We wtorek (06.09.11) zgodnie z planem, czeka nas przejście z Kudowy do Lasówki, za Zieleńcem, grubo ponad trzydzieści kilometrów. Rano czuję jakiś lekki ból w kolanach, ale nie na tyle istotny, aby zawracać nim głowę Grześkowi. On z resztą też na nic się nie skarży, więc po śniadaniu, szybko się pakujemy i ruszamy w trasę.
Warto odnotować, że znów w reanimacji butów kolosalną rolę odegrał papier toaletowy, którego higroskopijne właściwości spowodowały, że przez noc „wypił on” znaczną część wilgoci z butów, w które był wepchnięty i dzięki temu z rana w butach czuć było tylko nieznaczną wilgoć, a nie chlupanie, jakie było odczuwalne na koniec poprzedniego dnia.
Z pozostałością ekwipunku nie jest za różowo. Koszulki wyschły, jedne gacie też (na tyle, żeby można było je ubrać i się nie odparzyć), skarpetki wyschły mocno średnio na jeża, ale jakieś ubrać trzeba. Ręcznik nie wysechł, softschell również niespecjalnie. Kurtka zaś jest mokra tak samo, jak była na wieczór, bo zostawiliśmy ją na suszarce przed domem, co okazało się fatalnym pomysłem. Dobrze, że chociaż z butami nie posłuchaliśmy gospodyni i wnieśliśmy je do pokoju, choć sugerowała ona, by również je zostawić na zewnątrz.
W Kudowie robimy jeszcze podstawowe zakupy, czyli baterie do czołówki plus woda i ruszamy na szlak. Zaraz za miastem, które opuszczamy około godziny 10.00 urządzamy sobie suszarkę na plecakach. Grzesiek suszy spodenki, w których szedł poprzedniego dnia, ja natomiast rozwieszam na plecaku kurtkę. Pogodę mamy tego dnia dobrą. Świeci słońce, więc sprzęt powinien nam wyschnąć. Mamy tylko nadzieję, że pogoda się nie załamie, tak jak poprzedniego dnia, ale prognozy na wtorek, w przeciwieństwie do tych na poniedziałek, były znacznie bardziej optymistyczne.
Widok na fragment Wzgórz Lewińskich przy wyjściu z Kudowy.
Pierwszym celem na dzień drugi jest dotarcie do Dusznik Zdroju. Miejscowość ta słynie ze znanego na całą Polskę Muzeum Papiernictwa. Nas jednak będzie interesować teraz to, że mamy do Dusznik cztery godziny drogi i w międzyczasie do przejścia szczyt o nazwie Grodczyn (800m). Początkowo idzie się zupełnie dobrze przez małe miejscowości (Jerzykowice i Dańczów), gdzie cywilizacja jest na etapie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Docieramy do skrzyżowania ze szlakiem niebieskim i jest pierwszy zonk. Trzeba przejść pod mostem (wiaduktem kolejowym), pod którym w wyniku wczorajszej ulewy utworzyła się potężnych rozmiarów kałuża, by nie rzec, bajoro. W jakiś jednak magiczny sposób, przyklejając się do muru, udaje się przejść w miarę suchą stopą na drugą stronę wiaduktu. Tu czeka nas systematyczna, powolna wspinaczka, której przewyższenie sięga blisko czterystu metrów, aż do samego Grodczyna.
Tego dnia na pogodę na pewno nie możemy narzekać.
Żeby jednak nie było za łatwo, okazuje się, że w lesie, przez który prowadzi czerwony szlak, prowadzone są aktualnie prace związane z wycinką i regulacją drzew. Co to dla nas oznacza? A mianowicie to, że po lesie wczoraj musiało jeździć sporo ciężkiego sprzętu, zostawiającego po sobie totalny syf na szlaku, który na dodatek został zalany przez wieczorną ulewę. Tym samym musimy zboczyć ze szlaku i posługując się jedynie kompasem oraz mapą przeciskamy się, idąc w pobliżu szlaku (albo przynajmniej miejsca, gdzie potencjalnie powinien on być). Przeorany szlak wreszcie po około czterdziestu minutach wraca do normalności, ale najgorsze dopiero przed nami. Najgorsze, czyli finalny etap podejścia. Na szczęście prowadzi ubitą drogą, dlatego nie sprawia dużych problemów techniczno-fizycznych.
W tle zejście do Dusznik...
Problemem okazuje się jednak zejście z Grodczyna. Dlaczego? Ano dlatego, że jest bardzo, ale to bardzo strome (mało jest tak stromych odcinków w całych Sudetach). Na szczęście nie dotyczy to całego zejścia aż do Dusznik, ale jedynie jego początkowego etapu. To strome zejście jednak budzi moje kolana, które wyraźnie protestują przeciwko tak intensywnym zejściom. Kijki na niewiele pomagają, ale wreszcie jakoś się staczamy z Grodczyna.
Od tej pory rozpoczyna się masakra.
Ta masakra, to potworny ból w prawym kolanie, które najwyraźniej przyjęło na siebie zbyt duże przeciążenia. Najprawdopodobniej naderwane zostały więzadła boczne.
