Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest Pt gru 20, 2024 6:02 pm

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 5 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: So wrz 10, 2011 8:50 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Główny Szlak Sudecki imienia Mieczysława Orłowicza – najdłuższy szlak prowadzący przez polskie Sudety, rozpoczynający się w Świeradowie Zdroju, a kończący w Prudniku (Opolszczyzna). Wiedzie przez najważniejsze pasma górskie Sudetów – Góry Izerskie, Karkonosze, Góry Kaczawskie, Góry Kamienne, Góry Wałbrzyskie, Góry Bystrzyckie, Góry Bialskie i Góry Złote. W sumie to ponad trzysta pięćdziesiąt kilometrów marszu grzbietami górskich szlaków.

Dwa lata temu udało się pokonać odcinek od Świeradowa Zdroju do Krzeszowa (Góry Kamienne).

Planem na ten rok była realizacja odcinka wschodniego, którego konfiguracja jest następująca:
Wambierzyce – Karłów – Błędne Skały – Kudowa Zdrój – Duszniki Zdrój – Zieleniec – Przełęcz Spalona – Długopole Zdrój – Maria Śnieżna – Międzygórze – Hala pod Śnieżnikiem – Lądek Zdrój – Złoty Stok – Paczków

Ekipa w składzie Ja + Grziesiek melduje się w Wambierzycach w poniedziałek (05.09.11) około godziny 9.30. Szybkie przebranie się i przepakowanie, zostawiamy samochód niedaleko sanktuarium, a sami ruszamy w trasę. Początkowo idzie się zupełnie przyjemnie, nie ma mocnego słońca, nie jest za zimno, ani za gorąco. Po pół godzinie jednak musimy pokonać pierwsze podejście i wdrapać się na Golec (535m). Podejście nie jest jakieś duże (ok. 150 metrów), ale bardzo krótkie, przez co strome. Pokonujemy je w czasie około dwudziestu minut i meldujemy się na pierwszym wzniesieniu.

Następnie, idąc po płaskim, docieramy do Skalnych Grzybów. Tam niestety oznakowanie szlaku wprowadza nas w błąd (zarówno w lewo jak i w prawo na jednym z rozdroży widnieje czerwony szlak – wybieramy wersję w lewo; jak nietrudno się domyślić, należało iść w prawo). Ta pomyłka kosztuje nas nieco mniej ciekawych widoków, ale też mniej podejść. Po drodze docieramy do dwóch grup skalnych, na które się wspinamy, robimy fotki i lecimy dalej. Po drodze mijamy dwie pary turystów. Ruchu na szlaku nie ma praktycznie wcale.

Trochę naokoło, a przynajmniej nie szlakiem czerwonym docieramy do Karłowa. Tu czeka na nas niespodzianka. Okazuje się bowiem, że szlak na Szczeliniec jest w przebudowie i należy wejść na szczyt od drugiej strony. Na popasie przed podejściem spotykamy polskich turystów, którzy urządzili sobie trekking od Kudowy do Karłowa, ale przez czeskie pasma. Wymieniamy kilka zdań, tłumaczymy coś na mapie i lecimy do góry. Jest godzina 15.00.

Trasa nie jest trudna, ale słychać już pomruki zbliżającej się burzy. Krótkie, acz intensywne podejście na najwyższy szczyt Gór Stołowych (919m) daje nam, a w szczególności Grześkowi, trochę popalić), ale meldujemy się na górze w ostatniej chwili. Zdążymy jeszcze zrobić dwa zdjęcia, zanim nadejdzie burza. Na szczęście na górze jest schronisko, gdzie się melinujemy, próbując przeczekać najgorsze. Na ten sam krok decyduje się cała masa turystów, którzy zwiedzają ten bardzo popularny, a przez co oblegany szlak. Około godziny 16.30 decydujemy się na zejście, chociaż wciąż pada, ale nie mamy wyboru, jeśli chcemy dojść przed nocą do Kudowy, a przecież przed nami jeszcze spory odcinek.

