Tytuł relacji tym razem zaczerpnąłem od daty wypadu, więc wszystkich co spodziewają się przeczytać tu o ostrych tatrzańskich graniach, wybitnych alpejskich szczytach czy innych honornych górach muszę niestety rozczarować. Tym razem wybraliśmy się w miniaturki naszych Tatr bo tak zawsze postrzegam Pieniny. Małe górki a jednak takie zadziorne. Do wypadu zaangażowaliśmy z Patrycją mojego znajomego z pracy wraz z żoną. Odgrażali się od dawna i w końcu się udało.
Pieniny można lubić za wiele rzeczy: za wspaniałe widoki, naprawdę ciekawe i urozmaicone szlaki oraz za to, że jadąc tam nie trzeba się katować jakimś super wczesnym wstawaniem. Nawet jeśli zaplanujemy dłuższą trasę powiedzmy z Czorsztyna do Szczawnicy można ją spokojnie przejść w ciągu jednego dnia – nawet jesiennego. Tym razem jednak takowych planów nie było. Podczas wycieczki królował krok dostojny, ale po kolei. Przed 7 meldujemy się u Renaty i Andrzeja, zamieniamy samochody i ruszamy do Szczawnicy, a mówiąc ściśle do Jaworek. Dzień zapowiada się piękny, co utwierdza nas w przekonaniu, że dokonaliśmy właściwego wyboru (mając w alternatywie dłuższe niedzielne kimanie). Zostawiamy samochód na parkingu w Jaworkach i ruszamy do Homoli. Szczerze smuci nas fakt, że budka kasjera jest zamknięta na cztery spusty. Jakoś to trzeba było jednak przeboleć

.
Jest zimno, a nawet bardzo zimno, chyba w nocy był lekki przymrozek. O wąwozie Homole nie będę pisał, bo pewnie zdecydowana większość z Was (przynajmniej ci z południa Polski) odbyła tam obowiązkową wycieczkę w podstawówce.
Napiszę tylko, że czuć tu ducha Słowackiego Raju, aczkolwiek w wersji mikro.



Przejście wąwozu zajmuje jakieś 20 minut, potem szlak ma bardziej beskidzki charakter.

Im wyżej jesteśmy tym z bardziej rozległym widokiem mamy do czynienia. Tu Beskid Sądecki i pasmo Radziejowej.

Dalej mijamy takie dosyć charakterystyczne drzewo, przynajmniej dla mnie. Idę tędy raptem drugi raz, ale jakoś ten fragment trasy utkwił mi w pamięci.

Po przejściu polany z tym osamotnionym drzewem jest zdecydowanie stromszy odcinek. Trzeba tu trochę się pomęczyć. Wchodzimy w las, który będzie nam towarzyszył aż do samego szczytu. Idziemy cały czas konsekwentnie zakosami w górę. W końcu dochodzimy do połączenia naszego zielonego szlaku ze szlakiem niebieskim biegnącym ze Szczawnicy. Jak ktoś nie jest w temacie to może tu mieć pewne kłopoty, bo końcówka podejścia nie jest oficjalnie oznakowana, ale wejście na szczyt jest dozwolone. Ostatni odcinek podejścia odbywa się głównie po stromych skałkach. W niektórych miejscach zamontowane są metalowe schodki, które powodują, że wychodzimy niczym na wieżę zamkową.
Po drodze jeszcze mała galeryjka, z której rozpościerają się piękne widoki.


Na szczycie pierwsze co bije po źrenicach to jakieś koszmarne balustrady. Zatem i Wysoką „wrzucono do wora” z Trzema Koronami i Sokolicą. Jak byłem tu ostatnio niczego takiego nie było. W moim odczuciu to już trochę przesadna ingerencja człowieka w krajobraz tych małych i kameralnych gór. No ale cóż poradzić.
Na szczycie okazuje się, że na obozie kondycyjnym w Pieninach przebywa hokejowa drużyna NHL Pittsburgh Penguins...

Uwieczniamy oczywiście także siebie.


Widok na Beskidy rewelacyjny, okraszony jesiennymi kolorami.

Trochę gorszy niestety na Tatry. To wszystko co udało mi się wycisnąć z naszego aparatu.

Wracaliśmy łagodnym szlakiem przez Durbaszkę, a właściwie to w dalszej części łagodnym, bo na początku straszył nas jeszcze krótkimi, aczkolwiek stromymi podejściami.
Postraszył nas także po drodze byczek Fernando, na szczęście bez konsekwencji.

W rejonie Durbaszki gość sprzedaje oscypki, więc zatrzymaliśmy się tam na chwilę konsumując i kupując co nieco. Potem już w dół żółtym szlakiem, którego oznakowanie pozostawiało wiele do życzenia, no ale jakoś udało nam się dotrzeć do Szlachtowej.

Reszta trasy już mniej przyjemna, bo trzeba było jeszcze asfaltową drogą dotrzeć na parking, no ale daliśmy radę.
I tak oto przed 19 byliśmy już z powrotem w domu. Miła, krótka i bardzo przyjemna trasa. Mogę polecić właściwie każdemu.