Pierwszy weekend ponownie zmotoryzowani plus wspaniała pogoda - brzmiało jak idealny dzień na góry. Problem był jednak w tym, że jakiś czas temu przyplątało mi się paskudne choróbsko i jakkolwiek nareszcie puszcza, wciąż kaszlę jak palacz z 50-letnim stażem. Słowem nie dałabym rady się nigdzie wdrapać. Nie można było jednak zmarnować takiego dnia!
Słowem, był to znakomity moment żeby pojechać do Campbeltown
Campbeltown leży na końcu półwyspu Kintyre (czy też u zarania żołędzi, jak to wdzięcznie ujęły chłopaki, mając na uwagę budzący pewne skojarzenia kształt rzeczonego półwyspu). Jego specyfiką jest to, iż choć w linii prostej znajduje się w miarę blisko cywilizacji, tj. Glasgow i ogólnie Pasa Centralnego, nie pływają stamtąd promy, więc chcąc się dostać w normalne okolice trzeba zapinać do góry przez całe Kintyre a jest to kawał.
Ta absurdalna lokalizacja fascynowała mnie już od dawna. Przed naszymi górskimi wycieczkami rano za każdym niemal razem włączało mi się marudzenie, i deklaracje że wolałabym już pojechać do Campbeltown. Nieszczęsna miejscowość stała się dla nas jakoś tak mimochodem synonimem miejsca, gdzie nikt normalny nie chciałby mieszkać. Jednym słowem shithole
No więc kiedy w sobotę Mazio rzucił hasło że następnego dnia zaprasza mnie i Kubę na obiad do Campbeltown, pomysł wydał mi się tak głupi że jak najbardziej wart zrealizowania
W Glen Croe (nie mylić z Glencoe) zrobiliśmy postój na zdjęcia. Jest to moim zdaniem jedna z najbardziej uroczych dolin w Szkocji, także dlatego że są tu drzewa
Jest tam miejsca gdzie ludzie zostawiają pamiątki po zmarłych, jakieś tabliczki, znaleźliśmy nawet dzwonki a to okrągłe brązowe poniżej to chyba pokrywka od urny, bo jest na niej napisana nazwa krematorium
Jechaliśmy sobie we trójkę radośnie, na tylnym oraz przednim lewym siedzeniu padały kolejne piwa co przyprawiało Mazia - kierowcę o lekkie acz słyszalne zgrzytanie zębów, widoki były super ale nie mogliśmy pozwolić sobie na postoje z braku czasu. Kolejny uskuteczniliśmy już na półwyspie, raz że piwo zaczęło działać a dwa, trzeba było obfotografować wyspę Arran:
Tak, to to w tle.
O tym że są tam znakomite i całkiem hardkorowe scramblingi wiemy z książek, tym razem mogliśmy się przekonać na żywo ze warto się tam w końcu wybrać, pomimo braku munrosow:
Z tamtego miejsca do celu podróży był jeszcze kawałek pięknym wybrzeżem, paskudną drogą z mijankami. Nie spodziewaliśmy się zresztą innej
Samo Campbeltown... cóż. Ładne jak większość szkockich miasteczek, trochę większe niż się spodziewaliśmy, ale jak na miejsce, gdzie psy dupami szczekają zdecydowanie bez klimatu. Takie położone na północnym wybrzeżu Durness, czy na zachodnim Applecross i Mallaig - tam to dopiero wrony zawracają, i jakkolwiek nie chciałabym tam mieszkać, atmosfera jest jedyna w swoim rodzaju. A Campbeltown - niebrzydkie, ale bez tego czegoś.
Postanowiliśmy wobec tego pojechać na sam koniec półwyspu, do Southend. Jeszcze w samochodzie naszą uwagę zwróciła zwariowana formacja na wybrzeżu...
Oczywiście nie było mowy, żeby jej nie ogarnąć. Ruszyliśmy zatem z buta przez pole golfowe, a formacja w miarę jak się zbliżaliśmy nadal wydawała się zwariowana (zaznaczam, wokół było płasko).
Jako że moje obuwie było wybitnie nieprzystosowane do włażenia gdziekolwiek, zawahałam się, ale najwyraźniej wypita Stella dodała mi animuszu, bo zzułam koturny i po chwili byliśmy na górze.
Ląd na horyzoncie to już Irlandia:
Obiecany obiad zjedliśmy u Chińczyka (niczego innego nie mogliśmy znaleźć), z ciasteczek z wróżbą dowiedzieliśmy się że moje finansowe problemy wkrótce się skończą, Mazio znajdzie pracę, Kuba zaś wkrótce będzie żył w luksusie
, i można było wracać.
Nie wiem po kiego grzyba spędziłam cały wczorajszy dzień w samochodzie do i z Campbeltown, nie sądzę żeby mi coś dało odwiedzenie tego miejsca, ogólnie przejechaliśmy się bo taką mieliśmy fantazję, tylko teraz muszę sobie znaleźć inną miejscówkę którą będę wymieniać w moich przedwycieczkowych narzekaniach