Obrazek
Ujęcie z tarasu widokowego na Szczelińcu na kilkadziesiąt sekund przed uderzeniem burzy.

Przy zejściu z Karłowa spotykamy dwie turystki. Pytają nas o PKS do Kudowy, na co odpowiadamy, że nie wiemy, czy coś jeździ, bo my do Kudowy idziemy z buta. Te podziękowały za info, a my ruszyliśmy dalej. Okazuje się jednak, że dziewczyny podążają za nami w tych strugach ciepłego, jeszcze letniego deszczu. Dochodzimy do rozwidlenia szlaku prowadzącego na Błędne Skały i widząc, że koleżanki wciąż nas ‘śledzą’ decydujemy się na nie zaczekać. Te, po dołączeniu do nas stwierdzają, że pójdą na piechotę z nami do Kudowy. Wygląda na to, że nie straszny im padający intensywnie deszcz i trzy godziny marszu, które nas czekają, a w tym jedno jeszcze podejście na Lisi Grzbiet.

Przy Błędnych Skałach dziewczyny uświadamiają sobie, że już przecież były tu tego dnia, bo one właśnie od Kudowy szły do Karłowa. Cóż, bywa i tak. Labirynt skalny pokonujemy w szybkim tempie, bo pogoda nie pozwala na zachwycanie się tymi niezwykle ciekawymi formami. Kończąc przejście przez rezerwach łapie nas koszmarna ulewa, ale na szczęście w pobliżu jest chatka strażnika rezerwatu, który na nasz widok powiedział tylko „Ale sobie wybraliście pogodę na wycieczkę” i… zamknął nam przed nosem drzwi do swojej kanciapy. Tym samym musimy przeczekać tę ulewę na ganku przed chatą. Na szczęście na nas nie pada, ale robi się coraz chłodniej, co z resztą nietrudno zrozumieć, skoro na zegarze dochodzi godzina 19.00, a przed nami jeszcze zejście do Kudowy…

Po przeczekaniu najgorszego deszczu ruszamy w dalszą trasę. Nie czekamy aż przestanie całkiem padać, bo możemy się nie doczekać, a poza tym i tak wszyscy są przemoczeni do suchej nitki. Mój plecak z cordury waży chyba trzy razy tyle niż „na sucho” i ogólnie nie jest zbyt przyjemnie, ale też nie ma specjalnie czasu na narzekanie. Ruszamy pędem w dół i z tego rozpędu… mylimy szlaki, kierując się na zielony, zamiast na czerwony. Orientujemy się po około kwadransie i wracamy, co powoduje, że mamy kolejne pół godziny opóźnienia. Nasze koleżanki, które już tego dnia tędy szły oczywiście nie zauważyły, że wybieramy nie ten szlak… albo przynajmniej nie chciały się do tego przyznać…

Obrazek
Pogoda w Błędnych Skałach nas wyraźnie nie rozpieszcza...

Im bardziej zbliżamy się do Kudowy, tym więcej dowiadujemy się o naszych tajemniczych nieznajomych koleżankach. Szkoda tylko, ze zaczyna coraz bardziej padać, szlak zamienia się w rwący potok, a na dodatek jest już zupełnie ciemno, bo przy takim zachmurzeniu słońce szybciej przestaje oświetlać trasę, a o świetle księżyca nie ma co nawet marzyć.

