A z mojej, polskiej strony, wyglądało to tak:
Wstałem nieco za późno. Dobrze mi się spało. Tym razem, choć pogoda wydawała się dopisywać, guzdrałem się niemiłosiernie. Z kwatery (w Zawoja-Widły) wyszedłem chyba dopiero o 8.15. Po ostatnich opadach sądziłem, że samo dojscie do schroniska na Markowych Szczawinach będzie wyzwaniem, ale - na szczęście - szlak od Zawoja Markowe był raczej przetarty (tylko w jednym miejscy, wolałem przetrzeć niż iść dupozjazdem). Po niespełna godzinie od Zawoi-Markowe, doszedłem do schroniska. Tam powiedziano mi, że nikt tego dnia nie wybrał się na Babią. Przed schroniskiem spotkałem chłopaków, którzy dzień wcześniej próbowali nieskutecznie wyjść na Babią. Toteż z zamiarem dojścia tylko do Brony, posiliwszy się jeszcze jajecznicą, poszedłem. W międzyczasie niebieskie niebo przybrało bardziej posępne, sine odcienie. Nie wypożyczyłem rakiet, bo sądziłem, że w chmurze i takim głębokim śniegu moje szanse odnalezienia szczytu w dobrym czasie mogą być niebezpiecznie niewielkie.
Na Bronie, do której dość szybko doszedłem przetartym szlakiem, było już raczej pochmurno. Na szczęście zauważyłem ślady rakiet w kierunku szczytu. No to poszedłem dalej, choć widoczność była baardzo ograniczona, a śnieg zaczynał prószyć na nowo. Po chwili dogoniłem trzyosobową ekipę z Bielska na rakietach. Dołączyłem do nich. Niestety, co chwila lądowałem po pas w śniegu na dwa-trzy-cztery kroki. Było to bardziej upierdliwe niż męczące (bardziej, nie wiem dlaczego, były zapadajdziurki na Grzesiu...). Jednak chwilę po 12 postanowiłem zawrócić, bo idąc w tym tempie bym wymarzł, a wyprzedzić, samemu szukać w tych warunkach drogi, torować w takim głębokim sniegu bym nie dał rady. Po zawróceniu spotkałem jeszcze na grzbiecie powyżej Brony dwóch chłopaków idących "z buta". Mam nadzieję, że udało im się szczęśliwie po śladach "rakietowców" dotrzeć na szczyt.
