Forum portalu turystyka-gorska.pl
http://forum.turystyka-gorska.pl/

Austryjackie skałki
http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?f=11&t=12082
Strona 1 z 3

Autor:  kilerus [ Śr sie 17, 2011 9:33 pm ]
Tytuł:  Austryjackie skałki

Austria to kraj, w którym wszystko jest większe. Większe góry wysokie, większe skałki, dłuższe tunele, szersze drogi. Robi to wrażenie, a nawet przytłacza.

Dzień pierwszy i drugi był pod znakiem grani Studl na Grossglockner i mimo ogromnego zmęczenia, tempa oraz braku snu, postanowiliśmy pojechać jeszcze 400km w Alpy Dolnoaustryjackie w rejon zwany Hollental. Wszystko pięknie i fajnie, namiot rozbiliśmy, poszliśmy spać po piwku o pierwszej w nocy i wstaliśmy około dziewiątej.

Hollental to takie większe skałki. Tak ja to widziałem wtedy. Chyba nie tylko ja.
Pogoda była świetna. Nawet za świetna. Skwar był niemożliwy.
Na chybił trafił wybraliśmy drogę. Mimo ogólnego przemęczenia, po dwóch co bądź aktywnych dniach nie chcieliśmy spocząć na laurach i tylko trzysta procent normy wchodziło w grę.
Oglądam schematy. Tomek widząc to od razu deklaruje, że poniżej piątki to on nie idzie. Ja dodaję do tego widząc drogę o czterech wyciągach, że za krótka i wychodzi nam "Brunnerweg" V- na Stadlwand.

Pytam jakiś Czechów gdzie w ogóle możemy znaleźć tą ścianę. Oni mi tłumaczą jak tam dojść. No to idziemy! Mamy małe problemy z trafieniem, ale w końcu się udaje. Podejście jednak nieźle daje nam w kość, bo jest skwar jakich mało. Wapienna ściana nie daje też perspektyw do poprawy.

Niestety zostawiłem schemat drogi w samochodzie. Jakoś się wszystko pochrzaniło przez to pytanie się ludzi o drogę. No nic coś trzeba robić. Tomek rzecze: "Gdzieś tutaj wbijmy się w ścianę!". Nie popieramy jednak jego pomysłu i wybieramy inną drogę "Richterweg", też V- i o podobnej długości.

Mamy dwa zespoły: ja i Krzysiek i Tomek z Grześkiem. Początek wspinania zaczyna się nie najlepiej. Krzysiek pakuje się w kruszyznę i nie ma jak założyć przelotu, a jest już ze dwadzieścia metrów nad ziemią. Tomek więc prowadzi ciut obok. Robi stana na drzewie. Trwa to niemiłosiernie długo. Zaczynam się irytować. Później idzie Grzesiek i zostawia jeden koniec liny Krzyśkowi. Ja zasuwam do góry na końcu. Czuję spore zmęczenie i zaczynam zastanawiać się, czy aby nie przesadziliśmy z wyborem poziomu trudności drogi. Od drzewa idziemy trawersem przez kruchą nyżę na lotnej do stałego punktu pod ścianką, która wyprowadza na nasz filar.

Przejmuję inicjatywę i ładuję w ścianę i robię dwa wyciągi za jednym razem, około 40m. Zrobiło się już dość ciekawie. Droga jest częściowo obita. Jednak stałe punkty są bardzo oddalone od siebie, więc sporadycznie coś dokładam swojego.

Zaczyna się trochę chmurzyć w oddali nad szczytem sporej góry kilka kilometrów dalej.

Zaczynam zdawać sobie sprawę, że dzisiejsza wycieczka nie będzie bułką z masłem, ani relaksem. Jestem już całkiem wysoko nad ziemią w białej wapiennej ścianie poprzetykanej gdzieniegdzie drzewami. W dole widać coraz mniejsze drzewa. Ja umieram z pragnienia. Krzysiek zazdrości Tomkowi krótkich spodenek, a ja cieszę się, że wziąłem spodnie polarowe.

Dalej prowadzę, z perspektywy czasu, krótki około 30m wyciąg. Muszę przyznać, że był on syty. Płytą na tarcie o kant i dalej wywinięcie. Wyglądało gorzej niż poszło.