Będąc już kilka (może dwa?) kilometrów od Kudowy, przeżywamy jeszcze mrożącą krew w żyłach historię. Otóż za nami zza zakrętu (już idziemy po asfalcie) wyłania się pędzący z prędkością znacznie powyżej dozwolonej samochód osobowy. Błyskawiczna reakcja Grześka, który ciągnie za sobą jedną z koleżanek ratuje im życie. Mi natomiast życie ratuje druga, która zareagowała z lepszym refleksem ode mnie i to ona odepchnęła mnie na pobocze (dzięki :* ). Dopiero po chwili dotarło do mnie, jakie znaczenie miała jej reakcja… Po około pół godzinie meldujemy się w Kudowie. Okazuje się, że nasz nocleg znajduje się zaraz przy zejściu z czerwonego szlaku do miasta (ul. 1 maja 73, Tel. 748663627, polecam!), ale decydujemy się jeszcze odprowadzić nasze koleżanki, które mają metę nieco dalej.

Czemu nie wzięliśmy od nich numerów telefonów? Tego chyba najstarsi górale nie wiedzą :(

Ostatecznie meldujemy się na naszym noclegu około godziny 22. Jesteśmy zmarznięci, przemoczeni do suchej nitki i potwornie wykończeni, chociaż za nami dopiero pierwszy dzień wycieczki.



Profil trasy:
Obrazek
Obrazek
Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: N wrz 11, 2011 7:20 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
We wtorek (06.09.11) zgodnie z planem, czeka nas przejście z Kudowy do Lasówki, za Zieleńcem, grubo ponad trzydzieści kilometrów. Rano czuję jakiś lekki ból w kolanach, ale nie na tyle istotny, aby zawracać nim głowę Grześkowi. On z resztą też na nic się nie skarży, więc po śniadaniu, szybko się pakujemy i ruszamy w trasę.

Warto odnotować, że znów w reanimacji butów kolosalną rolę odegrał papier toaletowy, którego higroskopijne właściwości spowodowały, że przez noc „wypił on” znaczną część wilgoci z butów, w które był wepchnięty i dzięki temu z rana w butach czuć było tylko nieznaczną wilgoć, a nie chlupanie, jakie było odczuwalne na koniec poprzedniego dnia.

Z pozostałością ekwipunku nie jest za różowo. Koszulki wyschły, jedne gacie też (na tyle, żeby można było je ubrać i się nie odparzyć), skarpetki wyschły mocno średnio na jeża, ale jakieś ubrać trzeba. Ręcznik nie wysechł, softschell również niespecjalnie. Kurtka zaś jest mokra tak samo, jak była na wieczór, bo zostawiliśmy ją na suszarce przed domem, co okazało się fatalnym pomysłem. Dobrze, że chociaż z butami nie posłuchaliśmy gospodyni i wnieśliśmy je do pokoju, choć sugerowała ona, by również je zostawić na zewnątrz.

W Kudowie robimy jeszcze podstawowe zakupy, czyli baterie do czołówki plus woda i ruszamy na szlak. Zaraz za miastem, które opuszczamy około godziny 10.00 urządzamy sobie suszarkę na plecakach. Grzesiek suszy spodenki, w których szedł poprzedniego dnia, ja natomiast rozwieszam na plecaku kurtkę. Pogodę mamy tego dnia dobrą. Świeci słońce, więc sprzęt powinien nam wyschnąć. Mamy tylko nadzieję, że pogoda się nie załamie, tak jak poprzedniego dnia, ale prognozy na wtorek, w przeciwieństwie do tych na poniedziałek, były znacznie bardziej optymistyczne.

Obrazek
Widok na fragment Wzgórz Lewińskich przy wyjściu z Kudowy.

Pierwszym celem na dzień drugi jest dotarcie do Dusznik Zdroju. Miejscowość ta słynie ze znanego na całą Polskę Muzeum Papiernictwa. Nas jednak będzie interesować teraz to, że mamy do Dusznik cztery godziny drogi i w międzyczasie do przejścia szczyt o nazwie Grodczyn (800m). Początkowo idzie się zupełnie dobrze przez małe miejscowości (Jerzykowice i Dańczów), gdzie cywilizacja jest na etapie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Docieramy do skrzyżowania ze szlakiem niebieskim i jest pierwszy zonk. Trzeba przejść pod mostem (wiaduktem kolejowym), pod którym w wyniku wczorajszej ulewy utworzyła się potężnych rozmiarów kałuża, by nie rzec, bajoro. W jakiś jednak magiczny sposób, przyklejając się do muru, udaje się przejść w miarę suchą stopą na drugą stronę wiaduktu. Tu czeka nas systematyczna, powolna wspinaczka, której przewyższenie sięga blisko czterystu metrów, aż do samego Grodczyna.

