Jaworowy Szczyt (Javorový štít; 2417 m n.p.m.)droga: Filar Kellego (IV/V)
źródło: tatry.info.sk /12- Filar Kellego/Długi sierpniowy weekend zbliżał się wielkimi krokami. O dziwo, przez cały ten czas pogoda w Tatrach miała być słoneczna i stabilna, więc wszystko wskazywało na to, że kilkudniowy wypad, na który od dawna umawiałem się z Adasiem dojdzie do skutku…
W czwartkowy, bardzo wczesny poranek, siedziałem już w aucie zmierzając na południe. W Krakowie dołączyli do mnie Olga z Sebastianem, którzy mieli ciekawy pomysł na transgraniczną wycieczkę. Na samej Zakopiance dołącza również Adam i dalej jedziemy już wszyscy, choć nie razem, bo dwupojazdowym „konwojem”.
Podróż mija bardzo szybko. Tak szybko, że dopiero, gdy wyraźnie widzę Tatry, orientuję się, że przejechałem zjazd w Nowym Targu. No cóż… Za bardzo zagadałem się z Sebastianem, poza tym w dzień jakoś wszystko tu wygląda inaczej…
Po małych przygodach docieramy do Smokovca. Życząc sobie powodzenia rozstajemy się z Olą i Sebastianem, i zaczynamy podejście. Z uwagi na fakt, że z Adamem ostatni raz widziałem się równo rok temu, jest teraz o czym pogadać i całe, nudne podejście w ogóle się nie dłuży. Nawet te 17 kg na plecach jakoś specjalnie nie ciąży. Szybko docieramy do charakterystycznego mostku, skąd kontynuujemy starym, nieistniejącym już szlakiem, tzw. skrótem lub mówiąc ładniej – ścieżką taternicką. Mamy zamiar najpierw znaleźć jakieś przytulne lokum, zostawić tam „walizki” i dopiero wtedy myśleć o wspinie.
Wszystko pięknie się składa, bo wprost ze wspomnianej ścieżki, dochodzimy niemal idealnie przed hotelik, i to nie byle jaki – taki z werandą i bieżącą wodą nieopodal. Ogólnie warunki są niezłe, tylko sufit jakoś dziwnie nisko, ale, że rezerwację mamy tylko na jedną noc, to nie narzekamy.
Po szybkim przepakowaniu plecaków i wystrojeniu się w dzwoniące błyskotki udajemy się w stronę filara, dumnie prezentującego się między Czerwonym, a Czarnym Żlebem. W niespełna 10 min docieramy pod start drogi. Jest już dość późno, bo po 13-tej, więc bez zbędnej zwłoki zaczynamy drogę.
pod ścianę przysłowiowy rzut beretemWbijam w pierwszy, łatwy wyciąg (III) i szybko dochodząc do stanu, zaczynam ściągać partnera. Przed nami kolejny wyciąg, tym razem czwórkowy, z miejscem za V, więc liczymy, że będzie ciekawiej. Adaś zaczyna jednak szybko i równie szybko kończy. Nie pozostaje mi nic innego jak zrobić tak samo. Odcinek ten nie sprawia nam najmniejszych problemów, ale w mojej subiektywnej ocenie, ostatnie metry wyciągu rzeczywiście są trudniejsze od reszty. Wynika to jednak tylko i wyłącznie z faktu, że skała w tym miejscu jest dość krucha i po prostu trzeba zachować wzmożoną czujność.
gdzieś na 2 wyciąguTrzeci wyciąg, również długi na 50 m, zaznaczony jest na schemacie jako kluczowy i już z dołu wygląda bardzo atrakcyjnie, toteż liczę w myślach, że tym razem droga zaoferuje nam kawałek naprawdę ładnego wspinania. Startuję po płytach, dochodząc do lekko wywieszonej ścianki, przy której należy przewinąć się w lewo. Jest to chyba jedyne miejsce na całej drodze, gdzie można poczuć sporą lufę i „złapać” nieco dreszczyku. Następnie docieram pod niewielką, pionową ściankę. Osobiście uważam, że jest to najatrakcyjniejsze miejsce drogi, a już na pewno takie, które można zapamiętać – cały czas czuć tu ekspozycję za plecami, a sama ścianka na pierwszy rzut oka wydaje się gładka i dużo trudniejsza niż w rzeczywistości.
Po pokonaniu wspomnianej ścianki oraz kolejnego uskoku dochodzę do niedużej przewieszki, uznawanej za najtrudniejsze miejsce drogi. Przewieszka ma jednak niewiele wspólnego z tą znaną mi z innego filara, toteż puszcza bardzo gładko. Stąd już dwa kroki do stanu, więc po chwili daję znać partnerowi, że może startować.
Robi się coraz bardziej zimno, więc Adaś bez chwili zwłoki rozpoczyna kolejny wyciąg, który praktycznie w linii prostej wyprowadza pod kolejne stanowisko. Ja z tego wyciągu właściwie nie pamiętam nic, oprócz tego, że chciałem go jak najszybciej ukończyć, bo okropnie wymarzłem na stanie.
Ostatni wyciąg, czwórkowym terenem wyprowadza pod charakterystyczny, końcowy fragment drogi – pionową płytę, która choć wyceniona na III, z daleka sprawia wrażenie bardzo niedostępnej. Oczywiście na upartego można sobie tam zafundować kawał mocnego wspinania, ale chwila obserwacji wystarczy, by odnaleźć najłatwiejszą linię, toteż sprawnie pokonuję ten odcinek. Dochodzę do stanu znajdującego się tuż pod szczytem Zadniej Jaworowej Baszty, gdzie kończy się filar i zaczynam ściągać partnera. Wszystko idzie sprawnie i szybko, aż tu nagle jeb – układ się napręża i za chwilę widzę partnera, który po małym wahadle, dynda na linie kilkanaście metrów poniżej. Krzyczę, pytając czy nic mu się nie stało, a Adaś ściskając w ręku niemały chwyt, z uśmiechem na twarzy odpowiada, że wszystko w porządku, bo lot był swobodny. Odetchnąłem z ulgą, ale jeszcze przed chwilą byłem nieźle zestresowany. Na szczęście skończyło się tylko na tym, że partner „popsuł filar”.
Po dotarciu do stanu, Adaś stwierdza, że od dziś wycena tego miejsca wzrosła, bo jedyny chwyt, jaki był w tym miejscu został mu ręce. Obiecuje również już więcej nie latać.
Tym sposobem, drogę wytyczoną niemal równo 62 lata temu mamy skończoną. Pozostaje już tylko kwestia, co robić dalej. Osobiście chcę iść dalej i domyślam się, że partner również, ale dla porządku pytam wprost.
- To co teraz? Idziemy na szczyt, czy kończymy w tym miejscu i zjeżdżamy do hotelu?
- Jasne, że idziemy, co to za droga bez szczytu!
krótki odcinek grani
Fot. A.W
/po skończeniu drogi – przed granią/Prawdę mówiąc spodziewałem się takiej odpowiedzi. Plan kontynuowania wycieczki na Jaworowy podoba mi się z kilku względów. Po pierwsze widok z ostatniego stanu drogi jest mocno ograniczony. Po drugie – sama droga, mimo przygody pod koniec, przebiegła nam bardzo szybko i sprawnie, toteż czuję, że gdybyśmy teraz skończyli, to pozostałby lekki niedosyt. W końcu po trzecie i najważniejsze – na Jaworowym nigdy nie byłem i chciałem się na własne oczy przekonać czy widok z wierzchołka rzeczywiście jest tak piękny i rozległy jak zachwalał go Mieczysław Karłowicz, w słowach:
„Ze szczytu mam widok tak czarowny, że nie mogę się od niego oderwać. Bo i sam w sobie widok z Jaworowego jest jednym z najpiękniejszych w Tatrach”.
Pokonując krótki, za to kruchy i eksponowany odcinek grani, a następnie niewielką pionową ściankę dochodzimy do wygodnego miejsca, w którym zostawiamy, liny, plecak i cały szpej (na tym odcinku lina tylko nam przeszkadzała, bo i tak nie było się jak asekurować). Teraz już bez zbędnych klamotów, rzęchowatym terenem, kierujemy się wprost na szczyt.
Jaworowy zdobyty



Widok ze szczytu rzeczywiście jest piękny, choć za sprawą znacznego zachmurzenia i nisko zawieszonych chmur, nie tak rozległy jakby się chciało. Ma to jednak swój urok i niepowtarzalny klimat. W każdym razie nam się bardzo podoba i ani przez chwilę nie żałujemy decyzji o kontynuowaniu wycieczki. Na szczycie spędzamy trochę czasu jednak robi się już dość późno, a przede wszystkim coraz bardziej zimno, więc czas wracać. Tylko przy którym żlebie zostawiliśmy rzeczy? Idąc pod górę jakoś nie przyszło nam do głowy żeby się obejrzeć za siebie, a teraz wszystkie żleby, których jest sporo, wyglądają podobnie…
Za trzecim podejściem odnajdujemy depozyt, znowu przechodzimy kruchą grań i zaczynamy zjazdy ze stanowisk na filarze. Wszystko idzie sprawnie i bez problemów dostajemy się do podstawy ściany, choć muszę przyznać, że za każdym razem, gdy ściągaliśmy linę czuć było napięcie – zaklinuje się, czy nie.
pierwszy z 5 zjazdówPo 18-tej meldujemy się już w hotelu. Jest strasznie zimno, więc po szybkiej kolacji wbijamy na pokoje i próbujemy przetrwać do rana.
Więcej zdjęć na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/jaw ... zczyt.html