3 wrzesnia
Godzina 3 nad ranem, budze sie, adrenalina rusza, juz nie zasne, choc budzik ma zadzwonic dopiero za 2 godziny. Niespokojnie przewracam sie z boku na bok, probuje choc na moment przysnac, ale nic z tego. O 5 wstaje, ubieram sie i cicho wychodze z domu, nie budzac nikogo. Pociag na lotnisko, lot o 8:35 – najpierw do Monachium, dalej do Krakowa. Drugi samolot ma lekkie opoznienie, a w Krakowie na PKS’ie czeka juz M. z biletami do Zakopanego na 13:15... Zaczynam sie denerwowac. Na oslode z okna samolotu widze Tatry w chmurach...
Na lotnisku jestem o 12:45 i zaraz biegne do taksowki (dobrze ze mam tylko bagaz podreczny). Mam szczescie, mowi taksowkarz, ze dzis sobota i maly ruch, wiec zdazymy. Rzeczywiscie, jestem w autobusie na ostatnia chwile, choc juz w niezlych nerwach (po drodze byly roboty drogowe)...
M. jest ode mnie 26 lat starsza, po gorach sporo chodzila, ale raczej tych mniejszych, w Tatrach byla raz (w maju 2009 ze mna, w warunkach w sumie zimowych). Ja tez nie mam jakiejs super kondycji, planujemy wiec gory na "lekko, latwo i przyjemnie"...
W Zakopanym jestesmy o 15:20, przepakowujemy sie (M. miala czesc moich rzeczy, bo chcialam miec tylko bagaz podreczny do samolotu) i kupujemy po porcji frytek. Poniewaz juz jest pozno, na Lysa Polane jedziemy taksowka. Tam kupujemy jedno piwo i ruszamy Dolina Bialej Wody w strone naszego noclegu. Pogoda cudowna, widoki zapieraja dech w piersiach, plecaki na razie wydaja sie lekkie, a M. idzie w sandalach. Przy lesniczowce zatrzymujemy sie, by zaplacic Martinowi za nocleg, ale nie ma go w domu, zostawiamy wiec pieniadze i liscik w kopercie na stole na werandzie.
Idziemy dalej, podziwiajac widoki. Po godzinie widzimy jadacy samochod terenowy. Jest w nim Martin – bardzo sympatyczny, uroczy wrecz (a i przystojny!). Mowi, ze powinien nam wypisac potwierdzenie, ze zaplacilysmy, ale ma papiery w lesniczowce. Mamy wiec powiedziec ewentualnemu straznikowi, ze go spotkalysmy... a on nam ma uwierzyc.
Do obozowiska dochodzimy po ok. 2,5 godzinach. Jest tam sporo ludzi – czesc z nich niedlugo idzie w dol, ale przychodza tez nowi (ostatnia para okolo 22-giej). Najpierw zalujemy, ze nie jestesmy same, ale szybko zmieniamy zdanie. Nasi „towarzysze” sa kulturalni, siedza spokojnie przy rozpalonym pod wiata ogniu i nie dra mord... Ognisko dodaje klimatu, a gdybysmy byly same, to pewnie by nam sie nie chcialo rozpalac. Nie mamy namiotu, rozkladamy wiec maty na platformie (pod spod folia NRC). Gotujemy, jemy, pijemy (herbata, piwo – ale smakuje!), myjemy zeby w potoku i nieco po 21 kladziemy sie. Slychac jednostajny szum potoku i gwar przyciszonych rozmow, ogien migocze, a nad nami blyszcza gwiazdy... Podsypiam, budze sie, patrze w niebo, wsluchuje w odglosy nocy...
Spiwor M. ma konfort tylko do +5 (ekstremum -5), wiec M. nieco marznie, przykrywam ja wiec druga folia NRC. Mi jest cieplo (konfort do -5), dopoki kolo 3 nad ranem nie czuje lekkiego chlodu w nogach. Nie marzne, ale czuje chlodek, co mnie skutecznie budzi.
4 wrzesnia
Ja: Spisz?
M.: Ktora godzina?
Ja: Piata.
M.: To wstaniemy o 6, spij! Teraz za zimno...
Ja: Nie moge spac.
M.: To lez!!!
Leze i przewracam sie z boku na bok. W koncu o 5:15 cicho wstaje i zaczynam robic sniadanie. Zreszta nie jestem pierwsza, ktoras ekipa tez juz wstala. M. sie poddaje i zwleka zaraz po mnie. Gotujemy pyszna kawe, kanapka, po pol kabanosa (ostatni zostawiamy na czarna godzine)... Nie spieszymy sie, w koncu mamy wakacje.
Wychodzimy o 6:45. Zimno. Mamy na sobie kilka warstw, idziemy, ale wcale nie jest nam za goraco. W lesie dosc ponuro, za to powyzej caly czas blyskaja oswietlone sloncem kawalki grani. Nie spieszymy sie. Robimy przerwy, szczegolnie juz wyzej, gdy robi sie cieplej.
Kozica, z daleka, ale zawsze to milo popatrzec
Dalej – w strone slonca...
Dluzszy popas przy Litworowym Stawie – tu spotykamy pierwszych ludzi na szlaku. Ogolnie jednak pusto, cicho i pieknie...
Posilek regeneracyjny (i krypto-reklama)
I coraz wyzej...
Podchodzac pod rozejscie szlakow po raz pierwszy trzeba uzyc rak – co jest nowoscia dla M. ale radzi sobie niezle. Wlasciwie to dopiero teraz krystalizuje nam sie plan na dzis. Wczesniej nie wiedzialysmy gdzie pojdziemy, teraz jednakw ybieramy Grzebien. Na przeleczy jestesmy kolo 11, troche tam siedzimy.
Na Grzebieniu jest troche ludzi, wiekszosc idzie na Mala Wysoka, my jednak rezygnujemy. Jeszcze troche drogi przed nami, a czasy slowackie sa strasznie (jak dla nas, z plecakami) wysrubowane. Zaczynaja sie lancuchy, co jest zupelna nowoscia dla M. Radzi sobie niezle:
Zaraz po zrobieniu tego zdjecia nastepuje majtniecie plecaka i M. wisi, jak zuczek, ktory sie przewrocil na plecy i nie moze sie podniesc – rece na lancuchach, a plecak ciazy w druga stone i M. nie moze sie „odmajtnac”. Na szczescie jakis turysta podaje jej z gory reke i M. wraca do pionu (niebezpiecznie w sumie nie bylo, bo do ziemi blisko, tyle ze zrobilysmy teatrzyk dla publicznosci)
Idziemy dalej, widocznosc sie psuje, nachodza chmury
Na szczescie tylko na chwile...
Kolo 13 dochodzimy do Slaskiego Domu – tradycyjnie smazony syr i piwo. Suszymy spiwory, niezle wilgotne po nocy (szczegolnie spiwor M. pod folia NRC totalnie zamokl). Robimy tez przedstawienie (chyba wszyscy sie gapia), suszac rozlegla plachte srebrno-zlotej folii na wietrze (nie mam zdjecia, bo jak bym puscila, to by nam poleciala wysoko, bo niezle wialo).
O 14:15 idziemy dalej – tym razem magistrala w strone Przeleczy pod Osterwa. Nigdy tam nie bylam, choc juz wiekszosc Tatr przeszlam, wiec fajnie – cos nowego. Piekne widoki, ale droga sie dluzy - kamienie, kamienie, kamienie... Napotkany turysta mowi, ze do przelaczy juz niedaleko, oczekujemy ja wiec za kazdym „rogiem”, ale figa, nie ma. Po pol godzinie kolejna osoba mowi "do przeleczy to jeszcze kupa drogi!"; zdecydowanie wole jak ktos mi mowi, ze niedaleko...