Obrazek
Tego dnia na pogodę na pewno nie możemy narzekać.

Żeby jednak nie było za łatwo, okazuje się, że w lesie, przez który prowadzi czerwony szlak, prowadzone są aktualnie prace związane z wycinką i regulacją drzew. Co to dla nas oznacza? A mianowicie to, że po lesie wczoraj musiało jeździć sporo ciężkiego sprzętu, zostawiającego po sobie totalny syf na szlaku, który na dodatek został zalany przez wieczorną ulewę. Tym samym musimy zboczyć ze szlaku i posługując się jedynie kompasem oraz mapą przeciskamy się, idąc w pobliżu szlaku (albo przynajmniej miejsca, gdzie potencjalnie powinien on być). Przeorany szlak wreszcie po około czterdziestu minutach wraca do normalności, ale najgorsze dopiero przed nami. Najgorsze, czyli finalny etap podejścia. Na szczęście prowadzi ubitą drogą, dlatego nie sprawia dużych problemów techniczno-fizycznych.


Obrazek
W tle zejście do Dusznik...

Problemem okazuje się jednak zejście z Grodczyna. Dlaczego? Ano dlatego, że jest bardzo, ale to bardzo strome (mało jest tak stromych odcinków w całych Sudetach). Na szczęście nie dotyczy to całego zejścia aż do Dusznik, ale jedynie jego początkowego etapu. To strome zejście jednak budzi moje kolana, które wyraźnie protestują przeciwko tak intensywnym zejściom. Kijki na niewiele pomagają, ale wreszcie jakoś się staczamy z Grodczyna.
Od tej pory rozpoczyna się masakra.

Ta masakra, to potworny ból w prawym kolanie, które najwyraźniej przyjęło na siebie zbyt duże przeciążenia. Najprawdopodobniej naderwane zostały więzadła boczne.

Po zejściu z Grodczyna turlamy się w tempie zgodnym z założonym i około godziny 14 meldujemy się w Dusznikach. Przy wejściu do miasta zdejmujemy suszarnię z plecaków, żeby nie robić wiochy. Tutaj robimy popas na stacji benzynowej, znajdując kawałek wolnego trawnika. Czas na obiad, odpoczynek dla stóp i, przede wszystkim dla kolan, które coraz wyraźniej dają mi znać o sobie. Obiad sporządzamy sobie z chleba i kabanosów zakupionych w pobliskiej Biedronce. Tam to również zaopatrzam się w świeże zapasy suszonych owoców i migdałów na trasę.

Obrazek
Popas na Orlenie w Dusznikach.

Godzinę później pakujemy manatki i ruszamy w dalszą drogę. Czeka nas teraz przejście przez niemal całe Duszniki (w tym śliczny rynek!), a potem długie i wyczerpujące podejście do Zieleńca.

Przy wyjściu z Dusznik znów gubimy szlak, którego oznakowanie jest tutaj fatalne. Po chwili je znajdujemy, ale dosłownie na moment (5 minut). W efekcie decydujemy się na zejście ze szlaku (który i tak nie wiemy, którędy prowadzi) i przejście fragmentu do górnej stacji wyciągu, na który prowadzą znaki. Jest to ścieżka rowerowa oznaczona kolorem czarnym. Początkowo prowadzi ona razem ze ścieżką niebieską, ale wreszcie czarna skręca w prawo, co dla nas oznacza konkretną wspinaczkę, porównywalną do pierwszego podejścia z dnia poprzedniego z okolic Wambierzyc.
Tyle, że trzy razy dłuższą.

