Prognozy na weekend znowu były z dupy. Tym razem miało być jednak dokładnie odwrotnie niż tydzień temu. Czyli najpierw słońce, a od południa deszcz. Trzeba działać szybko i znaleźć jakąś w miarę krótką trasę.
Wyjeżdżamy więc po 2 w nocy i kierujemy się w stronę Starego Smokovca. Na niebie co jakiś czas widać błyski. Kiedy wjeżdżamy na Słowację okazuje się, że nad Tatrami zalega gruba warstwa ciemnych chmur. Wygląda to fatalnie.
Ze Smokovca wyruszamy po 5. Już krótkie podejście na Hrebieniok pokazuje mi brak kondycji. Jest duszno i gorąco. Czuję, że się męczę.
Idziemy w stronę Terinki. Kiler wysuwa się sporo naprzód. W połowie progu Doliny Pięciu Stawów Spiskich jest już jakieś 15 minut drogi przede mną. Ależ mi się nie chce nigdzie iść. A ta wschodnia grań Żółtej Ściany - nasz dzisiejszy cel - wygląda stąd tak ostro.
Już z daleka widzimy wchodzący tam dosyć duży zespół. Będzie tłoczno.
Kiedy dochodzimy do grani są dopiero na pierwszym wyciągu. Biją haki na stanowiska i strasznie wolno się poruszają. Poza tym weszli w drogę jakoś tak dziwnie daleko z lewej strony (20-30 metrów od wylotu żlebu Hunsdorfera).
Szpeimy się więc powoli, jemy śniadanko i przymierzamy się do wejścia na grań.
Kiler wchodzi w trawiastą rynnę na krawędź grani (I) kiedy ja jeszcze kończę śniadanie. Krzyczy coś do mnie, że dosyć syta ta jedynka i trochę mu tam schodzi.
Ja próbuję przejść zamiast rynną, niewielką grzędą na lewej jej ścianie. Chyba było łatwiej, bo jakoś szybciej mi to poszło. Chociaż dolny odcinek nad płatem śniegu też był moim zdaniem jedynkowy.
Dalej trawiastą granią do dosyć sporego, przewieszonego uskoku.
Obchodzimy go z lewej strony (niby 0+, ale moim zdaniem była to bardziej I niż na dole).
Stąd zaczynamy iść na lotnej. Tuż nad uskokiem doganiamy ten duży zespół.
Jak się okazuje to czwórka kursantów z instruktorem i przewodnikiem Svetozárem Lacko:
http://www.sprievodca.org/tatra-inn
Niesamowicie serdeczny i wesoły człowiek.
Od razu się przedstawił, podał rękę i puścił nas przodem.
Polecił nam też kilka ciekawych dróg w okolicy i opowiedział o tym czym się zajmuje oprócz horoleżectva.
Charakterystyczne jest to, że nosi ze sobą duży parasol i drewnianą laskę przyczepione do plecaka, co już z daleka rzuca się w oczy.
Mijamy zespół słowacki:
Dalej droga prowadziła częściowo przez trawki, częściowo skały. Trudności na poziomie 0+, więc idziemy praktycznie bez asekuracji. Potem trochę na lotnej, bo pojawiają się II momenty (jednak bardzo proste) i wychodzimy na bardziej połogi trawkowaty teren, gdzie znowu idziemy bez asekuracji.
Dochodzimy do kolejnego uskoku. Ma to być najtrudniejsze miejsce na naszej drodze. Warianty są dwa: ostrzem na wprost (IV) lub trawersując w lewo wąziutką półeczką i w górę na grań (III).
Szczerz mówiąc to nie jesteśmy pewni jaki wariant wybraliśmy. Staraliśmy się iść ostrzem grani, ale fragmentu IV to tam raczej nie było.
Albo wybraliśmy jeszcze inny wariancik, albo przeszliśmy III nie zauważając wyraźnego trawersu. W każdym razie było to dosyć łatwe.
Po chwili znaleźliśmy się na trawkach, po których już łatwo do jedynkowej rynny wyprowadzającej na szczyt.
W między czasie Słowacy minęli nas jakimś wariantem obchodzącym trudności po trawkach lewą stroną i znaleźli się na szczycie tuż przed nami.
Z wierzchołka rozpościera się fenomenalny widok na Chatę Terryego i całe otoczenie Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Niestety częściowo zasłaniały ją chmury. Łomnicy, Durnego i Baranich Rogów nie widzieliśmy w ogóle.
