20 stycznia był dniem długo wyczekiwanego wyjazdu do Polski.
Cel: Pokazanie kumplowi kawałka Tatr, eksploracja schroniskowych spiżarni i zimowy kurs turystyki wysokogórskiej u Waldka Niemca.
Okres działań: 21-31.01.2012
Po mailu od W.Niemca postanawiam zabrać swój sprzęt, toteż gabaryty mojego plecaka są całkiem, całkiem... Na lotnisku im. Robin Hooda najpierw prześwietlają nasze plecaki, coś tam karzą podpisać i pada pytanie: -Czy panowie są wspinaczami ? Z dumą odpowiadam, że TAK, oczywiście, jedziemy się wspinać. Nie ważne że zimą byłem tylko na Rysach a kolega nigdy w Tatrach nie był, a jedyne co umiemy zawiązać to sznurowadła. Lans ma być, a to jeszcze nie koniec lotniskowych przygód... Podczas odprawy celnej panowie wielokrotnie macają Piotra, a mi uparcie próbują coś znaleźć w podręcznym bagażu. Kiedy sobie już odpuszczają, zatrzymuje nas pani mundurowa i po raz kolejny dokładnie wypytuje o cel naszej podróży, jak długo się wspinamy, kiedy ostatnio byliśmy w PL, a nawet o pogodę w górach i zagrożenie lawinowe, które wówczas było na poziomie 4
Gdzieś tam wydzwania, wysyła nasze numery paszportów i po kilku minutach mogę już usiąść z zimnym leszkiem.
Po nieco nieprzyjemnej wizycie na krokowskim dworcu i dość komfortowej telepaninie nocnym pociągiem docieramy w rejon dworców zakopiańskich gdzie czekają już forumowe koleżanki w osobach aankii i sofi. Jest też maniek z koleżanką więc ogólnie jest do kogo japę otworzyć. Tak sobie czekaliśmy umilając sobie kolejne godziny wiśnióweczką, wizytą w karczmie, kolejną wiśnióweczką, tudzież piwkiem, obgadujemy KWAQa i spółkę, aż kolega Adaś postanawia zlitować się nad towarzystwem i dotrzeć z Nowego Targu. Jeszcze tylko zakup sanek oraz kolejnych paru butelczyn i możemy ruszać.
W drodze do Chochołowskiej.
Po ciemku, targając za sobą ponad 20 kg bagażu, powoli docieramy do schroniska na Chochołowskiej Polanie. Po drodze okazuje się że aparat świetnie może posłużyć jako przedłużenie za krótkiej linki do ciągnięcia, a ponadto moje nowe spodnie, Milo Uttar, pozbywają się zamka na nogawce, ale stuptuty pomagają poradzić sobie z tym problemem.
Aankaa i Sofia na wypasie
Podczas bardzo ciekawego wieczorku tanecznego postanawiamy dnia następnego, wyjście w kierunku Wołowca zamienić na Trzydniowiański. Powolne wstawianie zostało okupione późnym, bo o 11:40 opuszczeniem schroniska. Jest pochmurno, zimno, idziemy w wysokim, kopnym śniegu, zapadając się co chwila w dziury, które Adaś wyjątkowo sprawnie wynajduje. Tempo nasze nie jest powalające więc szybko nasza grupa się rozrywa. Z Adamem ustalamy, że zawracamy o godzinie 16, bez względu na to gdzie będziemy. Widok szczytu weryfikuje jednak powyższe ustalenie.
Na Trzydniowiańskim 1758m n.p.m.
Na grani dość lawiniasto. Jest sporo nawianego śniegu, ale pod szczytem wywiane prawie wszystko. Dogania nas Peter i gramoli się na górę. Za nim Adam, potem ja i widząc, że dziewczyny też nie odpuszczają postanawiam na nie poczekać. Już po ciemku ok. godziny 17:20 dociera aankaa. Focimy trochę i ze światłami na czołach i przy wietrze w porywach do 90km/h, już w lesie doganiamy ekipę. Schodzenie po ciemku w wysokim śniegu generuje sporo śmiesznych sytuacji więc jest ciekawie, ale również stosunkowo szybko. Zadowoleni, że udało się na coś wejść, pochłaniamy trochę przetworzonego chmielu a rano wracamy do Zakopanego. W planie był nocleg w Ornaku no, ale nie wyjszło... Teraz krótki, przjemny spacerek na Halę Kondratową, gdzie o dziwo ludzi prawie nie ma. Jest za to inernet, dzięki czemu jest muza, a i udaje się dać znać na fejsie, że żyjemy
Pęka orzechówka i niestety trzeba się rozstać. Towarzystwa dotrzymuje nam tylko niejaki Pan Józek, chrapiący głośniej ode mnie oraz zayebiaszczy, schroniskowy futrzak !
Miało być ciekawie, od schroniska do schroniska przez góry, ale pogoda codziennie zmusza nas do powrotu w miasto. Plusem pozostają siły zachowane na kurs. Kolejny dzień to spacer do Roztoki, a wieczorkiem wizyta nad MOkiem, gdzie kompletnie nic nie widać z powodu śnieżycy. Ludzi jak na lekarstwo. W starym schronie aż 2 osoby. Co do schroniska Roztoka to w moim prywatnym rankingu bije ono wszystkie pozostałe na głowę. Remontowane w ostatnich miesiącach, klimatyczne, pyszne jedzenie no i Pani Zosia
W księdze pamiątkowej Peter uwiecznia wycieczkę na Trzydniowiaski
Na pamiątkę w Roztoce
Dnia następnego mieliśmy się przenieść do schroniska w 5 Stawach, a potem udać się przez Zawrat do Murowańca, ale pogoda nie odpuszcza, a z tego co się dowiedzieliśmy szlak ciągle był nie przetarty. Tak więc do 5 Stawów idziemy rekreacyjnie, na lekko, osobiście odwołać rezerwację. Ogromne czapy śnieżne na drzewach i kamolach robią wrażenie, a my tropimy osobę która szła przed nami. Ta niestety zawraca w okolicach dolnej stacji wyciągu. Był to gajowy.
Na szlaku do Piątki
Dojście do kolejki nie nastręczało wielkich trudności. Gramolenie się czarnym szlakiem było już inną bajką. Śniegu po pas, śladów nie widać, lawinowe trzy, a i wiatr do najlżejszych nie należał. Wkrótce jednak pojawiają się tyczki i wśród chmur odnajdujemy puste schronisko. Ostatni klienci właśnie je opuszczali więc mamy ten ''luksus'' przebywania tam samotnie. Ilość białego puchu robi wielkie wrażenie
Tyle było widać z przed wejścia do Piątki.
Kolejny dzień to początek kursu w Kilimajaro. Jako, że boimy się spóźnić idziemy na łatwiznę i wjeżdżamy kolejka do której kolejki nie było. Pogoda jest już lepsza, ale chmur jeszcze dość sporo. Na świętej górze narciarzy zakładamy co trzeba i ruszamy zdobywać Beskid. Po wielkich trudach i zagubieniu szlaku, roztrzęsieni postanawiamy zawrócić i do Muro iść pod wyciągiem.
Beskid 2012m n.p.m.
Takim sposobem zaliczam swój 2 tatrzański dwutysięcznik zimą
Rysy przy nim to pestka !
Wykończeni trafiamy do schroniska. Dostajemy pokój wraz z 4 centusiami, którzy później, jako że ponoć już byli kumaci w temacie wspinania zostają teamem Bogusia. Tak na prawdę to całkiem fajna z nich grupa. Latem odwiedzili w celach trekkingowych Nepal.
Wieczorem pierwsze wykłady. Oj długo się grupa zebrać nie mogła, a przyczyn było wiele. Niektórzy już po pół godziny musieli zalec w wyrku i tym też szybko zyskali moją sympatię. Ponoć nalewka mamusi zaszkodziła
Potem z tą właśnie trójką ku mej uciesze, razem z Peterem tworzymy grupę ćwiczeniową, ale od początku.
Było nas 18 z czego powstały 4 grupy po 4/5 osób. Jedna 4 codziennie zajęcia miała z Bogusiem, na widok którego początkowo mieliśmy mieszane odczucia, a trzech pozostałych instruktorów czyli Waldek, Sławek i Dębsiu codziennie robiło to samo, a tylko zmieniali grupy. Uczymy się buchtowania liny, wiązania ósemek, wyblinek, blockersów i innych prusików, które okazują się całkiem proste. Potem kto nie ma dostaje sprzęt i przysfajamy trochę wiadomości o rakach. Panowie przez cały czas polewają z siebie aż miło przy czym każdy ma swoją metodę na idealna ósemkę
Niektórzy dowiadują się, że posiadają jednosezonowe raki, tudzież, że na adidasy raków nie powinno się zakładać. Sytuację ratuje Waldek, który pożycza swoje skorupy. Nasza grupa w składzie: Karolina, Piotrków dwóch, Adrian i ja rano zapeepsowana rusza na lody. Idziemy tam z Dębsiem, który ciągnie się za nami niemiłosiernie z powodu braku umiejętności chodzenia w rakietach. Klnie na nie strasznie i w końcu wrzuca je na plecak.
POGODA BYŁA WYMARZONA
Przedpołudniowy widoczek z okolic Czarnego Stawu Gąsienicowego
Docieramy nad Zmarzły Staw. Odsłaniamy lodospady, uczymy się wkręcać rury lodowe, zakładać uszko Abałakowa. Zakładamy 2 stanowiska zjazdowe i po kolei wspinamy się, zjeżdżamy i asekurujemy siebie na zmianę metodą na tzw. wędkę. Przynosi mi to wiele satysfakcji !
Moje pierwsze uszko Abałakowa
O ile wkręcanie śrubek nie jest najłatwiejsze, sama wspinaczka przychodzi z łatwością. Kto chce kopie jamy, ale to co wykopała nasza ekipa bardziej przypominało raczej świstakowe nory. Było na to jednak tylko ok. pół godziny. Z Karoliną likwidujemy stanowiska, pakujemy szpej, łopaty i spadamy do schronu. A było wtedy tak :
Wieczorna panorama z nad Zmarzłego Stawu.
Godzina na popas, a potem mega interesujące wykłady przy browarku. Najpierw z Dębsiem na temat odzieży outdoorowej, a potem jeszcze ciekawsze z Bogusiem o biwakach i kiblach
Po nich poznaję forumowego marka_2112, który wraz ze świtą ugaszcza mnie swojskim napitkiem made in Puszcza Knyszyńska. Dzięki !
Dzień kolejny zaczął przyjazd aankii, klina i dr housa. W jadalni spotykamy też Kilerusa i mańka. Dzisiejsze szkolenie to nauka hamowania czekanem i asekuracja lotna w drodze na tzw. taternicki wierzchołek Świnicy lub jeśli przyjąć wersję Petera, Świdnicy
.
POGODA CIĄGLE BYŁA ZAYEBIASZCZA
Panorama spod Betlejemki.
Do naszej grupy dołącza niejaka Bożenka. a, że w sierpniu była na Elbrusie to mieliśmy do pogadania. Na Kasprowy wyjeżdżamy wyciągiem. Tam po drodze na Beskid zjeżdżamy głową w dół na plecach, brzuchu, turlamy się i takie tam...była frajda. Na Przełęczy Świnickiej wiążemy się w dwa 3osobowe zespoły i mozolnie pchamy się ku szczytowi.
Peter.
A widoki były niesamowite :
Widoczek na Zachodnie i Dolinę Cichą.
W centralnej części Magurskie Kopy.
Na koniec zdjęcie całej grupy:
Od prawej: Peter, Bożena, Karolina, Adrian, ja i Piotrek.
Bezokularowcy zjarali sobie gęby. W dół schodziliśmy już szybciej. Na Przełęczy, Sławek opuszcza nas po kolei do grupy Bogusia i wraz z Peterem wracamy z nimi. Jak się potem okazało nie dogadaliśmy się ze Sławkiem i był trochę wkur..., zły że się odłączyliśmy a poza tym tachał mój czekan, którego użyliśmy do zrobienia punktu zjazdowego. Straszono mnie że wykupienie go będzie mnie sporo kosztować, tzn. obiad, piwko i szarlotkę, a jak się potem okazało czekan następnego dnia przyniósł mi Waldek bo był mi zwyczajnie potrzebny na zajęcia w terenie. Wieczorem degustacja Kasztelana i kimono.
Karolina w szczelinie
Ostatnie zajęcia to tworzenie stanowisk zjazdowych w śniegu (grzybek, z czekana, dead mana) samodzielne wydostawanie się ze szczeliny lodowcowej, a takze wyciąganie z niej rannego partnera. Najpierw na sucho w jadalni, potem blisko schroniska.
Tu zaczęły się schody bo spamiętać to wszystko po kilku próbach graniczyło w moim przypadku z cudem. Zacięcie gdzieś przytępił chmiel i stanęło na tym, że pod koniec wisząca obok mnie Karolina razem z Waldkiem jak krowie na rowie mówiła co po kolei mam robić. Małą pociechą był fakt, że techniki te ponoć znają prawie wyłącznie tylko instruktorzy, przewodnicy i ratownicy, a brak tych umiejętności był też pośrednią przyczyną śmierci m.in. Piotra Morawskiego. Tak czy owak Waldek twierdził, że szybko i świetnie sobie poradziliśmy a i grupa nasza najszybciej wróciła do schronu. Ja tam wiem po co wróciłem... Szukałem Klina, a on już się zawinął do domu
Z Radkiem.
Z KW Vertical do Muro zszedł zaraz Adaś, po chwili z Kościelca powrócił dr House i aankaa, dosiada się londyńczyk Radek, który też był na kursie, wysłuchujemy porad i opowieści bardziej doświadczonych kolegów i postanawiamy dnia następnego iść na Kościelec. W niedzielny wieczór schronisko świeciło już pustkami. Nikt już nie fałszował rycząc szantowe kawałki i udawał, że umie grać na gitarze co do szewskiej pasji doprowadzało zwłaszcza Dębsia.
Podsumowując, z kursu jestem bardzo zadowolony. Mimo iż tak na prawdę trwał on 3 dni, wystarczyły one aby oswoić się z liną, uprzężą i innymi bajerami, nauczyć się podstawowych metod asekuracji, autoratownictwa oraz poznać sporo niebanalnych ludzi czego efektem będą miejmy nadzieję wspólne wypady w góry. Teraz pozostaje zakup podstawowego sprzętu i można ruszać w Peak Districkt.
Tak jak już wspomniałem, ostatniego dnia byliśmy na Kościelcu. POGODA CIĄGLE BYŁA CUDOWNA ! Toboły zostawiamy w przechowalni a sami lecimy z tym co niezbędne. Tzn. lecę ja i Adaś bo Peter jedyne co wziął to aparat. Później daję mu czekan i wszyscy bez problemu sięgamy szczytu. Dziś śnieg już tak łatwo się nie zapadał więc szło się lepiej. Ciekawostką jest, że do wysokości ok. 2000m towarzyszyły nam świeże ślady jakiegoś zwierzaczka. Prawdopodobnie lisa. Bateria w aparacie rozładowała się na mrozie w błyskawicznym tempie, a że 2 była również pusta więc jedyne zdjęcie jakie mam jest z podejścia na Karb
.
Widok z podejścia na Karb od Czarnego Stawu Gąsienicowego
W pięknym słońcu wracamy do Muro, obiadujemy, popijamy i spadamy przez Jaworzynkę do Zakopca, a tam zaczął się koszmar. Z Adasiem poważnie zastanawialiśmy się nad wyciągnięciem raków bo już nie wiedziałem czy mam patrzeć pod nogi, czy żeby w kogoś lub coś nie przywalić. Łatwo nie było a plecakiem strąciłem coś w rodzaju deski lawinowej z jakiegoś niewielkiego sklepiku. Mrok. Podładowaliśmy w Zapiecku akumulatory pierogami, tudzież litworówką i spadamy do Krauszowa gdzie o poranku przeżywamy z Peterem największe mrozy od jakiś 8 lat. O 11:00 było -27 stopni Celsjusza.
Dzięki wszystkim za wszystko, a zwłaszcza za towarzystwo, Peterowi za kilka fotek i do zobaczenia na górskim szlaku