Po czterdziestu minutach wychodzimy zasapani, jak radziecka lokomotywa, na drogę wojewódzką numer 389, zwaną Austostradą Sudecką. Tą drogą teraz musimy się dotoczyć do samego Zieleńca. To zaledwie osiem kilometrów tłuczenia się po asfalcie (brrr!). Na szczęście pobocze jest momentami miękkie, wiec od czasu do czasu kolana mogą lekko odpocząć.

Obrazek
Oto i nasz zabójca... a raczej zabójca dla naszych kolan...

Po godzinie ubijania asfaltu docieramy do punktu widokowego przy Sołtysiej Kopie. Ponieważ pogoda dopisuje, mamy kapitalne widoki na Góry Orlickie, Góry Bystrzyckie, a nawet na Góry Stołowe z dominującym w oddali Szczelińcem. Robimy tutaj krótką przerwę, ale zaraz ruszamy dalej, bo czas nagli. Na zegarze jest już bowiem godzina 17.

Po dwóch godzinach marszu asfaltem (który nas wykańcza!) docieramy do Zieleńca, który o tej porze roku jest zupełnie wymarły. W największej knajpie siedzi jedna para, na ulicach ani żywej duszy. Wszyscy z utęsknieniem oczekują na miesiące zimowe, kiedy ten największy w Sudetach kurort będzie przeżywał napływ żądnych wrażeń narciarzy i kiedy z tego powodu zacznie na siebie zarabiać (a przede wszystkim na następne miesiące posuchy w sezonie letnim za rok).

Mijamy Zieleniec, ale do naszego miejsca noclegowego (Przy Mostowym Potoku, Lasówka 27, Tel. 886319717, warunki ok., ale gospodyni strasznie rozgadana :P ) mamy jeszcze około sześciu kilometrów, czyli około półtorej godziny marszu. Kolana, a w szczególności prawe, palą żywym ogniem, ale robi się ciemno i nie ma wyjścia – trzeba ciupać. Motywacji szukamy w tym, że za chwilę wyłożymy się na wyrku. Droga mija jednak wyjątkowo topornie. W akcie desperacji nawet próbujemy łapać stopa, ale na niewiele się to zdaje. Wreszcie docieramy do Lasówki. Spotykamy na początku miejscowości gospodarza, który nie może uwierzyć, że idziemy tak już od Wambierzyc. Tłumaczy, gdzie znajduje się nasz nocleg. To raptem trzeci dom po lewej. Tyle tylko, że ten trzeci dom po lewej znajduje się jakiś kilometr z miejsca, gdzie spotykamy gospodarza. Przeklinamy projekt zabudowy Lasówki, która jest tak niesamowicie rozciągnięta, ale zwieramy poślady i ciśniemy. Jest już godzina 20 i na dworze robi się ciemno, a dodatkowo zimno, bo w przeciwieństwie do wczorajszego dnia – dziś już nie ma chmur, które mogłyby zatrzymać ciepło na ziemi.

Wreszcie około 20.30 meldujemy się w noclegu. Pani spisuje nasze dane, daje nam pokój nawet z telewizorem, dzięki czemu możemy obejrzeć mecz Polski z Niemcami (dwa lata temu w jednym z noclegów oglądaliśmy finał ME w siatkówce: Polska – Francja :D ) ! Prawdę mówiąc jednak nie zwracamy szczególnej uwagi na mecz. Obaj jesteśmy tak wypompowani, że to przekracza wszelkie granice. Zrobiliśmy dziś ok. 34 kilometrów, z czego pewnie 1/3 trasy albo nawet 2/5 po asfalcie, który nas zniszczył.