Chmury nad górą nieopodal raz zbierają się, raz przejaśniają. Trzeba się śpieszyć, żeby nas deszcz nie złapał.

Krzysiek kontynuuje. Prostym relatywnie terenem obok uskoku na prawo do potężnego zacięcia. To było na prawdę mocne. Kawał wyciągu, jakieś 45m. Droga coraz bardziej mi się podoba.

Ja zasuwam dalej. Początek mroczny, jak rzadko. Nawalone haków, widać, że tutaj się dzieje. Zupełnie nie wiem co zrobić. Przeskakuję z nogi na nogę. Zaczynam tracić siły i dopiero po dłuższym czasie wychodzę z opresji cało. Dalej ciągnę do góry zupełnie pionową ścianą. Gdy staję na gzymsie widzę wystający kamień. Staję na nim nogą i przechodzi mi przez myśl. "Czy on się przypadkiem nie rusza?!" Uderzam nogą i widzę, jak chłopaki centralnie pode mną zaczynają krzyczeć ze zdenerwowania. Fvck, ale kruszyzna. Patrząc w dół zauważam, że stoję w zupełniej ekspozycji, w pionowej ścianie z lufą jakieś 200m. O w mordę ale droga. Jest niesamowita. Po prostu czesze beret.
Popełniam błąd i idę na lewo, gdzie ładuję się w zapych i muszę zejść z powrotem. Pomagam sobie założoną przed chwilą na przelot pętlą. Tracę trochę czasu, ale ładuję dalej na prawo. Lina się niemiłosiernie przesztywniła. Dociągam wyciąg do dwóch ringów zjazdowych na porośniętej trawą platformie. Jakieś 40m.

Między czasie widzę nadciągające chmury za naszą ścianą, czyli z drugiej strony. Faktycznie trzeba się śpieszyć.

Za cholerę nic nie słyszę. Oni mnie też nie słyszą. Krzyczę do Krzyśka, ze może iść, ale zupełnie nie ma odzewu. Podjeżdżam na przyrządzie do krawędzi platformy i wydzieram się. Ich odpowiedzi zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć. motyla noga mać, co za masakra. Wybieram więc ile się da. I czuję, że chyba idzie do góry. Lina jest tak przesztywniona, że umieram z wycieńczenia przeciągając ją przez przyrząd. Nie mam już zupełnie siły. Do tego przecieram palec. Piecze jak diabli.

Krzysiek dochodzi do mnie i proszę go o podniesienie reklamówki pod głazem. Okazuje się, że jest tam książka wpisów. Wpisujemy się. Wnioskujemy więc, ze droga się już kończy. Super, bo ja już jestem na skraju wyczerpania. Woda już dawno nam się skończyła. Wargi mam spierzchnięte. Czuję, jak opadam z sił.

Krzysiek zasuwa dalej. Dochodzi do mnie Tomek i gadamy sobie o pierdołach. I mnie i jemu bardzo się droga podoba. Tomek opowiada, że poszli inaczej koło drzewka i że był to mrok nie z tej ziemi. "Ale miałem telegrafy!"

Znowu spory 40m wyciąg i jesteśmy pod małą ścianką. Wygląda na to, ze tutaj zbiegają się drogi.

Już od dawna nie możemy znaleźć się w topo. To musi być już niedaleko. Tylko teren I-II na szczyt, który ma zaledwie 1407m.n.p.m. i do schroniska. No to daję na lotnej.

Zaczyna kropić. Robi się nieprzyjemnie. Trzeba zapierd.lać! Chłopaki też nie mogą czekać na nas, więc ładuję na lotnej zakładając najwyżej dwa przeloty pomiędzy nami.

Pogoda zamienia się w piekło. Nagle zaczyna padać mocniej. Zakładam softshela i pelerynę przeciwdeszczową. Pojawia się śnieg. Tego widoku zacinającego po skosie śniegu z deszczem na tle niesamowitej wapienno-świerkowej scenerii nie zapomnę do końca życia. Co tu robić? To powinno być już blisko! Nie mam z czego robić przelotów. Praktycznie idziemy na żywca. W końcu obwiązuję linę w okół kamienia tuż przed zejściem do mocno wciętej małej przełączki. Wiatr miota moją peleryną i na zejściu mam problemy z widzeniem. Muszę ją ściągnąć.