Ponieważ pogoda wydawała się nieco poprawić postanowiliśmy jeszcze podejść na Żółty Szczyt. Według słowackiego przewodnika lać miało od 13, więc jeszcze trochę czasu nam do deszczu zostało.
Słowacy schodzą do Chaty Terry'ego, a my dalej do góry.
Najpierw dosyć wąską lecz łatwą i przyjemną grańką do Ławki Dubk'ego:
Potem samą Ławką w stronę przełęczy. Tutaj teren okazuje się być bardzo nieprzyjemny.
Nie dość, że na Ławce jest jeszcze kilka stromych płatów śniegu, to wszystko jest niesamowicie kruche i co chwilę z łomotem wylatuje nam spod nóg.
W połowie drogi słyszymy pierwsze grzmoty gdzieś z okolic Jaworowego Szczytu.
Cholera, trzeba się spieszyć i zejść stąd jak najszybciej.
Chcemy zobaczyć jak wygląda zejście żlebem z Pośredniej Przełęczy do Staroleśnej Doliny.
Być może będzie to lepszym rozwiązaniem niż powrót kruchą i częściowo zaśnieżoną Ławką Dubk'ego.
Ja znowu zostaję w tyle, bo zmęczenie robi już swoje.
Kiler biegnie do Przełęczy, żeby obadać dalszą drogę.
Dochodzę z 10 minut po nim.
Zostawił plecak i poszedł na Żółty Szczyt (stąd to tylko 10 minut).
Ja, żeby już nie tracić czasu i uciec jak najszybciej przed burzą postanawiam tam nie wchodzić i obejrzeć drogę do Staroleśnej.
W Chmielowskim i Świerzu jest napisane: "Droga - o ile żlebu śnieg nie zalega - bez żadnych trudności."
Problem jest taki, że śnieg w żlebie ciągnie się od samej przełęczy dokąd tylko wzrok sięga.
Mimo wszystko wydaje nam się to lepszą opcją niż Ławka i postanawiamy próbować szczęścia.
Jak się dosyć szybko okazuje kruszyzna jest tu jednak jeszcze większa niż po drugiej stronie.
Ale cholera, przecież miało być łatwo, więc ładujemy się w to gówno.
Zachodzące chmury przesłaniają nam dalszą część żlebu, więc schodzimy momentami nie wiedząc co nas czeka dalej.
Większość drogi przeszliśmy trawkami po prawej stronie żlebu. Nieco za połową musieliśmy w końcu przekroczyć stromy jęzor śnieżny, bo po prawej stronie było na tyle stromo, że nie dało się już iść.
Zejście tym gównianym żlebem do szlaku zajęło nam chyba ponad 3 godziny. Sypało się wszystko, poza tym było ślisko, a perspektywa wpadnięcia do zaśnieżonego żlebu i zjechania nim kilkaset metrów w dół była przerażająca.
Całą grań Żółtej Ściany o wycenie III przy tym "zejściu bez trudności" to pikuś i bułka z masłem.
Myśleliśmy nawet o jakichś zjazdach na linie, ale nie znalazł się ani jeden pewny blok skalny na który można by założyć jakąś pętle.
Spod nóg wyjeżdżały nawet głazy o wielkości małych fiatów. Na jednym takim udało mi się przejechać spory kawałek i na szczęście przekręcić się i spaść za niego. Gdybym nie złapał równowagi i poleciał do przodu to prawdopodobnie dzisiaj nie miałbym już nóg.
W innym momencie na nogę zaczął obsuwać mi się głaz tak ciężki, że sam go nie dałem rady przesunąć. Trzymałem go prawą łydką i dwoma rękami. Gdybym puścił to przygniótłby mi stopę. Na szczęście kiler był w pobliżu i razem go podtrzymaliśmy, a ja wyciągnąłem nogę.
Zejście tym żlebem w takich warunkach to była jedna wielka masakra. Poza tym cały czas straszyła nas burza. W pewnym momencie było już widać błyski nad Sławkowskim i sypnęło nawet trochę gradem. Psychicznie byłem wymęczony.
Kiedy więc zobaczyliśmy wreszcie wylot żlebu na piargi w dolinie to niemal skakaliśmy ze szczęścia.
Do Smokovca doszliśmy gdzieś po 16. Pogoda na szczęście wytrzymała. Deszcz było widać gdzieś nad Popradem i bardziej na południe. Nam udało się na szczęście uciec przed burzą.
W Krakowie byliśmy wyjątkowo wcześnie, bo gdzieś koło 19.
Te 3 zdjęcia w relacji są oczywiście autorstwa kilerusa.