Zgięcie, czy wyprostowanie kolan wywołuje wściekle potworny ból. Nie mogę zrobić kroku, ale po prawie dwóch godzinach wegetowania na wyrku zwlekam się do łazienki, żeby się chociaż umyć, bo śmierdzimy potem niemiłosiernie. Kładąc się do snu, modlę się, żeby przez noc kolana choć połowicznie się zregenerowały…



Profil trasy:

Obrazek
Obrazek
Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: N wrz 11, 2011 7:33 pm 
Zasłużony

Dołączył(a): Wt lut 24, 2009 5:11 pm
Posty: 159
Lokalizacja: Wrocław
Fenomen napisał(a):
Tą drogą teraz musimy się dotoczyć do samego Zieleńca.

Miałem pytać o akcję Duszniki-Lasówka... :mrgreen:


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn wrz 12, 2011 8:08 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
W środę (07.09.11) budzi mnie huk w pokoju. Okazuje się, że łóżko Grześka się rozlatuje, ale jego zmysł inżynierski okazuje się wystarczający, aby je naprawić. Ostatecznie wstajemy po kolejnych dwóch godzinach. Kolana mówią mi, że pamiętają o wczorajszym wysiłku i dzisiaj na taki sam nie pozwolą. Dziś jednak czeka nas łatwiejsza trasa. Niemal cały czas schodzimy w dół, aż do Wilkanowa, skąd dopiero czeka nas ostre (chyba najostrzejsze na całej trasie) podejście do Marii Śnieżnej na Iglicznej.

Śniadanie, mycie pakowanie i o godzinie [zaledwie] 10 wyruszamy na szlak. Dziś ma być łatwiej, więc pozwalamy sobie na późniejsze wyjście. Żegnamy się z gospodynią i kotem, który z nią mieszka po czym ruszamy w trasę. A kot za nami. Gospodyni jednak jakoś sobie z nim radzi, zabiera go ze sobą… a tymczasem zaczyna kropić. Na dzisiejszy dzień prognozy nie były zbyt ciekawe. Ma padać cały dzień. Dlatego znajdujemy pierwszą lepszą wiatę i zakładamy kurtki. Ja po raz kolejny przeklinam brak ortalionowego pokrowca na plecak, ale i tak nauczony doświadczeniem, ciuchy popakowałem w worki foliowe (na szczęście minionej nocy udało się dosuszyć pozostałe ciuchy, z wyjątkiem ręcznika), tak, żeby nie zamokły od przemokniętego plecaka.

W coraz intensywniej padającym deszczu idziemy cały czas tym samym złym asfaltem, aż do skrzyżowania dróg. Tutaj skręcamy w lewo, schodzimy tym samym z Autostrady Sudeckiej na inny asfalt, będący w znacznie gorszym stanie. Po chwili wchodzimy do lasu i idziemy takim dupnym asfaltem w lesie kilka kilometrów (około czterdziestu minut), po czym skręcamy w leśną drogę, która momentami jest w fatalnym stanie (kałuże, bajora, błoto i takie tam atrakcje). Jakoś się przez taki nieciekawy odcinek przeciskamy, chociaż buty chyba znów nie wytrzymają takiej ilości wody i nawet gore nie pomoże.

Ten odcinek kosztuje mnie mnóstwo sił, ale głównie za sprawą potwornego bólu w kolanach, jeszcze większego niż poprzedniego dnia. Natychmiast biorę kijki i modlę się, żeby choć trochę pomogły. Po raz pierwszy pojawiają się pesymistyczne myśli, że mogę nie dać rady. Ale chowam swoje zmartwienia do kieszeni. Czas pokaże, czy warto się pchać z motyką na słońce.

Wreszcie wychodzimy na polankę, skąd mamy jeszcze zaledwie kwadrans do schroniska PTTK Jagodna przy Przełęczy Spalonej. Tyle tylko, że te piętnaście minut to kawał konkretnego podejścia, po mokrej trawie. Chyba jednak udaje nam się pokonać wzniesienie w założonym czasie i meldujemy się pod schroniskiem, które sprawia wrażenie zamkniętego i opuszczonego, co nie jest nam absolutnie na rękę, bo zaczyna coraz mocniej padać. Na szczęście znajdujemy wejście, a otwarte drzwi zachęcają do wejścia. Jest godzina 12, zatem czas na drugie śniadanie. Wciągam chleb z serem topionym, a Grzesiek rogalika zakupionego w pseudosklepie jeszcze w Lasówce.

