13.02.2012
Prognozy pogody dla Tatr zapowiadają znaczne załamanie się pogody od połowy przyszłego tygodnia, ale przez następnych kilka dni „warun ma być” i wszystko wskazuje, że nadal utrzyma się „jedynkowy” stopień zagrożenia lawinowego. Wspólnie z Olgą i Bartkiem chcemy to wykorzystać i planujemy trochę „pomęczyć się” w Tatrach.
Wraz z Olgą mamy już na koncie „żółtą kartkę”, więc tym razem planujemy zimowy klasyk, a że widoczność ma być znakomita to gdzie jak nie na Rysy?!
Niedzielnym popołudniem „zbieram” ekipę z Krakowa i kierujemy się do Palenicy Białczańskiej.
Na parkingu lekko nietrzeźwa pani (pewni się rozgrzewała od środka) chce „zedrzeć” z nas opłatę za 2 dni, ale udaje się wytargować pół dnia gratis.
Ruszamy do Moka, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Znienawidzona przez wszystkich „autostrada” zimą nie jest taka zła – idzie się przyjemnie, a piękne gwieździste niebo i mroźne powietrze pozwala optymistycznie myśleć o jutrzejszym dniu. Po dotarciu na miejsce, meldujemy się, jemy kolację i oczywiście pijemy piwko, które nigdzie nie smakuje tak jak w górskim schronisku. Następnie przenosimy się do naszej dzisiejszej bazy, czyli do tzw. Starego Moka, które naszym zdaniem jest dużo bardziej klimatyczne, zwłaszcza kuchnia, gdzie panuje niepowtarzalna, górska atmosfera – ciepło z kaflowego pieca, nad którym gdzieś między patelniami suszą się skarpetki, gwar rozmów, zapach potraw ze słoików pichconych na turystycznych kuchenkach i stare zdjęcia na ścianach sprawiają, że czuć to „coś”. Po posiadówie w kuchni zbieramy się spać, co jak się później okazuje ze spaniem nie ma nic wspólnego – zaraz po ułożeniu się w śpiworach komuś dzwoni budzik, później na górnym piętrze ktoś chyba urządza wieczorek taneczny, bo sufit aż trzeszczy, dudni i ma się wrażenie, że za chwilę osoby z góry znajdą się w naszym pokoju. Po północy przychodzi jeszcze dwóch taterników, ale akurat dla nich to szacun, bo weszli prawie bezszelestnie. W ten sposób noc mija mi właściwie na oczekiwaniu na odgłos budzika w telefonie, ale nie ma tego złego… Pocieszam się, że przynajmniej nie zaśpię…
Z łóżek zwlekamy się o 4.00. Dla Olgi i Bartka ta noc również nie należała do najprzyjemniejszych. Wszyscy jesteśmy półprzytomni i sprawy związane z doprowadzeniem się do stanu użyteczności strasznie się przeciągają. Później Olga gdzieś „ginie” – śmiejemy się, że może zapomniała nam powiedzieć i już poszła…
Po porannym zamieszaniu zostawiamy w kuchni depozyt w postaci śpiworów i innych niepotrzebnych rzeczy i opuszczamy schronisko. Jest 6.15 więc czas wyjścia w stosunku do planowanego jest kiepski, ale specjalnie się tym nie przejmujemy, bo i tak mamy go w zapasie, a na cały dzień zapowiadana była piękna, słoneczna pogoda.
Spory mróz (około -20 °C) szybko nas pobudza i już po dotarciu nad Czarny Staw właściwie zapominamy o nieprzespanej nocy. Zakładamy raki i zaczynamy podejście rozległym żlebem, który wraz z wysokością zwęża się i robi się coraz bardziej stromy. Pierwsze promienie słońca pięknie rozświetlają okoliczne szczyty, ale uwiecznienie tej chwili jest utrudnione, ponieważ w żlebie jest tak zimno, że nawet krótki postój w celu wykonania kilku zdjęć, skutkuje natychmiastowym wychłodzeniem.
Podejście
Pierwsze promienie
Bartek idzie pierwszy, ja z nim, a za mną Olga – wszyscy mniej więcej w równych odległościach. Gdzieś w okolicach 2/3 wysokości żlebu drętwieją mi z zimna palce u stóp i muszę się zatrzymać. Przechodzą mi w tym momencie przez głowę różne myśli… Biorę pod uwagę to, że gdy nie uda mi się rozgrzać palców będę zmuszony do odwrotu, ale staram się odgonić tę myśl i skupić się na rozgrzaniu stóp. Myślę też o członkach polskich wypraw zimowych w góry wysokie i o tym, co oni muszą czuć, gdy znajdą się w podobnej sytuacji, ale przecież w nieporównywalnie cięższych, ekstremalnych wręcz warunkach. Robię przymusowy postój, zdejmuję raki i buty i staram się rozgrzać stopy. W tym samym czasie Olga wspomaga się ogrzewaczami chemicznymi i walczy z zesztywniałymi z zimna dłońmi. Jak później sama mówiła, również zastanawiała się, czy nie będzie musiała zawrócić, bo nie była już w stanie nawet utrzymać kijków. Na szczęście zarówna ja, jak i Olga możemy kontynuować drogę (ja szybko wyciągnąłem wnioski, żeby nie wiązać za mocno butów i raków, a Olga, że warto mieć przy sobie ogrzewacz na wszelki wypadek).
Został nam do pokonania najbardziej stromy odcinek żlebu, ale pocieszamy się tym, że na przełączce wyjdziemy już z tego cholernego cienia i będzie trochę cieplej. Teraz ja prowadzę i podkręcam trochę tempo żeby szybciej się rozgrzać. Reszta ekipy też myśli, by jak najszybciej ogrzać się w promieniach słońca, więc szybko osiągamy przełączkę (około 2470 m n.p.m.), skąd na północno – zachodni wierzchołek Rysów jest już przysłowiowy „rzut beretem”. Wszyscy robimy przerwę wygrzewając się w promieniach słońca i podziwiając Galerię Gankową. Dalsza droga to już bardzo przyjemna znakowana ścieżka z łańcuchami, szybko wyprowadzająca na szczyt.
Galeria Gankowa
Na najwyższym szczycie Polski meldujemy się o godzinie 10.20. Prognozy się sprawdziły – widoczność jest znakomita, toteż długo podziwiamy wspaniałe tatrzańskie giganty. Dla mnie to drugie wejście na Rysy, ale pierwsze w zimie; Dla Bartka i Olgi to pierwsze w ogóle, ale wszyscy jesteśmy tak samo szczęśliwi, że możemy mieć szczyt tylko dla siebie. Widok z Rysów jest naprawdę wspaniały i nie ma przesady w stwierdzeniu, że jest to najrozleglejsza panorama szczytowa w Tatrach.
Grań Baszt
Na dachu Polski spędzamy trochę czasu wykonując zdjęcia do panoram. Wchodzimy także na środkowy, czyli tzw. słowacki wierzchołek Rysów (2503 m n.p.m.).
Olga na środkowym wierzchołku Rysów
Nasza uwaga skupia się głównie na Szatanie i Szatanim Żlebie, w którym jutro będziemy walczyć. Z tej perspektywy żleb ten wygląda imponująco i naprawdę robi olbrzymie wrażenie. Mówimy mu więc „do zobaczenia jutro” i powoli zaczynamy zejście tą samą drogą.
Droga na jutro
Bartek schodzi pierwszy i już od przełączki bardzo szybko traci wysokość wykonując „dupozjazdy”. Mnie i Oldze droga powrotna strasznie się dłuży – śmieję się, że idąc pod górę chyba przespałem część drogi, bo teraz wydaję się ona jakby dłuższa.
Zejście
Będąc w okolicy Czarnego Stawu dostaję od Bartka info przez radio, że on już siedzi w Moku i popija piwko. „Piwko” to było chyba hasło-klucz, bo od razu podkręcamy tempo. W Moku jesteśmy około 14.00.
Po odpoczynku wkraczamy na „Tatra Highway” i kierujemy się do auta. Humory dopisują. Slogan „nie lubię poniedziałku” się nie sprawdził. To był dobry dzień…
Więcej zdjęć na stronce:
http://mountainadventure.weebly.com/rysy.html