Na Przeleczy jestesmy o 18, jeszcze tylko w dol, droga latwa, ale bola stopy – jak obite na twardych kamieniach, wiec sie wleczemy. Pierwotny plan byl, by pojsc od Popradzkiego Stawu w strone Koprowej Przeleczy i tam po drodze nocowac w kolebie, jednak slowackie czasy okazaly sie nie przystajace do naszego tempa... Nogi bola, nie wyobrazamy sobie isc jeszcze gdzies dalej, tak wiec pozostaje Chata przy Popradzkim Stawie. Spotykamy kogos, kto tam spi, mowi, ze jak byl trzy dni wczesniej to bylo full, wiec nie wiadomo czy beda miejsca...
Przyspieszamy. Gdzies za nami, nieco powyzej slyszymy glosy: o! To idzie konkurencja do ostatnich lozek w Popradzkim Plesie! Tak wiec coraz szybciej i szybciej, byle nas nie wyprzedzili, bo nie wyobrazamy sobie jeszcze szukac gdzie po kosowce jakiegos dobrego miejsca na biwak... M. zostaje nieco w tyle, a ja do chaty niemal dobiegam... Miejsca sa, nawet duzo, nie ma problemu. Tyle ze pani w recepcji jakas taka niemila, opryskliwa... Trudno , i tak jestesmy szczesliwe, ze mamy tej nocy gdzie spac. Wieczorem pierogi z bryndza i piwo/herbata oraz prysznic (!)
Siedzimy w jadalni i zastanawiamy sie gdzie isc nastepnego dnia. Pierwotny plan byl taki, by wejsc na Koprowa Przelecz, stamtad w dol Dolina Hlinska, dalej na Zawory, do Doliny Cichej i potem wejsc na Kasprowy i zejsc (lub zjechac kolejka) do Kuznic... Jednak po doswiadczeniach dnia dzisiejszego wahamy sie – czasy slowackie sa jak dla nas, z plecakami, niezle wysrubowane, a nie zamierzamy sie spieszyc i zabijac na szlaku... Planowana trasa, wg czasow slowackich zajelaby ponad 8 ha (do Kasprowego, potem ewentualnie mozna zjechac), czyli dla nas pewnie 10 h plus jakies przerwy...
Rozpatrujemy wiec opcje: na Koprowy Szczyt, a potem w dol Koprowa Dolina i powrot jakims autobusem by dotrzec do elektryczki i dalej juz wiadomo jak. Ale Slowak, z ktorym gadamy odradza to – mowi, ze w Koprowej jest asfalt, niezbyt przyjemny to szlak. Pojawia sie za to opcja: przez Rysy do Polski. Jednak, po dluzszych wahaniach rezygnujemy – z plecakami i przy braku wiekszego doswiadczenia M. na lancuchach to raczej nie jest dobry pomysl. Postanawiamy wiec po prostu zostawic plecaki z chacie i wybrac sie na lekko na Koprowy – ladny szczyt, dosc wysoki, malo ludzi.
5 wrzesnia
Wychodzimy o 7:15 (a co tam sie bedziemy spieszyc!), po zostawieniu plecakow w chacie. Luksus tak na lekko, nogi same niosa... Nagle okazuje sie, ze czasy slowackie nie sa takie zle – wlasciwie wszystkie odcinki robimy nieco szybciej niz wg mapy... Dlatego tez przy rozwidleniu szlakow zmieniamy zdanie i zamiast na Koprowy idziemy na Rysy. W koncu to taki szczyt-symbol, M. bedzie sie mogla chwalic, bo kazdy bedzie wiedzial co to jest.
Znow piekna pogoda, idzie sie fajnie, do tego malo ludzi, w drodze do gory spotykamy tylko kilka osob. Spotkanie z lancuchami to kolejne wyzwanie dla M. ale radzi sobie swietnie.
W schronisku remont, halas, ale w srodku przyjemnie. Tradycyjnie odwiedzam kibelek panoramiczny. Cos dla mnie nowego to niebieska lawka-hustawka – czad!
W schronisku M. przyznaje sie, ze rano myslala, ze nigdzie nie pojdzie, bo czula sie "grypowo" - bol wszystkich miesni, bol glowy i trzesawka. W sumie dobrze, ze nic nie powiedziala, bo bysmy nigdzie nie poszly. Teraz daje jej Apap i mam nadzieje, ze pomoze. Po herbacie idziemy dalej.
Z Wagi widoki jak zwykle przepiekne, szczegolnie na Galerie Gankowa. Na przeleczy jakis wspinacz donosnym glosem przechwala sie przed adeptem wspinaczki - buc jeden! mam ochote powiedziec, ze tez szlam z Ciezkiej na Wage i co z tego; ale milcze. Zwalniamy, by nas wyprzedzili, ale jeszcze przez chwile niesie sie donosny glos chwalipiety...
Ostatnia prosta na Rysy to znow wyzwanie dla M., bo trzeba sobie nieco rekami pomagac. Do tego M. mowi, ze ja oblewa zimny pot, jak przy goraczce. Ale radzi sobie doskonale i wkrotce jestesmy na szczycie, gdzie jest juz sporo ludzi
Ruszamy na dol, idzie lekko i przyjemnie. O dziwo, objawy grypowe M. przechodza jak reka odjal
Przy chacie jeszcze raz do kibelka (bo M. tam jeszcze nie byla) - podczas gdy ona kontempluje widok, ja relaksuje sie na hustawce:
W schronisku pyszny kapusniak i herbata. Potem w dol. Idziemy i zal nam tych, co ida do gory. szczegolnie nam szkoda dziecka (na oko nie mialo jeszcze roku) wnoszonego na plecach (w nosidelku) przez rodzicow na Rysy
Male spalo, wygladalo na wycienczone... Spotykamy tez dwa psy - biedaki, pewnie sobie porania lapki na tych kamieniach...
Znow lancuchy, ale M. juz wprawiona
I dalej w dol.
Przy Popradzkim Stawie jestesmy kolo 15. Bierzemy plecaki i idziemy magistrala w strone Szczyrbskiego Plesa i elektryczki. Idac, znow klniemy na slowackie czasy - odcinek, ktory mial zajac 55 minut idziemy godzine i 15 minut, a wcale nie idziemy tak strasznie wolno - inni nie ida szybciej, niewielu turystow nas mija. Na dole okazuje sie, ze elektryczka idzie dopieor o 17. Pozno juz, a tu jeszcze nastepny pociag trzeba zlapac w Smokovcu, potem dotrzec do Lysej Polany, potem do zakopanego, potem do Kuznic... poniewaz wymyslilam dla M. dodatkowa atrakcje (i zarezerwowalam) - nocleg w hotelu gorskim na polanie Kalatowki
Chodzilo o to, by ostatnia noc przed wyjazdem spedzic jeszcze w gorach, a nie na Krupowkach... Teraz klniemy i rechoczemy sie jak glupie, bo na Kalatowki bedziemy isc po ciemku, na co w cale nie mamy ochoty. Czemu nie zarezerwowalam pokoju w Domu Turysty jak normalny czlowiek?
Rzeczywiscie z Kuznic idziemy juz po ciemku (co prawda niebo jest na tyle jasne, ze nie trzeba czolowek). Klniemy i rechoczemy na przemian, ledwo juz idziemy. M. co chwila obiecuje mi, ze mi nakopie, jak tylko dojdziemy na miejsce
W hotelu jestemy ok. 20:30, kupujemy po piwie i kawalku ciasta (mniam!). o 21:30 zaczyna lac i wala pioruny, czyli pogoda sie zmienia jak zapowiadano.
Oto nasz apartament:
6 wrzesnia
Rano M. docenia moja, specjalnie dla niej zorganizowana atrakcje, czyli noc jeszcze w gorach - widok piekny i o dziwo nie pada
Do tego dochodzi dodatkowa atrakcja, czyli zjazd w dol takim oto pojazdem:
Dzieki podwiezieniu mamy jeszcze godzine w Zakopanym, na spacer po Krupowkach, kupienie prezentow, oscypkow, itp. A potem juz koniec - autobus do Krakowa, lotnisko, dwa samoloty i po 23 w domu...