Po niespełna kwadransie ruszamy w dalszą drogę. Teraz czeka nas około godziny schodzenia asfaltem w kierunku Długopola. Trasa dłuży się niemiłosiernie, ale na szczęście wspieranie się kijkami sprawia, że kolana już tak nie trzeszczą i nie palą ogniem, jak do południa.

Wreszcie znajdujemy odbicie szlaku w lewo. Znów czeka nas bardzo intensywne zejście, ale nie tak ostre, jak to z Grodczyna. Prowadzi zakosami, które zmniejszają jego intensywność, choć i tak musimy zejść ponad trzysta metrów w dół. Rozciągam kijki do długości do zejścia i powoli się toczę, a Grzesiek za mną. Mój kompan jednak coraz bardziej odstaje i o ile mój kryzys powoli przechodzi, to dopadł teraz Grześka, który ma problem ze ścięgnami przy lewym kolanie i z kostką w prawej nodze. Powoli turlamy się w kierunku Długopola, mijając jeszcze po drodze Ponikwę – miejscowość długą jak diabli, w której znów szlak w magiczny sposób ginie. Ostatecznie docieramy do Długopola lekko na około. Jest godzina 15.

Zanim podejmiemy decyzję, co robimy, udajemy się do sklepu. I to był trafny wybór. Ledwo po wejściu, nad Długopolem rozpętało się deszczowe piekło, a z nieba spadła ściana wody. Zrobiliśmy zakupy i poczekaliśmy, aż trochę przestanie, żeby przejść pod niedaleką wiatę przy przystanku autobusowym, zjeść obiad i pomyśleć, co dalej. Ledwo dochodzimy do przystanku, widzimy, że odjeżdża z niego autobus do Kłodzka, czyli jedna z opcji powrotu w razie decyzji o zejściu ze szlaku.

Decyzja zaś przybliża się wielkimi krokami, ponieważ po chwili znów miasteczko nawiedza krótkotrwała, ale bardzo intensywna ulewa. Jesteśmy już zdecydowani. Ból nóg to jedno, ale tak niepewna pogoda nas skutecznie zniechęca. Zanim dojdziemy do Wilkanowa, będziemy przemoczeni do suchej nitki. Decydujemy się na powrót. Jeszcze tylko sms do koleżanki z Wilkanowa, że jednak nie wpadniemy na kawę (choć taki plan narodził się dzień wcześniej) i obczajamy komunikację.

Obrazek
Pogoda skłania do podjęcia jedynej, słusznej decyzji...

Teraz jest problem następującego typu. Jak dostać się z Długopola do Wambierzyc, gdzie zostawiliśmy auto (które, mamy nadzieję, jeszcze stoi – zostawiliśmy je gdzieś w bocznej uliczce na na pewno nie strzeżonym parkingu). Plan jest następujący: trzeba się dostać busem do Bystrzycy Kłodzkiej, skąd będzie nam łatwiej znaleźć coś do Kłodzka i dopiero stamtąd szukać opcji dotarcia do Wambierzyc. Jest godzina 15.15, autobus do Bystrzycy mamy o 16.05. Tymczasem Grzegorz sprawdza telefonem w Internecie, że za 15 minut mamy pociąg do Kłodzka z samego Długopola! Decydujemy, że spróbujemy go złapać. Idziemy w kierunku dworca, choć czuję, jakby w kolana, ktoś wwiercał mi się wiertłem i to widiowym. Grzesiek też ledwo człapie. Spotykamy niedaleko dwie „tubylki”, które na pytanie, jak daleko stąd do dworca PKP odpowiadają, że około dwudziestu minut. W naszym stanie zajmie nam to pewnie więcej niż pół godziny. Nie ma szans, nie zdążymy na ten pociąg. Wracamy na przystanek i czekamy na PKS.