"Może to przeczekać?" Krzysiek nie ma nic poza koszulką z krótkim rękawem i spodniami trekkingowymi. Chyba tylko ja zabrałem softshela i pelerynę przeciwdeszczową. Trzeba ładować jak najszybciej dalej. Powinno być już niedaleko. Forsując spiętrzenie czuję, jak bardzo jestem już zmęczony. Robi się dość ekstremalnie. Napięcie rośnie do niewyobrażalnych rozmiarów. Mokry wapień o dziwo jakoś trzyma, ale ogólna niepewność kolejnych kroków i chwytów podnosi poziom adrenaliny do granic możliwości.

Nagle pojawiam się na poziomej, mocno urwistej grani. Lufa jest niesamowita, jakieś trzysta metrów pode mną. Dookoła szaleje burza. Walą pioruny, a ja stoję zupełnie odkryty na poziomej grani. Od razu przypomniałem sobie historię małżeństwa na Zamarłej.

Przede mną wystaje spora turnica. "To jest jeszcze w cholerę drogi!" Obok niej jest jeszcze jedna, znacznie większa. Nie mam pojęcia czy droga wychodzi w las na tej pierwszej, czy na tej drugiej. "Przecież miało być kilkadziesiąt metrów terenu I-II". Czuję się tak bezradny!

To wszystko dookoła mnie tak przytłacza. Przecież to co teraz się dzieje, jest zupełnie nieracjonalne. Zaczynam widzieć siebie jakby z innej perspektywy. Tak jakbym unosił się w powietrzu i spoglądał na siebie z góry. Widzę siebie totalnie zwątpionego, bezradnego, trzęsącego się z zimna i ze strachu. Wydaje mi się, że mózg przytłoczony tak trudną sytuacją nie mógł zaakceptować takiego stanu rzeczy, bo sytuacja była tak nierealna, że aż niemożliwa. Postanowił więc na chociaż chwilę opuścić moją osobę. Cały czas ma to teraz przed oczami.

W obliczu tak dużego zagrożenia życia, człowiek uświadamia sobie, jak mały jest i że życie nie jest aksjomatem. "Być, albo nie być", to nie jest pytanie, tylko problem do rozwiązania. Spoglądam w górę i przekonuję sam siebie, że przechodzi. Kolejne grzmoty wbijają mnie w ziemię. Co robić? Chce mi się płakać.

"Być, albo nie być"...

Strach nie pozwala mi już dalej kontynuować drogi i schodzę do niewielkiej przełączki gdzie rośnie mały krzaczek kosodrzewiny. Gdy dochodzi Krzysiek mówię mu, że musimy stąd uciekać. On bardziej optymistycznie widzi tą grań, ale to co się teraz dzieje nie pozwala się mu ze mną nie zgodzić.

Przekładam linę przez kosówkę z zamiarem zjazdu z grani. Dojeżdżam do modrzewia, jakieś 10m dalej i Krzysiek zjeżdża do mnie. Nie do końca ufałem temu małemu krzewowi. Stąd będziemy mogli dalej zjechać. Niestety dalsze perspektywy nie wyglądają najlepiej.

Oczywiście, jak to w takich chwilach bywa, lina precli się niemiłosiernie. Nie mam już do tego cierpliwości. Postanawiam zjeżdżając ją rozplątywać.

Zjeżdżam w zupełną nicość. Nie wiem co mnie może tam czekać. Może się zdarzyć wszystko. Widzę w końcu gdzieś małe drzewko i postanawiam zatrzymać się na wypłaszczeniu żeby rozplątać linę. To jakaś zupełna rzeźnia. Co jakiś czas nastaje parę sekund, w których panika bierze górę i zaczynam szamotać się nerwowo z liną, klnąc przy tym ze zdenerwowania.

W końcu udaje mi się ją rozplątać i rzucam w stronę drzewka. Uff... Starczy!

