DZIEŃ TRZECI - na koguta się nie nadaję...
Poprzedniodniowa gonitwa (ta, zróbmy jeszcze Salatyna, cholera), wieczorna degustacja piwa, domowych wyrobów warszawskich oraz wszędobylskiej cytrynówki musiała się odbić na słuchu... Nikt, kuźwa nie słyszał koguta... Siebie rozumiem, słuch mi się przytępia po spożyciu, ale kobitom się dziwiłem. Cóż, kto rano nie wstaje, temu się nie udaje.
Zaoszczędzę szczegółów pośpiesznego gramolenia się z kwatery na SAD i do Zvierowki. A jeszcze, żeby było mało to gospodyni dołożyła jeszcze do pieca mówiąc, że dziś nie idźcie na grań, bo halny wieje i nie warto ryzykować. Może i wiał, na polskiej stronie coś tam się działo, a skoro i tak zaspaliśmy to postanowiliśmy rozruszać stawy. Rohackie Stawy
.
Ze Zvierowki wyruszamy dziarsko do Tatliakowej Chaty. W pełnym słońcu po asfalcie...
Dochodzimy do bufetu. Pogoda piękności-kapucha. Focimy się lansersko przy Czarnej Młace (Tatliakowe Pleso).
Tam mamy płynąć! Załoga! Do wioseł!
Ładnie prezentują się Rohacze:
Kończymy podziwianie i utrwalanie widoków i ruszamy. Idąc zachwycamy się pogodą i żałujemy, że nie wstaliśmy grubo wcześniej...
Tam gdzieś w górze jest Jamnicka Przełęcz. Mogliśmy tam być. Nic straconego, jeszcze tam będziemy (jak się okazać miało, to ni chu chu, ale o tym w innym dniu). Jakiś chłopak idący z dziewczyną mówi jej: Patrz, ale tam stromo, jak można stamtąd schodzić? Ja się gapię i gapię w miejsce, które chłopak pokazuje i kutwa nikogo nie widzę. Myślę sobie - stary jestem, to i wzrok nie ten, a i lornetka gdzieś w Radomiu została... Nagle jest! Widzę! Tam wogóle nie ma szlaku! Rzut okiem na mapę i tak, mam rację - tam nie ma szlaku, nie ma szlaku chłopaku - mamroczę odwracając się w ich stronę... Niestety, słowa me, poleciały w pustkę. Trudno, nie będę gościowi robił żenua przed jego lalką.
Dochodzimy do Wielkiego Stawu Rohackiego. Ta górka za nim to końcówka grani "spływającej" z Zielonego Wierchu Rohackiego:
A w tle Trzy Kopy.
Wędrujemy wyżej. Zerknięcie w tył na Rohacze i znowu złość, że Nas tam teraz nie ma:
Ale:
Próbuję coś złowić:
A na kilka wędek osiągnęliśmy wręcz sukces!. Złowiono jeden but i trzy piwa:
Sukces jednak okazał się niezupełny - but pasował, ale syćkie czy puszki piwa były NE ALKO...
Wędrujemy dalej. Mijamy Mały Staw, przy Pośrednim trochę odpoczywamy, podziwiamy okolicę i patrzymy, gdzie Nas nie ma. A nie ma nas napewno TAM:
Tu poproszę o pomoc:
- lewy kijek (orograficznie prawy, bo w prawej ręce) wskazuje Rohacza Ostrego, to wiem.
- a co wskazuje prawy kijek (ten po prawej na zdjęciu, hłe hłe) - Konia Rohackiego? bo ten fajny grzebień na grani tak mi się podoba, że chciałbym, aby było to jakieś fajne miejsce, może być Koń
Aż tu nagle zaskoczenie - Alberto Tomba! No to fotkę mu zrobiliśmy, a co:
I już poslalomował w dół, i tyle go widziano...:
Idziemy dalej, bo Stawy, Stawy, Stawy... rozbolą w końcu, od gimnastyki
. Znów widok na Trzy Kopy:
I oczywiście na Wołowiec i Ostrego:
Jesteśmy nad Wyżnim Rohackim Stawem. Widoki super, Wołowiec wygląda przepięknie:
Mała fotka na ładną grań opadającą z Zielonego Wierchu Rohackiego:
Wracamy do Zvierowki. Po drodze odwiedzamy Rohacką Siklawę. Jest naprawdę ładna:
I żeby nikomu nie przyszło do głowy myśleć, że Nas tam wogóle nie było, to taki mały fotomontaż:
Idąc w dół cały czas myśli, że mogliśmy iść na Rohacze nie opuszczają Naszej ekipy. Ale cóż. Nie uciekną. Przecież dopiero co tu przybyliśmy, czasu mamy sporo, to padnie cała grań. O jakże byliśmy w błędzie... Ale o tym w relacji z następnych dni.
Po drodze było trochę słabego tempa, a i siu siu się przytrafiło w Pensjonacie Spalona... NO i koniec końców na przedostatniego SAD-a ze Zvierówki do Zuberca żeśmy nie zdążyliśmy... Trzy minuty spóźnienia cholera...
Mała narada. Następny SAD za 1h 45min. czekać? Nie czekać? Do Zuberca 8 km... Kobity chcą czekać, ja iść. No więc idę.
Popierdzielam w dół i w Zubercu melduję się po godzinie i pięciu minutach. Kąpiel i w miasto. Pozwiedzałem, wyczaiłem strategiczne miejsca i błąkam się bez celu. Dzwonię do dziewczyn. Idą. Ok. Zaczekam na nie, odświeżą się i pójdziemy na pizzę z piwem. Ale jednak baby to są baby... W połowie drogi rozgościły się w knajpie w Brestowej, przy Muzeum Orawskiej Doliny i hulanka. Papu, piwko, język się plącze... A ja czekam. Odezwała się we mnie szczypta miłości bliźniego i trochę gentelmana. Myślę sobie: "Co Ci Roger szkodzi - wyjdź im naprzeciw, poniesiesz ciężkie plecaki, dziewczyny będą wdzięczne, a i szybciej pójdziecie coś zjeść." Dzwonię. I tutaj nastąpiła dosyć niewyraźna próba nawiązania dialogu - Panie się nabzdryngoliły, objadły to i humory dopisują. A ja głupi Don Kichote już jestem za Zubercem przy odejściu drogi do pensjonatu Szyszka, gotowy nieść pomocną dłoń (ponieść plecaki, czy coś tam). Trudno. Już zacząłem zawracać, już prawie byłem plecami odwrócony do kierunku, z którego miały nadejść, gdy kątem oka zauważyłem SAD-a. Tego ostatniego za Zvierowki. A w środku? No a jakżeby inaczej - siedzą wygodnie rozchichrane trzy znajome baby. O żeszku... Pędzę z buta do pensjonatu. Nie dość, że się człowiek nałazi, to jeszcze naugania za babami... Mam tego dość!
I co? I co? Złapałem je w sklepie przy kościele. Cud. Całe szczęście, że na kwaterze nie marudziły i na piwo do pizzerii poszły. Na pizze nie znalazły miejsca po obżarstwie przy muzeum...
Ale jakie grzeczne były w nocy... Ho ho ho! No skoro następnego dnia Rohacze...
Jakże pogoda może pokrzyżować plany... Ale o tym później.