Dawno, dawno temu, za siedmioma górami żyła-była sobie Ściana. Optycznie forumowiczom z pewnością z niejednej relacji już znana. Niejedna ekipa TG miała okazje podziwiać ją w rzeczywistości. A jest co podziwiać: 1200 m wysokości, niemal 3 km szerokości. Żadna jednak relacja nie dotyczyła przejścia samą Ścianą a ze wzięło mnie w chorobie na wspominki, to sobie tu powspominam
Za pierwszym razem było to tak. Na początku wieku udało mi się namówić kolegę, na wspinaczkowy wyjazd do Słowenii. Mówiłem: piękne góry, niebotyczne ściany, wspaniała pogoda, mile schroniska i ludzie, rozpustne dziewczęta, a zatem jedźmy!
Koledze szczęśliwie nie trzeba było więcej, wiec w połowie lipca zameldowaliśmy się pod Ścianą. Kolega, choć obyty wspinaczkowo w Tatrach, w Alpach po raz pierwszy, ale nie ja, turystycznie znam już te strony dość dobrze. Większość szlaków przeszedłem - kolejny logiczny ruch - wspinanie!
Po przyjeździe widzę połacie śniegu w ścianach, którego zwykle o tej porze roku być już nie powinno... Raków ani czekanów nie wzięliśmy, bo Alpy Julijskie - jak wiadomo - to "słoneczna strona Alp".
- Trudno - pomyśleliśmy - najwyżej się od kogoś pożyczy.
Gorzej, ze nie mieliśmy również żadnego topo. Wbrew naszym nadziejom w schronisku pod Ściana nie było żadnych szkiców, opisów.
Ponieważ jednak pogoda była w tamto lato pod psem - czekaliśmy na przejaśnienie niemal tydzień.... - zeszliśmy w niepogodę do pobliskiego miasteczka szukać fachowców. Spotkany (fakt, nieco nietrzeźwy, ale jednak nie tyle, by nie ujechał na motorowerze...) ratownik górski rzecze: - Chłopaki, uszy do góry, droga ewidentna. czy trzeba mieć raki? E tam, dacie rade bez nich!
Szczęśliwie pewien stary przewodnik górski pożycza nam przewodnik wspinaczkowy po Ścianie. Tyle ze po słoweńsku... Kelner ze schroniska przekłada opis na angielski...
Napiecie w zespole sięga zenitu. za długo już sami siedzimy w schronisku. napięcie powoli ujawnia się w sporach o byle co. Na szczęście w końcu w miarę dobra prognoza. Ruszamy!
Gubimy się już na podejściu pod najprostsza Drogę Słoweńską.
(foto. Janez Levec)
Dźwigamy ciężkie plecaki (liczymy sie z biwakiem w Scianie) a wchodzimy w przeraźliwie (!!!) kruchy i coraz bardziej pionowy (a w miejscu wywieszony) teren porośnięty wątła jak nowo narodzone dziecko kosówką. Pamiętam, jak trzymam dwoma palcami delikatna gałązkę kosówki i wzywam w myślach mamę, żeby ta gałązka się nie urwała... lot byłby bowiem do podstawy, z 50 metrów... Nie ma jak zjechać, trzeba do przodu, krucho, strasznie, matnia.
W końcu jednak szczęśliwie docieramy przerażeni do początku drogi. Kontakt z litą skalą oraz adrenalina powoduje ze postanawiamy szybko napierać, czyli na żywca.
Przekład opisu drogi jest niekiedy zwodniczy. Np. " go left to the bonefire" okazuje się znaczyć " idź na lewo do komina". Postanawiamy wiec zawierzyć raczej własnej intuicji. Po pewnym czasie, szczęśliwie, zauważamy przed sobą wspinającą się ekipę. No to staramy się iść ich tropem. Wspinając się na żywca, szybko ich dochodzimy. To przewodnik z dwiema dziewczynami. Wyprzedzamy ich, ale po chwili dochodzimy do poziomej póły, z której dalsza droga biegnie potężnym żlebem, tyle ze wypełnionym po brzegi stromym śniegiem. Kuba ma skwaszoną minę:
Psycha pada po raz drugi. No nic. Jestem starszy, więc to ja zabieram nasz jedyny młotek skalny, a Kuba chwyta dwa ostro zakończone kamienie. Na szczęście śnieg jest już dość miękki, ale wizja poślizgnięcia spina mam pośladki.
Czekamy więc na przewodnika, rozmawiamy, idziemy chwilę razem, wesoło zabawiając dziewczyny. W końcu przewodnik daje Kubie swój młotek. Ufff... Pokazuje nam również ciekawy wariant wyjściowy drogi.
Tam psycha pada ostatecznie, bo trzeba przetrawersować turnię. Na 20-30 metrów powietrznego trawersu wiążemy się lina tylko po to, aby... się związać, bo pasaż jednak prosty i wpinam się tylko, bardziej dla zasady niż z musu, w jeden stały hak.
(foto. Janez Lovec)
Po 5h30m wychodzimy na płaskowyż, szczeliną brzeżną dochodzimy do szlaku, zbiegamy do schroniska, kelner stawia 2 litry wina
Na gorąco oceniamy przejście jako najbardziej emocjonujące, choć np. miałem wtedy na koncie np. prowadzenie Kanta Klasycznego. Jednak ta skala i ta sceneria - robią swoje.
Drugi raz - kilka lat temu - poszedłem na nieco trudniejsza Niemiecka Drogę. Pogoda i tym razem była pod psem. o jest rano - mżawka, później zaciągnięte niebo, na koniec słonce. Jednak dzięki takiej pogodzie, na drodze i w ścianie - pusto. Słoweńcy nie muszą, wiec mogą poczekać na widoki. Mi się spieszy!
Start - godzina 4.
Przebieg drogi jest ewidentny i zapewne nawet po śnieżnej zimie można dać sobie rade bez czekana i raków
Na drodze Słoweńskiej były tylko małe prożki, spottowanie wystarczyło za asekuracje, na Drodze Niemieckiej więcej jest autentycznego wspinania
Niemniej trudności tej drogi oscylują w okolicy IV, wiec walki z trudnościami nie ma:
Najtrudniejsze miejsce tej drogi (IV):
I wyjście z niego:
Wspinanie jest dość przyjemne, choć orientacyjnie skomplikowane. Ogrom ściany robi wrażenie!
Podsumowując: na Ścianie można przeżyć niejedno, lepiej przez przypadek na nią nie wchodzić. Mi Ściana dostarczyła ogromu silnych emocji a wspomnienia są wciąż dzięki temu żywe. I ja też jestem żyw, choć z perspektywy myślę, że tak być nie musiało... Nabrałem wtedy do wspinania w Alpach respektu. Liczy się orientacja w ścianie, determinacja oraz szybkość w skale, nie należy lekceważyć dróg ocenionych na IV/II-III.
Wszystko jednak dobre, co się dobrze kończy