Dojeżdżam do drzewka i uświadamiam sobie, że znowu nie mam żadnej pętli. Wyciągam więc mojego heksa DMMa z przedłużanymi pętlami i owijam ją wokół gałęzi. To niesamowite, jak czasami przydają się pewne patenty. Mimo to, że leje niemiłosiernie, to ja jestem zupełnie spragniony. Nie piliśmy nic już od dawna. Wyciągam więc butelkę i opieram o ścianę gdzie sączy się woda. Udaje mi się nałapać tak z pół litra wody. Daje nam to dodatkowe siły.

Krzysiek, gdy dojeżdża do mnie, doznaje szoku widząc mojego stana. Teraz on pojedzie pierwszy... Wpina się do heksa. Nie możemy się dogadać, bo oboje trzęsiemy się i zgrzytamy zębami z zimna. Ile ja bym dał za to by znaleźć się w domu i przytulić do swojej dziewczyny! Za tą przyjemność dzisiaj głównie zapłaci Krzysiek.

Ciągniemy za linę i wtedy zaczyna się robić na prawdę nieprzyjemnie. Zupełnie ani nie drgnie. Próbujemy razem... Nic! Jesteśmy jakieś 20m nad ziemią. Co tu robić? Nie mogę uwierzyć, że nie idzie. Ale masakra!

Nie mamy wyboru. Trzeba poświęcić linę żeby ratować siebie. Krzysiek zjeżdża jeszcze z 5m i schodzi po żeberku w dół. Krzyczę, żeby zobaczył czy nie da się tam łatwo zejść. Jesteśmy 7m nad piargiem i nie mamy możliwości zejścia. Krzysiek wiąże pętle jedna za drugą i zahacza ją o kamień. Zakładam prusa i schodzę na tym ustrojstwie. Nie mam już siły, a mam trzymać się pętli z dyneemy w pionowej ścianie. Zupełny kosmos.

Na dole zaczynamy się cieszyć. Udało się! Jesteśmy na dole!

Niestety okazuje się, ze to jeszcze nie koniec!

Pakujemy się szybko i schodzimy piargiem do widocznej ścieżki. Schodzi mała kamienna lawina. Co za ohydny teren! Dalej ścieżką po skosie w dół do lasu, a tam bardzo stromymi zakosami. Ścieżka oznaczona jest czerwonymi ciapkami z farby. Oznaczenie jest mizerne, a sama ścieżka bardzo stroma i w tych warunkach bardzo śliska.

Gdy dochodzimy do małej platformy w lesie mamy problem ze znalezieniem szlaku, więc wybieramy ścieżkę na prawo i nią schodzimy. Ścieżka przekracza rumowiska w lesie i robi zakosy. Czasami jakby zanika, czasami sami nie wiemy czy jest czy jej nie ma. W końcu dochodzimy do jakiegoś urwiska gdzie jego dnem ciągnie się strome gruzowisko. Na końcu widać próg i Bóg jeden wie, jaki jest on wysoki. Co tu robić? Gdzieś w oddali w dolinie widać kogoś. Jak mamy się tam dostać? Może wyjdziemy na grań i nią pójdziemy wzdłuż aż do kolejnej doliny? Tylko skąd będziemy wiedzieć, że to nie jest jakaś boczna grań ze ściany? Musimy się wrócić do miejsca gdzie ostatni raz widzieliśmy znaczki. Na podejściu potworne zmęczenie daje się we znaki.
Tuż przed platformą dostrzegam kamyk z czerwoną ciapką. Nic już z tego nie rozumiem. Nie wiem gdzie jestem. Krzysiek pyta się, która jest godzina i kolejna informacja mnie dobija. 18.45. Niedługo zrobi się ciemno, a my jesteśmy w czarnej dupie. Tyle dobrze, że chociaż ja wziąłem latarkę.

Dochodzimy do platformy i rozdzielamy się szukając drogi. Okazuje się, że powinniśmy schodzić na lewo, a nie na prawo. Jest tam bardzo stromy i kruchy żleb. Non stop coś leci, a na końcu trzeba pokonać dwumetrowy próg.

Znowu jesteśmy na piargu. Widząc strumień wody wylewający się ze ściany rzucamy się do niego zupełnie spragnieni.

Później idziemy ścieżką do lasu i tam znowu bardzo stromo, przewracając się co raz i ślizgając na błocie, dochodzimy do ścieżki, którą podchodziliśmy pod ścianę.

Podbiega do mnie Krzysiek, uderza mnie w ramię: "Udało się!"

Szybko schodzimy ścieżką. Cały czas myślimy co z Grześkiem i Tomkiem.

"Jak ich nie będzie w samochodzie, to trzeba dzwonić!"

Zasuwamy szybko jak się da. Gdy dochodzimy do pola namiotowego, widzimy pusty samochód. Jest niewesoło... I nagle z łazienki obok wychodzi Tomek... Uff... Wszystko jest ok.

Cieszymy się wszyscy, jak dzieci.

Chłopaki mieli troszkę więcej szczęścia trafili na drogę zejściową, ale mimo to zgubili ją (tak jak my swoją) i robili jakieś dwa zjazdy żeby w końcu dostać się na dół.

Koniec tego wszystkiego, suszymy się i spadamy do domu. Nie mamy już ochoty być tu ani chwili dłużej. Ja bym jeszcze został na drugi dzień i spróbował odzyskać linę Krzyśka, ale chłopaki nie mają już entuzjazmu.

W samochodzie próbujemy to obrócić w żart.

"Poniżej piątki to ja nie idę"
"Cztery wyciągi? To za krótka"
"Gdzieś tutaj wbijmy się w ścianę!"
Wspominamy minę kolesia, który pytał się co tego dnia robiliśmy, po tym jak się dowiedział, że jeszcze poprzedniego dnia byliśmy na Grossie.


Spoglądam sobie na szybę samochodu, po której spływają krople deszczu i myślę o tym ile błędów zrobiliśmy i jakie to wszystko było głupie. Nie mogę w to uwierzyć, ze to miało miejsce.

U Krzyśka jeszcze dyskutujemy nad drogą. Ile jeszcze zostało jej itd.
My dysponowaliśmy schematem:


Obrazek

Znajdujemy inny schemat drogi i wszystko robi się jasne:

Obrazek

A fakty są takie:
Wybraliśmy się na 370 metrową kilkunastowyciągową piątkową drogę nie znając zupełnie topografii terenu, nie dysponując żadną mapą, nie wiedząc jak podejść pod ścianę, nie znając wycofów, będąc po kompletnej wyrypie, wyczerpani, niewyspani, bez znajomości prognozy pogody, z małą ilością wody, późno, nie przygotowanych na deszcz, z przeświadczeniem, że idziemy na skałki.
Nikt nie policzył nawet ile ta droga ma wyciągów, nikt nie czytał tekstów na topo, bo nikt nie znał niemieckiego, ale "Stadelwandgrat" raczej jest zrozumiałe, tym bardziej po Studlgrat. Tak to właśnie z Krzyśkiem przegapiliśmy drogę zejściową i znaleźliśmy się na grani, czyli rozpoczęliśmy kolejną drogę i to ona kończyła się na szczycie, a nie nasz filar. Zrobiliśmy z siedem wyciągów i tak na prawdę to mieliśmy jeszcze przynajmniej 300m drogi do końca, więc dobrze, że się wycofaliśmy, bo tragedia wisiała w powietrzu. Tomek i Grzesiek mieli szczęście, ze w momencie gdy zaczął padać deszcz znaleźli się przed końcem drogi i zaczęli rozglądać się gdzie uciec, więc trafili na drogę zejściową.

Człowiek co jakiś czas ma takie mroczne doznania i coś z tego wynosi. Czasami zdarza się coś co przebija daną historię, ale jeśli coś przebije tą, to będę na prawdę bardzo poważnie musiał się nad sobą zastanowić.

Kac moralny powoli mija, więc mogę napisać śmiało, że chętnie bym tam znowu pojechał, bo rejon i wspinanie, jest bardzo ciekawe i jedyne w swoim rodzaju.

Tutaj jeszcze filmik z naszej drogi innej ekipy:
http://www.youtube.com/watch?v=vlKORs2YFmA

Autor:  'Krzysiek' [ Śr sie 17, 2011 9:57 pm ]
Tytuł: 

Dodam jedynie zdjęcia... wnioski przemilczę...


Obrazek

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek

Autor:  Gustaw [ Śr sie 17, 2011 10:12 pm ]
Tytuł: 

:shock:

Autor:  nutshell [ Śr sie 17, 2011 10:12 pm ]
Tytuł: 

Dopiero pisałam w innym wątku, że Twoja relacja z Żebra Czecha była mroczna, ale to co przydarzyło się Wam w Austrii to prawdziwa masakra :shock:

Burza i pioruny działają ogłupiająco, zwłaszcza jak się jest w eksponowanym lub odkrytym miejscu. Ja przeżyłam coś takiego za 1wszym razem w Dolo, z tym że tam burza dopadła nas na środku piargowiska, przez co w panice wpieprzyliśmy się w mega płat kosodrzewiny na stromym zboczu. Na szczęście byliśmy na tyle przytomni, że po przeczekaniu najgorszego wróciliśmy z kosówki do ostatniego miejsca gdzie widzieliśmy szlak, podobnie jak Wy, a nie brnęliśmy nią w nocy w nieznany teren.

Z tego co napisałeś wynika, że i tak udało Wam się ładnie z wybrnąć z tej sytuacji, biorąc pod uwagę zmęczenie, zimno, pośpiech i stres.
Nie ma co się zbytnio 'samobiczować', ważne że wszystko dobrze się skończyło. Człowiek nieczęsto ma okazję wyrwać się gdzieś dalej i posmakować czegoś nowego, więc jak już się uda to chce wykorzystać ten czas na maksa, na te 300%, a i w pośpiechu łatwiej o złe decyzje.

Autor:  Rohu [ Śr sie 17, 2011 10:23 pm ]
Tytuł: 

Cóż tu można powiedzieć?
Wnioski z wycieczki już chyba wyciągnęliście.
Ważne, że się nikomu nic nie stało.

Autor:  grubyilysy [ Śr sie 17, 2011 10:31 pm ]
Tytuł: 

:shock:

Autor:  Mooliczek [ Śr sie 17, 2011 10:50 pm ]
Tytuł: 

O cholera, ale lekcja... :shock:
...dobrze, że pozwolono Wam wyjść z niej cało.

Autor:  rumpel [ Cz sie 18, 2011 6:04 am ]
Tytuł: 

bardzo ładny wapień, trzeba będzie się tam wybrac :-)

Autor:  kilerus [ Cz sie 18, 2011 9:57 am ]
Tytuł: 

Właśnie przez przypadek znalazłem co znaczy Hollental - Piekielna Dolina.

Autor:  Luiza [ Cz sie 18, 2011 11:18 am ]
Tytuł: 

Mrok.

Autor:  Vespa [ Cz sie 18, 2011 11:51 am ]
Tytuł: 

Ale masakra :shock:

Relacja zajebiście napisana, ale najważniejsze, że z happy endem.

Autor:  Asia i Tomek [ Cz sie 18, 2011 12:16 pm ]
Tytuł: 

:shock:
O q.rwa...
Masakra... Dobrze że wszyscy cali.

Autor:  stan-61 [ Cz sie 18, 2011 3:41 pm ]
Tytuł: 

Zaczynam się o Ciebie, Paweł nipokoić. Jonasz, czy cóś? :shock:

Autor:  Zombi [ Cz sie 18, 2011 4:03 pm ]
Tytuł: 

No nie powiem... brrrr... "poniżej piątki" w wapieniu to często takie kruche horrory

Autor:  zjerzony [ Cz sie 18, 2011 4:33 pm ]
Tytuł: 

kilerus napisał(a):
nie znając zupełnie topografii terenu, nie dysponując żadną mapą, nie wiedząc jak podejść pod ścianę, nie znając wycofów (...)
Nikt nie policzył nawet ile ta droga ma wyciągów, nikt nie czytał tekstów na topo

OS. Horror.
Ale nie załapałem - dlaczego się rozdzieliliście?

Autor:  jck [ Cz sie 18, 2011 5:31 pm ]
Tytuł: 

Ech, to nie dla mnie... ale kawał interesującej przygody i jeszcze większy bagaż doświadczeń na przyszłość.

Autor:  Lukasz_ [ Cz sie 18, 2011 6:05 pm ]
Tytuł: 

Kosmos...

Autor:  kilerus [ Cz sie 18, 2011 6:22 pm ]
Tytuł: 

zjerzony napisał(a):
kilerus napisał(a):
nie znając zupełnie topografii terenu, nie dysponując żadną mapą, nie wiedząc jak podejść pod ścianę, nie znając wycofów (...)
Nikt nie policzył nawet ile ta droga ma wyciągów, nikt nie czytał tekstów na topo

OS. Horror.
Ale nie załapałem - dlaczego się rozdzieliliście?


Szliśmy w dwóch zespołach, więc raczej nie mogliśmy się w czwórkę tłoczyć na jednej grani.

Autor:  Zombi [ Cz sie 18, 2011 7:21 pm ]
Tytuł: 

No to teraz nie chodźcie już na mniej niż VII ;-)

Autor:  Mooliczek [ Cz sie 18, 2011 7:32 pm ]
Tytuł: 

kilerus napisał(a):
Hollental - Piekielna Dolina

Bo wapień to samo zło jest.

Autor:  Zombi [ Cz sie 18, 2011 7:35 pm ]
Tytuł: 

Tylko gdy w trawach i krzonach.

Autor:  kilerus [ Cz sie 18, 2011 8:25 pm ]
Tytuł: 

A tak swoją drogą to na trzecim zdjęciu widać wiszącą linę. Zdaje się, że ktoś połączył dwie żyły żeby spierniczać.

Autor:  prof.Kiełbasa [ Cz sie 18, 2011 8:27 pm ]
Tytuł: 

no wreszcie prawdziwa zagramanica Paweł :wink: bo słowacja jest jak nasza ziemia :lol:
graty

Autor:  piomic [ Cz sie 18, 2011 8:42 pm ]
Tytuł: 

No co? Jak zwykle.
Topograficzne hóje błądzące. Tym razem w śnieżycy.

Autor:  Ivona [ Cz sie 18, 2011 10:02 pm ]
Tytuł: 

o żesz..w robocie stres,w domu robota,nareszcie czas na relaks, a tu taki mrok na forum,podziałało jak espresso :shock:

Welome back Panowie.

Autor:  Łukasz T [ Pt sie 19, 2011 6:23 am ]
Tytuł: 

Ali7 napisał(a):
z drugiej mam wrażenie, że kiedyś zrobicie sobie kuku.

Też niestety mam takie odczucie. I jeszcze jedno - bardzo doświadczeni fachowcy a porobiliście błędy jak np pajace z Tczewa.

Panowie co się z Wami stało ?

Autor:  kilerus [ Pt sie 19, 2011 7:25 am ]
Tytuł: 

Nie wiem, nie pytaj. Sam się nad tym zastanawiam. To chyba wynika w dużej mierze z tego co napisała nutshell. Parcie było na 300% normy i tyle.

Jeszcze tam sie kiedyś zjawię, ale tym razem będę totalnie przygotowany.

Autor:  'Krzysiek' [ Pt sie 19, 2011 8:37 am ]
Tytuł: 

Ja myślę, że był to też efekt przyjazdu z Alp. Jak wleźliśmy na 3800 to jakieś 1400 zrobi nam kuku? Nikt tego głośno nie powiedział, ale ewidentnie totalnie zbagatelizowaliśmy rejon.

Autor:  kilerus [ Pt sie 19, 2011 8:47 am ]
Tytuł: 

To był cel zastępczy w razie niepogody!

Autor:  'Krzysiek' [ Pt sie 19, 2011 9:02 am ]
Tytuł: 

Tak chyba naprawdę nikt z nas nie wierzył, że uda się zrobić to i to... totalna wyrypa :mrgreen:

Strona 1 z 3 Strefa czasowa: UTC + 1
Powered by phpBB® Forum Software © phpBB Group
http://www.phpbb.com/