Autobus przyjeżdża planowo, ale to nie koniec przygód. Okazuje się, że jeśli się sprężymy, to zdążymy na pociąg, który mamy z Bystrzycy do Kłodzka już o 16.28. W Bystrzycy autobus melduje się około 16.15, więc mamy niespełna kwadrans, żeby zbiec na dół czterysta metrów na dworzec PKP. Jakoś się do tego dworca toczymy, chociaż ból, po chwili siedzenia w autobusie jest wręcz nie do zniesienia. O godzinie 16.25 meldujemy się na dworcu. W samą porę!

Mija godzina 16.28… 16.30… 16.35, a pociąg nie przyjeżdża. Grzesiek sprawdza jeszcze raz rozkład. Wszystko jasne. O 16.28 nie odjeżdża pociąg z Bystrzycy, ale dojeżdża do Kłodzka pociąg, który w Bystrzycy jest o 16.06… Zatem niepotrzebnie tak goniliśmy. Nasz pociąg jest o 17.03.
Siedząc na dworcu, kombinujemy, jak tu dostać się do Wambierzyc, jak już będziemy w Kłodzku. W międzyczasie spiker zapowiada pociąg, ale ni cholery go nie słychać. Pociąg podjeżdża, pakujemy się do niego, ściągamy plecaki, zasapani i szczęśliwi, że wracamy.
Ta… akurat. Wracamy. Chyba na ryby…

Przy kupnie biletów u konduktora okazuje się, że wsiedliśmy w nie ten pociąg co trzeba. Ten jedzie do Międzylesia! Musimy wysiąść na najbliższej stacji, która na szczęście faktycznie jest blisko i odczekać swoje na właściwy pociąg. I ten w końcu przyjeżdża. Jedzie do samego Wrocławia. Tu pojawia się pomysł, żeby zostawić auto w Wambierzycach i jechać prosto do Wrocławia do domu (ja do Świdnicy, ale mam też niedługo z Kłodzka odpowiedni pociąg, więc nie musiałbym czekać). Grzesiek decyduje, że wysiada ze mną w Kłodzku Głównym, obczai, czy nie ma jakiegoś transportu do Wambierzyc (busa, taksówki, czegokolwiek) i jeśli nie znajdzie, to jedzie ze mną do Świdnicy, a potem przesiądzie się w pociąg do Wrocławia.
Wychodzimy zatem z dworca i znajdujemy taksówkę. Taksiarz mówi, że wycieczka z Kłodzka do Wambierzyc to będzie kupa kasy, ale nie mamy specjalnie ochoty na szukanie alternatywy. W naszym stanie nasze myśli krążą nie nad tym, jak wrócić najtaniej, ale jak wrócić najszybciej. W efekcie o godzinie 18.15 jesteśmy już przy samochodzie w Wambierzycach.

Szybkie przepakowanie i w drogę. Ruszamy do domu. Orłowicz znów nas pokonał, ale wrócimy tu za rok na odcinek centralny, bogatsi o bardzo cenne doświadczenia z tego roku!




Profil trasy:

Obrazek
Obrazek


Ostatnio edytowano Pn wrz 12, 2011 11:16 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 2 razy

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn wrz 12, 2011 8:13 pm 
Przypadek beznadziejny

Dołączył(a): Pt wrz 02, 2011 8:03 am
Posty: 1748
Lokalizacja: Podkarpacie
Coś wspaniałego, zazdroszczę, mimo takiej pogody, ale jednak taka aura smaczku do całej wyprawy na pewno dodaje ;)

_________________
Najlepszy reset tylko w górach


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 5 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 3 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
cron
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL