Tak sobie przypominając różne swoje przypadki w związku z ostatnimi wydarzeniami na Babiej pomyślałam, że może by warto opublikować coś na temat jak warunki mogą czasem zaskoczyć i dać mocno w tyłek nawet w niewysokich górach.
Zdjęć niestety nie ma żadnych, warunków nie było
To o czym chcę napisać zdarzyło się niemal równe 6 lat temu w Beskidzie Niskim, w lutym 2006.
Prowadziłam w Beskidzie Niskim tygodniowy obóz szkoleniowy dla uczestników kursu przewodnickiego "Harnasi". Uczestników było 10, połowa dziewczyn połowa facetów, dodatkowo jako walet mój 14-letni wtedy syn - Maciek.
Trasy nie były długie - maksimum po około 5 godz. czasu letniego dziennie, było dość sporo śniegu więc chodziło się raczej powoli, poza tym mieliśmy dość ciężkie plecaki z rzeczami na tydzień.
Spaliśmy w schroniskach, chatkach i agroturystykach, kolejno wg planu w Kotani, w Hucie Polańskiej, w Chyrowej, w Zyndranowej, Jaśliskich (2 noce), Zawadce Rymanowskiej i w Dukli.
Zaczęło się od tego że przyjechaliśmy w sobotę z zapasami do poniedziałku a przez cały poniedziałek nie udało się nam kupić chleba tylko wieczorem w Olchowcu jakieś wafle i już w ogóle nie mieliśmy chleba a i reszty żarcia też niewiele.
W poniedziałek około 21 dotarliśmy do schroniska do Chyrowej, tam wieczorem gospodarz zaproponował nam pierogi, więc chętnie zjedliśmy.
Późno w nocy dojechał z domu kolejny kolega i dowiózł jeden bochenek, zjedliśmy go rano ale na 12 osób to nie było za wiele.
Sklep w Chyrowej był nieczynny, ale liczyliśmy na to że najpóźniej po południu dotrzemy do drogi Dukla - Tylawa i tam w Tylawie coś kupimy (jest tam duży sklep).
Na trasę wyruszyliśmy około południa, bo jeszcze wcześniej zwiedzaliśmy cerkiew. Zresztą planowana trasa nie była długa - około 3,5 godz. czasu letniego czerwonym szlakiem (głównym beskidzkim) do pustelni św. Jana z Dukli.
Pierwszą godzinę szło się fajnie, śniegu było do połowy łydki. miejscami mniej, grupa była silna i zwarta, ale tak około 13 zaczęło sypać jak z poprutej pierzyny. Szliśmy w lesie, nie wiało mocno ale śniegu było coraz więcej, po kolana, po uda, po za przeproszeniem jaja.
Faceci (pięciu silnych chłopa) na przemian przecierali, ale szlo się fatalnie. Jeszcze akurat przecinaliśmy w poprzek bardzo długi i stromy stok, wprawdzie w lesie ale dosłownie bałam się czy nie zejdzie jakaś lawina, bo aż słychać było takie "stękanie".
Do pustelni dotarliśmy po 8 godzinach mordęgi w tym śniegu, około 20. Wszystko było pozamykane, można było skryć się pod daszkiem, ale robiło się coraz bardziej zimno i wiało jak skurczybyk.
Jak wyszliśmy na szosę, którą do pustelni dojeżdżają autobusy (od głównej drogi Dukla-Barwinek) okazało się że miejscami są na niej zaspy wyżej jaj. 1,5 km do tej głównej drogi szliśmy dosłownie godzinę przebijając się przez zaspy.
Na głównej drodze byliśmy już po 21.
Główna droga (międzynarodowa) była na szczęście przejeżdżona przez pługi ale oczywiście ostatni autobus dawno odjechał i trzeba było iść pieszo ok 8 km szosą do Tylawy, gdzie odgałęzia się boczna droga do Zyndranowej, a stamtąd jeszcze kolejnych około 12 km do chatki w Zyndranowej. Pierwotny plan dojścia do chatki był inny (mieliśmy podjechać do Barwinka i iść przez góry), ale ze względu na te opady śniegu już dawno został zarzucony.
Cały czas mieliśmy łączność telefoniczną z kolegą z SKPB Rzeszów, który czekał na nas w chatce i palił w piecu. Szczególnie to marzenie o ciepłym piecu dodawało nam sił.
Tak poza tym to wszyscy byliśmy już w cholerę głodni bo zjedliśmy tylko po 2 kromki rano a potem tylko jakieś słodycze.
Udało mi się zastopować tira, który podwiózł mnie i mojego Maćka około 6 km, reszta szła ten odcinek pieszo a potem jeszcze 2 km podwiozły nas wszystkich 2 samochody osobowe (jak myśmy się tam zmieścili ?).
W Tylawie była nawet czynna knajpa ale nie było w niej zupełnie nic do jedzenia, nawet żadnych herbatników, napiliśmy się tylko ciepłej herbaty, ale bez cukru, bo cukru nie było.
W kazdym razie była już godz. 23 a przed nami jeszcze 12 km drogi po zaspach, ale przynajmniej ogrzaliśmy się solidnie i z 40 min. odpoczęli.
Dalszych 5 km poszło nam szybko i sprawnie, szosa nie była zawiana śniegiem bo prowadziła w lesie, tak ze nawet idąc śpiewaliśmy sobie.
Jednak po godzinie takiego marszu Maciek powiedział że jest mu z głodu słabo i nie może dalej iść. Akurat wychodziliśmy na otwartą przestrzeń zaczynało wiać a na szosie były znowu zaspy, ale była budka przystanku PKS, wiec schowaliśmy się w tej budce aby otworzyć czekoladę.
No i akurat wtedy zobaczyliśmy światła samochodu, więc wyskoczyli na drogę aby go za wszelką ceną zastopować.
Okazało się że był to gazik Straży granicznej. Panowie strażnicy byli niesamowicie zdziwieni jak nas zobaczyli (zwłaszcza ze niespodziewanie z budki wyskoczyła taka banda) A jak się i jeszcze się dowiedzieli dokąd chcemy dość to usiłowali nas od tego odwieść, no ale dokąd mieliśmy pójść ?.
Chatkę znali dobrze i w końcu obiecali ze nas podwiozą. Najpierw kobiety i dzieci, więc załadowały się wszystkie kobiety i Maciek, faceci szli dalej pieszo.
Ale ujechaliśmy może 5 km i znów na szosie zaczęły się zaspy takie po pas, gazik już dalej nie mógł przejechać.
Do chatki było jeszcze około 2 km, na szczęście bokiem szosy nie było tak zawiane i dało się jakoś iść.
Panowie strażnicy byli jeszcze tak grzeczni że wrócili się po naszych chłopaków i ich też dowieźli w to samo miejsce.
Do chatki dotarliśmy około godz. 2.30. Było na szczęście bardzo ciepło (kolega z SKPB Rzeszów w końcu palił w tym piecu od dobrych 8 godzin)
Większość była bardziej głodna niż śpiąca zabrali się więc do gotowania pulpy.
Ja byłam bardziej śpiąca niż głodna, więc padłam natychmiast, tak jak stałam, zdjęłam tylko buty. O 4.30 mnie obudzili, że jest gotowa pulpa i żeby jeść, ale o tej porze nie chciało mi się specjalnie jeść.
Spaliśmy do 12 w południe kolejnego dnia. Okazało się ze na śniadanie mamy tylko kilka wafli, 1 puszkę tuńczyka, pół kostki masła i pół kilo cukru i nic ponadto. Zjedliśmy więc po waflu z tuńczykiem i masło z cukrem.
Ale do sklepu było już tylko 12 km a szosa nawet została w międzyczasie przetarta, więc poszliśmy żwawo, zwiedzili po drodze muzeum w Zyndranowej, potem w sklepie w Tylawie wreszcie zrobili porządne zakupy i około 17 autobusem dojechali do kolejnego miasta noclegu to jest Jaślisk.
Jak mi potem kursanci mówili, był to najbardziej szkoleniowy z obozów kursowych