Wiele razy się nad tym zastanawiałam, co sprawia że grupa poważnych szacownych osób po 50 roku życia lubi co jakiś czas dać sobie w tyłek, pojechać gdzieś w góry, umordować się, spocić, spać w jakichś rzęchach, w szałasie lub w namiocie, zrobić sobie ognisko, wrócić do cywilizacji brudnym, mokrym jak skunks, z kleszczami.
Kolega, z którym znam się od 35 lat, regularnie co roku od ponad 30 lat organizuje dla grupy znajomych rajd w Beskid Makowski.
Pierwsza edycja odbyła się o ile pamiętam w roku 1979, szliśmy przez Koskową Górę, a meta była wtedy na Babicy, potem były kolejne wyjazdy, z różnych powodów nie byłam na wszystkich, ale kiedy tylko mam czas i możliwości - to jadę.
Założenie jest takie że śpimy w namiotach, gotujemy na ognisku i zawsze regularnie są pieczonki. Jeździ mniej więcej stała ekipa, zapraszany jest również kurs przewodnicki. Ludzie przyjeżdżają z całymi rodzinami. Czasem przyjeżdża ponad 40 osób, czasem zdarzało się ze były tylko 4 osoby.
Trasa wymyślana jest co roku nieco inna, ale musi chociaż trochę zahaczać o Beskid Makowski. W tym roku było nas 15 osób, a trasa zaczęła się od Beskidu Wyspowego, od pasma Ciecienia.
Właściwie to zaczęło się w piątek, kiedy to grupą zbliżoną do tej, która wyjeżdżała spotkaliśmy się na koncercie w "Lesniczówce" w chorzowskim WPKiW. Koncertował Andrzej Mróz - twórca takich piosenek "Od Turbacza wieje wiatr", czy "W górach jest wszystko co kocham".
Fajnie było posłuchać starych przebojów i pośpiewać z zespołem, ale musieliśmy wcześniej wyjść, bo rano wyjeżdżaliśmy.
Rano dotarliśmy do Poznachowic, rozstawili samochody (aby nie trzeba było całą drogę dźwigać całości bagażu) i wyruszyli, najpierw długim i dość nudnym podejściem szosą, potem stromo na szczyt Grodziska.
To już w sobotę na trasie - na szczycie Grodziska nad Poznachowicami:
Grodzisko jest otoczone systemem potężnych wałów, mam nadzieję, że na zdjęciu to widać:
Idziemy dalej - szlak prowadzi przeważnie lasem, tylko czasem odsłaniają się jakieś widoczki:
Ładna kapliczka na trasie:
Na Księżej Górce jest nie dawno wybudowana wieża widokowa, a z niej całkiem niezły widok. Kursanci robią "panoramki":
W druga stronę - widok na Kostrza, Pieninki Skrzydlańskie, Łopień i Mogielicę:
Ze szczytu Ciecienia zdjęć nie mam, bo był zarośnięty lasem i nic tam ciekawego nie było.
Po krótkim ale za to stromym zejściu ze szczytu i przejściu około 2 km szosą dotarliśmy do nowej knajpy w okolicach przełęczy Wielkie Drogi (i do stojących pod nią samochodów), gdzie posililiśmy się co nieco, zabrali z samochodów graty i zaczęli podejście z bagażem na Wierzbanowską.
To knajpa:
Akurat na podejściu najpierw zaczęło lekko padać, a potem lać i przyznam, że na tym niezbyt długim podejściu kilka razy zwątpiłam w sens całej eskapady i cały czas się zastanawiałam po co ja właściwe tam lezę, skoro tak bardzo mi się nie chce.
W końcu jednak dotarliśmy do szałasu położonego pod samym szczytem Wierzbanowskiej, obok zapłonęło ognisko, pod lasem stanęły namioty.
Rozmowy i śpiewy przy ognisku trwały podobno do 2 w nocy, niestety ja "padłam" znacznie wcześniej (i to ze zmęczenia a nie z powodu alkoholu), zasypiając na karimacie w szałasie.
A to już rano, ciekawe dlaczego śniadanie robią panie, a panowie stoją z rękami w kieszeniach:
Większość ekipy przed szałasem:
Po śniadaniu zeszłyśmy we czwórkę do samochodu stojącego cały czas pod knajpą, tam w toalecie trochę ogarnęły i wtedy akurat zaczęło lać dosłownie jak z cebra.
Reszta grupy szła w tym czasie pieszo przez Lubomir i deszcz ich dopadł w 1/3 trasy.
My zjechałyśmy do Skrzydlnej, w planie miałam zwiedzanie kilku kościołków drewnianych - m.in. w Skrzydlnej, Jodłowniku, Szyku ale ze względu na ulewę pojechałyśmy tylko do Szczyrzyca.
W Szczyrzycu, w tamtejszym klasztorze odbywała się akurat I komunia, żal mi było dzieci, które w białych strojach wychodziły na ulewny deszcz.
Na dodatek było przeraźliwie zimno i taki wiatr,że obracał parasole.
Wobec czego poszłyśmy do kawiarni w Szczyrzycu (na górze w restauracji odbywało się przyjęcie I-komunijne), za to na dole w kawiarni kupiłyśmy pyszne ciasto (zapewne odkrojone od komunijnego placka):
Przy cieście i przy kawie podjęłyśmy decyzję, ze jednak wracamy, bo nie ma co tłuc się po wsiach w ulewnym deszczu, nawet zdjęć nie dało się robić.
Tu jeszcze zdjęcie (bez wychodzenia z samochodu) dworu w Raciechowicach.
Smutna historia z tym dworem - jest to całkowicie drewniany XVIII-wieczny bardzo cenny zabytkowy dwór. Wykupiła go prywatna osoba i nie remontuje, a budynek całkowicie chyli się ku ruinie.
Byłam tam 2 lata temu i teraz i widzę że budynek jest w coraz gorszym stanie, a nie ma siły aby zmusić prywatnego właściciela do remontu.
W domu byłam około 16, zmęczona i wszystko mnie bolało, a jeszcze dziś znalazłam na sobie kleszcza.
Pozdrowienia
Basia