5 O ile plan zakładał, że mamy wstać po wschodzie słońca i przejść jak najwcześniej przez dwie przełęcze znajdujące się na stronie Hiszpańskiej, to jak zwykle nie byliśmy w stanie wyjść o czasie. Ja zbieram się jako pierwszy. Odpalam JetBoila, robię herbatę, wciągam kaszkę manną i nawołuję do ruszenia dup i wyjścia w końcu z ciepłego namiotu. Pogoda na początku wcale nie jest rewelacyjna. Jest pełno chmur, wieje wiatr, ale na szczęście nie pada i nawet się na to nie zanosi. Wszystko w miarę dobrym stanie pozytywnie nas nastawia do wymarszu jak i całego dzisiejszego dnia. Po szybkim śniadaniu, jak zwykle następuje pakowanie wszystkich ciuchów, śpiworów, namiotów itp. Niestety podobnie jak wcześniej tak i tym razem namioty pakujemy mokre. Jesteśmy już pewnie, że po raz kolejny trzeba będzie robić po drodze przerwę i je suszyć. Tak czy inaczej wyruszamy między godziną 9 a 10. Pogoda poprawia się z minuty na minute.
Z początku szlak prowadzi przez fajne, podłużne głazy wzdłuż dwóch stawów. Jednak nie trzeba było czekać aż wszystko się zmieni o 180 stopni
Po około 30 min przy podejściu na przełęcz Col De Palace zaczyna się to co towarzyszyło nam przez większość czasu, czyli piarg! Jakby tego było mało, docieramy do miejsca gdzie zalega jeszcze sporo śniegu. Mi się nie chce iść na około i to jeszcze po tych zasranych kamieniach mając w głowie cały czas film 127 godzin i dymam po śniegu do góry. Na szczęście jest twardy i nie ma śladów lodu, więc idzie się całkiem nieźle. Dzięki temu po raz kolejny odstawiam dosyć mocno Monikę i Marcina, którzy jednak postanawiają obejść śnieg. Gdy dochodzę na przełęcz pogoda zmienia się już znacznie. Po Francuskiej stronie z której przyszliśmy leci pełno chmur od jeziora. Natomiast na stronie Hiszpańskiej panuje zajebista słoneczna pogoda. Dochodzę do znaku Col De Palace i czekam na resztę kręcąc filmy i robiąc zdjęcia. W dole widać co najmniej dwa stawy i super miejsca na nocleg gdzie by można było rozbić namiot. Niestety my jednak lecimy w drugą stronę gdzie nie wiadomo co na nas czeka
Po 30 minutach dochodzi reszta. Odpoczywają chwilę, wciągamy jakąś czekoladkę i lecimy dalej. Tutaj jednak pojawiają się pewne problemy. Nie bardzo wiadomo gdzie iść. Przewodnik mówi aby trzymać się jak najbliżej grani i iść tak wysoko jak tylko się da. Nie widać jednak ani znaków ani kopczyków. Kręcę się z GPS-em dobre 10min aż w końcu znajduję trasę. Nic dziwnego, że w przewodniku było napisane aby iść tam tylko przy dobrej pogodzie bo można się zgubić i źle pójść. Tak czy inaczej nadal dymamy po piargu. Szlak prowadzi przez fajne "pułeczki" skalne z których łatwo można zjechać. Na szczęście nie jest to mega straszne i łatwo się idzie. Marcin ma lekkie obawy, podobnie jak przy "kablach" dzień wcześniej, jednak idzie mu o wiele łatwiej jak dzień wcześniej.
Niestety podobnie jak wcześniej dosyć często gubimy szlak. Kopczyki są mylne i czasami prowadzą w dwie różne strony. Na dodatek miejscami są duże płaty śniegu. Na szczęście mamy GPS-a i mniej więcej wiemy w którą stronę się kierować. Po godzinie drogi, która miała trwać jedynie 45min (wg. przewodnika czas przejścia między przełęczami) robimy sobie przerwę i łapiemy zasięg z hiszpańskiej sieci. Wysyłamy parę sms-ów, dajemy znać, że żyjemy i lecimy nadal w górę. Mija kolejna godzina i dochodzimy do dosyć stromego podejścia na przełęcz Port De Lavedan. Z dużymi plecakami podobno nie było już tak łatwo, chociaż z drugiej strony nie było to wcale nic trudnego
Miejscami lekka wspinaczka, przypominająca podejście na MPpCh. Dochodzę na przełęcz i patrzę na drugą stronę gdzie jest totalny mrok. Po raz kolejny Francuska strona gór wita nas nieprzyjemną pogoda. Wieje wiatr, masa chmur i widać wielkie gówno. Natomiast po stronie Hiszpańskiej nadal sielanka
https://vimeo.com/75964036 - film prezentujący kawałek przejścia przez przełęcze po hiszpańskiej stronie
Tak czy inaczej zaczynamy schodzić w dół. Okazuje się, że im niżej schodzimy tym widoczność się poprawia. Miejscami się trochę ślizgamy na kamieniach, ale ogólnie idzie całkiem nieźle, aż dochodzimy do miejsca gdzie płat śniegu jest na tyle potężny, że jest problem z przejściem. Powinniśmy schodzić w dół, jednak nie chcemy ryzykować i przechodzimy w poprzek śniegu po czym w planie mamy wejść na normalny dobrze już nam znany piarg. Oczywiście, ja ruszam jako pierwszy. Niestety bez kijków, czekana czy raków, ale za to z mocnymi butami. Wykopuje sobie stopnie na śniegu. Idzie całkiem nieźle, aż dochodzę do samego końca gdzie łapię się skrajnego kawałka, lekko już zalodzonego. Tutaj nastąpiło coś dziwnego. Prawa noga mi uciekła i mało brakło a bym zjechał z 20m w dół. Na szczęście utrzymuję się ręka skrajnego skrawka śniegu i przechodzę na kamienie. Reszta idzie po moich śladach i przechodzi bez problemu. Teraz z GPS-em w ręce idziemy dalej szukając miejsca gdzie przetniemy nasz szlak. Ja wspinam się lekko po kamieniach i idę po raz kolejny szybciej. Niestety znowu po dosyć ciężkim jak do tej pory przejściu zaczyna się strome zejście. Kolana dostają już mocno po dupie... mimo to, zakładam sobie, że zrobię przerwę dopiero przy stawie, który już widać. Lecę na pełnej, korzystając z licznych skrótów aż w końcu po godzinie dochodzę do stawu. Tam rozpakowuję plecak, wyciągam JetBoil-a i robię jeść czekając na resztę. Gdy przychodzi reszta ekipy widzę po Monice, że już jest lekkie motyla noga/zmęczenie. Marcin mówi, że zaczynają boleć ją już kolana. No cóż... niestety nie możemy tutaj zostać na nocleg. Do schroniska w końcu nie może już być daleko. Robimy małą przerwę. Jemy coś ciepłego i ruszamy dalej. Na szczęście dalsza trasa nie jest już trudna. W miarę łagodne zejście. Mijają dwie godziny i dopiero widzimy schronisko. Jak poprzednio jest ono dosyć daleko w dole. Trzeba schodzić kolejne dobre 30min. Na szczęście nie jest tak źle. Ja cały czas czuję się dobrze. Najśmieszniejsze jest to, że ja cały czas chodzę bez kijków podczas gry i Marcin i Monika chodzą z kijkami. No, ale cóż... Po dotarciu do schroniska stwierdzamy, że robimy postój na piwko (jedyne 3E za małe piwko 0,3l) i idziemy szukać chatki, w której będziemy mogli się przespać. Mapa pokazywała przynajmniej dwa miejsca gdzie możemy tej nocy spać. Już nie chciało się nam tej nocy rozbijać namiotów. Do tego gość z poprzedniego schroniska powiedział nam, że lepiej żebyśmy na tę noc znaleźli dobre miejsce do spania bo ma padać deszcz i cały następny dzień ma być z dupy. Tak czy inaczej okazuje się, że po 30min jest "kamień" pod którym możemy spać a około 1h dalej jest chata gdzie są normalne łóżka i prawdopodobnie da się rozpalić ogień. Jak nie trudno się domyśleć wybieramy opcję numer dwa. Lekko już zmęczeń, około godziny 17 dymamy w dół doliny. Monika już ledwo idzie a i Marcin nie wygląda wesoło. Ja nadal czuję się ok. Schodzę pierwszy obczaić co i jak. Dochodzę do końca doliny i widzę dwa domki. Jeden murowany a drugi jak mieszkanie smerfów
Niestety obawiam się, że ten murowany pewnie jak w dniach poprzednich będzie chatą pasterzy i będzie zamknięty. Otwieram na pierwszy rzut dom smerfów. Środek wygląda bardzo skromnie. Jedyne co oferuje to drewniane drzwi a w środku dwie kamienne leżanki. Miejsca tam tyle co nic, ale przynajmniej jest "dach" nad głowa i w razie deszczu nie będzie przemakać. Idę jednak jeszcze sprawdzić domek, który znajduje się 20 metrów dalej. Miło się rozczarowuję bo drzwi okazują się otwarte a domek nie jest jednak sypialnią pasterzy a jest przygotowany specjalnie dla turystów. W środku 3 piętrowe łóżko z desek, szafka i kominek w którym można rozpalić spokojnie ogień. Dochodzi reszta i ponieważ zaczyna się ściemniać to szukamy drewna, którym można będzie napalić w kominku. Niestety nie ma za wiele drewna, ale coś tam udaje się przynieść. Rozpalamy ogień i idziemy do stawu się umyć. Jemy, rozpakowujemy plecaki i szczęśliwi w ciepłym domku idziemy spać. Mamy nadzieję, że jednak jutro pogoda będzie dobra bo w końcu nie chce się nam siedzieć na dupie cały dzień. Leżąc na łóżkach Monika z Marcinem stwierdzają, że jutro nie chodzą za dużo bo są już mega zmęczeni i bolą ich nogi. Mi się ten pomysł średnio podoba bo czuję się dobrze. Nie mogę jednak wiele zrobić bo w końcu nie zostawię ich i nie będę chodził sam. No nic myślę... zobaczymy co będzie jutro. Teraz czas spać...
Ślad GPS-a: http://connect.garmin.com/activity/388515048C.D.N. - musiałem to już w końcu wrzucić bo bym nigdy się nie zmusił do dokończenia relacji Widzę, że jakościowo imgur trochę zjadł jakość zdjęć... pod koniec relacji wrzucę link do zdjęć w normalnej jakości