Po zejściu z Grodczyna turlamy się w tempie zgodnym z założonym i około godziny 14 meldujemy się w Dusznikach. Przy wejściu do miasta zdejmujemy suszarnię z plecaków, żeby nie robić wiochy. Tutaj robimy popas na stacji benzynowej, znajdując kawałek wolnego trawnika. Czas na obiad, odpoczynek dla stóp i, przede wszystkim dla kolan, które coraz wyraźniej dają mi znać o sobie. Obiad sporządzamy sobie z chleba i kabanosów zakupionych w pobliskiej Biedronce. Tam to również zaopatrzam się w świeże zapasy suszonych owoców i migdałów na trasę.
Popas na Orlenie w Dusznikach.
Godzinę później pakujemy manatki i ruszamy w dalszą drogę. Czeka nas teraz przejście przez niemal całe Duszniki (w tym śliczny rynek!), a potem długie i wyczerpujące podejście do Zieleńca.
Przy wyjściu z Dusznik znów gubimy szlak, którego oznakowanie jest tutaj fatalne. Po chwili je znajdujemy, ale dosłownie na moment (5 minut). W efekcie decydujemy się na zejście ze szlaku (który i tak nie wiemy, którędy prowadzi) i przejście fragmentu do górnej stacji wyciągu, na który prowadzą znaki. Jest to ścieżka rowerowa oznaczona kolorem czarnym. Początkowo prowadzi ona razem ze ścieżką niebieską, ale wreszcie czarna skręca w prawo, co dla nas oznacza konkretną wspinaczkę, porównywalną do pierwszego podejścia z dnia poprzedniego z okolic Wambierzyc.
Tyle, że trzy razy dłuższą.
Po czterdziestu minutach wychodzimy zasapani, jak radziecka lokomotywa, na drogę wojewódzką numer 389, zwaną Austostradą Sudecką. Tą drogą teraz musimy się dotoczyć do samego Zieleńca. To zaledwie osiem kilometrów tłuczenia się po asfalcie (brrr!). Na szczęście pobocze jest momentami miękkie, wiec od czasu do czasu kolana mogą lekko odpocząć.
Oto i nasz zabójca... a raczej zabójca dla naszych kolan...
Po godzinie ubijania asfaltu docieramy do punktu widokowego przy Sołtysiej Kopie. Ponieważ pogoda dopisuje, mamy kapitalne widoki na Góry Orlickie, Góry Bystrzyckie, a nawet na Góry Stołowe z dominującym w oddali Szczelińcem. Robimy tutaj krótką przerwę, ale zaraz ruszamy dalej, bo czas nagli. Na zegarze jest już bowiem godzina 17.
Po dwóch godzinach marszu asfaltem (który nas wykańcza!) docieramy do Zieleńca, który o tej porze roku jest zupełnie wymarły. W największej knajpie siedzi jedna para, na ulicach ani żywej duszy. Wszyscy z utęsknieniem oczekują na miesiące zimowe, kiedy ten największy w Sudetach kurort będzie przeżywał napływ żądnych wrażeń narciarzy i kiedy z tego powodu zacznie na siebie zarabiać (a przede wszystkim na następne miesiące posuchy w sezonie letnim za rok).
Mijamy Zieleniec, ale do naszego miejsca noclegowego (Przy Mostowym Potoku, Lasówka 27, Tel. 886319717, warunki ok., ale gospodyni strasznie rozgadana
) mamy jeszcze około sześciu kilometrów, czyli około półtorej godziny marszu. Kolana, a w szczególności prawe, palą żywym ogniem, ale robi się ciemno i nie ma wyjścia – trzeba ciupać. Motywacji szukamy w tym, że za chwilę wyłożymy się na wyrku. Droga mija jednak wyjątkowo topornie. W akcie desperacji nawet próbujemy łapać stopa, ale na niewiele się to zdaje. Wreszcie docieramy do Lasówki. Spotykamy na początku miejscowości gospodarza, który nie może uwierzyć, że idziemy tak już od Wambierzyc. Tłumaczy, gdzie znajduje się nasz nocleg. To raptem trzeci dom po lewej. Tyle tylko, że ten trzeci dom po lewej znajduje się jakiś kilometr z miejsca, gdzie spotykamy gospodarza. Przeklinamy projekt zabudowy Lasówki, która jest tak niesamowicie rozciągnięta, ale zwieramy poślady i ciśniemy. Jest już godzina 20 i na dworze robi się ciemno, a dodatkowo zimno, bo w przeciwieństwie do wczorajszego dnia – dziś już nie ma chmur, które mogłyby zatrzymać ciepło na ziemi.
Wreszcie około 20.30 meldujemy się w noclegu. Pani spisuje nasze dane, daje nam pokój nawet z telewizorem, dzięki czemu możemy obejrzeć mecz Polski z Niemcami (dwa lata temu w jednym z noclegów oglądaliśmy finał ME w siatkówce: Polska – Francja
) ! Prawdę mówiąc jednak nie zwracamy szczególnej uwagi na mecz. Obaj jesteśmy tak wypompowani, że to przekracza wszelkie granice. Zrobiliśmy dziś ok. 34 kilometrów, z czego pewnie 1/3 trasy albo nawet 2/5 po asfalcie, który nas zniszczył.
Zgięcie, czy wyprostowanie kolan wywołuje wściekle potworny ból. Nie mogę zrobić kroku, ale po prawie dwóch godzinach wegetowania na wyrku zwlekam się do łazienki, żeby się chociaż umyć, bo śmierdzimy potem niemiłosiernie. Kładąc się do snu, modlę się, żeby przez noc kolana choć połowicznie się zregenerowały…
Profil trasy: