Dzień pierwszy.
Godzina ósma rano, pojawiam się w centrum wspinaczkowym Calluna. Mam tremę. Zamieszanie, mnóstwo ekip się ubiera, zajmuje się sprzętem. Jestem nieco wystraszony. Większość jest znacznie młodsza ode mnie. Do tego ten sprzęt. Może kiedyś się zastanawialiście kto kupuje topowe modele butów i ciuchów. Otóż są tutaj. Wszystkie te zielono żółte, pomarańczowo czarne buty, wszystkie te charakterystyczne znaczki. Koszmar tatrzańskiego purysty sprzętowego. Kręcę się przez chwilę zagubiony, nie wiem kto jest na kursie, kto uczy... W końcu ktoś wskazuje mi biuro Allana, właściciela firmy. Krotka rozmowa i siadam w jakimś pomieszczeniu czekając na przewodnika. Po chwili pojawia się dwóch innych kursantów - Paul z Yorkshire i Patrick z Irlandii. Ten drugi zadziera nosa, on jest tu na kursie advanced, a my introductory. Od początku nie czuję do niego sympatii, minę ma jak nie przymierzając Walter Bonatti powracający z Aiguille du Dru. Po chwili pojawia się instruktor. Jeden z tych smukłych, wąskich w biodrach i szerokich w ramionach, wysokich, wiecznie kpiarsko uśmiechniętych i pewnych siebie typów... Patrzy na mnie zdziwiony. Tak, kurna, nie każdy je rzeżuchę i otręby, i popija wodą z wiadra jak koń. Owszem, jestem nieco bardziej opływowy, ale przynajmniej znam się na hamburgerach.
Na szczęście nie będzie nam przewodził poza tym jednym dniem. Jest z grupą zaawansowaną ale ma dziś sprawdzić naszą podstawową wiedzę z górskiego abecadła zimowego. Ruszamy do samochodu i szybko znajdujemy się przy kolejce gondolowej na sąsiadujący z Ben Nevisem Aonach Mor. Zaoszczędzimy więc podchodzenia.
Gdy jechałem na kurs z przerażeniem obserwowałem pogodę. Śniegu w Szkocji nie ma na lekarstwo. Jaki więc będzie ten kurs zimowy?
Okazało się jednak, że góry są wystarczająco wysokie by zgromadzić trochę śniegu i lodu. Gdy wychodzimy z kolejki zaczyna być przyjemnie biało. Czuć też, że temperatura jest poniżej zera. Śnieg z gatunku - beton, choć jak później się dowiem nie do końca...
Najpierw hamowanie czekanem. Idzie mi nieźle na tyle, że Bruce (instruktor) odsyła mnie szybko bym sobie posiedział. Może jedynie tyłem na plecach z głową w dół powinienem potrenować. Gorzej z pozostałymi. Patrick ma koordynację ruchową jak czterolatek. Gdy zaczyna zjazd na plecach z czekanem w gorze kończy w kociołku poniżej w podobnej pozycji. Masakra.
Chwila przerwy, chłopaki wyciągają termosy i piją herbatę. Ja Powerrade'a. Po chwili pniemy się nieco w gorę. Ktoś miły z innego kursu wkopał tu kilka jam śnieżnych. Możemy więc zapoznać się z ich budową bez konieczności grzebania się w śniegu. I tak nie mamy zresztą łopat, a kopanie czekanem zajęłoby godziny. O półce w środku, do spania, tworzącej dystans od podłogi i otworu wejściowego odprowadzającej dwutlenek węgla bym nie pomyślał. Plus jeden do wiedzy. Potem nauka testów śniegu. Znacie to więc pomijam. Dziś mamy jedną słabszą warstwę, ale ilość świeżego nie stanowi dużego zagrożenia. Tako rzecze Bruce.
Potem asekuracja z czekana w śniegu. W życiu bym nie przypuszczał, że to ma taki udźwig. Przynajmniej w takim jaki my mieliśmy...
Patrick znowu odebrał nam z pół godziny. Nie potrafił opanować sekwencji ruchów wybierając luz na linie asekurując przez plecy...
Ostatni punkt programu na dzisiaj - zjazd z czegoś takiego. Dygotały mi nieco łydki bo nie wierzyłem w możliwości tego ustrojstwa. Zresztą ważę najwięcej. Na szczęście pionu było na dwa metry, a dalej dość stromy śnieżny stok. Raz kozie śmierć!
Wracamy prawie biegiem by zdążyć na ostatnią kolejkę. Szaleniec Bruce odsadza nas na dwieście metrów. No, ale jak się biega w górach, wspina, jeździ na rowerze, nartach i waży siedemnaście uncji to można. Nadal jednak dopadam do budynku jako drugi. Grawitacja mnie jednak kocha
Dzień drugi.
Spotkanie w Calunie. Jest poniedziałek. Ludzi znacznie mniej i czuję się nieco lepiej. Przychodzi nasz właściwy instruktor Andy. Średnia wieku znacznie rośnie i plasuje się gdzieś w okolicach 45 lat. Świetnie - pomyśleli jednak. Andy przedstawia się, sprawdza nasz sprzęt. Nikt mi nie mówił, żebym brał swój szpej.

Mam uprząż, jednego Hmsa, dwie taśmy 120ki, kask, dobre buty i raki. Dostaję czekany o wdzięcznej nazwie Glencoe coś tam. Pamiętają chyba lata osiemdziesiąte, są tępe jak Jolanta Rutowicz i ciężkie. Mimo to to pierwsze techniczne dziabki w moim życiu.
Na dworze ciężkie chmury. Co chwila pada deszcz. Jedziemy do Glencoe na Curved Ridge. Zaciskam zęby. Tę trasę robiłem już dwukrotnie. Oby były choć zimowe warunki... Na miejscu okazuje się, że granica śniegu przebiega powyżej granicy widoczności. Chmury pokazują mi po raz trzeci na tej trasie i czwarty na tej gorze dokładnie ten sam krajobraz.
Trudno. Pierwszym razem byliśmy tam z Vespą z przewodnikiem, który przegonił nas jak cielęta. Drugim razem sami, ale moja asekuracja nie należy do najprofesjonalniejszych. Dlatego właśnie postanowiłem zrobić ten kurs - by ktoś poprostował moje pokręcone doświadczenie i dołożył nowego. Dlatego nie będę narzekał - w dalszych dniach zrobi się coś nowego, a dziś popatrzmy jak robią to zawodowcy. pierwszy fragment przecina sporo mokrych i zalodzonych fragmentów więc trzeba założyć raki. Nie mogę się przyzwyczaić na razie do ich zgrzytu po skale...
Nie będę się rozpisywał o szczegółach, ale faktycznie czegoś się nauczyłem. Kilka pomysłów i sposobów na zakładanie stanowiska no i zakładanie przelotów pod czujnym okiem instruktora, który na żywca wspinał się obok. Trasa nie jest trudna choć momentami eksponowana. Prowadzimy na przemian - raz Paul, raz ja.
Chmury się nieco podnoszą. W trakcie drogi dochodzimy do granicy śniegu. Zrywa się wiatr. Stoję na stanowisku i marznę coraz bardziej. Nie mogę ani zmienić teraz rękawic, ani dołożyć warstwy. Kiedy ten Paul krzyknie mi "safe"?! W końcu idę. Jestem obok nich, wpinam się w pętlę i zaczynam przebierać. Wkładam raki. Ręce przestały czuć cokolwiek. Najgorzej jest po chwili gdy zaczyna wracać krążenie. Znacie pewnie ten ból. Dochodzimy do końca trasy, wieje wiatr, pada deszcz ze śniegiem. Okazuje się jednak, że czeka nas jeszcze wdrapywanie się w miękkim jak kasza śniegu. Jeden odcinek mocno eksponowany na lewo i bardzo stromy. A my mamy po jednym czekanie bo Andy stwierdził, że nie będą potrzebne. Idziemy z Paulem na lotnej. Mam problemy z tym odcinkiem, śnieg obsuwa się, nie mogę pod nim wyszukać dobrych stopni. Nie ma mowy o wbiciu raków. Zabijam dziabkę w kępie traw i ziemi, i delikatnie winduję się w gorę starając nie myśleć o ekspozycji. Lot na parę metrów w śnieg i sześćdziesięciostopniowy stok wiodący do urwiska. Jest słabo. W końcu przeszedłem. Teraz tylko by Paul mnie nie ściągnął. Żadnych przelotów. Gdy stajemy na szczycie Buachaille Etive Mor wiatr próbuje wydusić z nas resztki ciepła. Na oko z pięćdziesiąt mil na godzinę. Chłopaki za termosy, ja Powerrade'a. Zakładam na twarz maskę i uciekamy do przełęczy. Droga powrotna nudna. W samochodzie po chwili stwierdzam, że pierwszy raz w życiu siedzę pośladkami w wodzie jaka zebrała się w spodniach. No tak, membrana nie puściła przez, ale ściekło z mokrych łachów na plecach. Głupie uczucie...
Dzień trzeci.
Wreszcie jakaś nowość!! Idziemy na północna ścianę Ben Nevisa! Będą lody i śnieg! Yupii!!
Przewodnicy z Calluny mają magiczny kluczyk do szlabanu, tak więc podejście możemy zacząć o czterysta metrów wyżej i osiemset krócej. To dobrze bo zaczynam czuć mięśnie nóg. Do CIC Hut u podnóża North Face'a dochodzimy w godzinę. To bardzo dobry czas, ale jestem skonany. Tu mnóstwo zespołów szykuje się, lub już idzie w kierunku licznych w tym miejscu celów. Można tu robić zimą naprawdę wiele. Lody, śnieg i mixt - co tylko kto lubi i potrafi.
Wbijamy się w głąb wielkiego Kotła ograniczonego z jednej strony bokiem naszej ulubionej trasy i miejsca najpoważniejszej dotychczas porażki - The Tower Ridge. Jak zwykle widać tyle samo... czyli początek.
Zakładamy raki i szpej. Będziemy wspinać się jednym ze żlebów. Którym - jeszcze nie wiadomo, Andy zaraz wybierze.
Ok. The North Gully, powrót sąsiadującym Gully no4. Jest stromo, śnieg po teście trzyma się nieźle. Andy prowadzi.
Zakłada pierwsze stanowisko u wylotu żlebu, który w jednym miejscu przeradza się prawie w krotki kominek.
Dochodzimy do niego. Paul będzie go asekurował, ja po wygrzebaniu jamy do stabilnego stania tupię by nie zmarznąć. Andy po chwili znika za załomem. Mija dobra chwila gdy krzyczy „Safe”, potem "takin' slack”. Paul nadaje w końcu - „climbing”. Ja idę za nim na odcinku pięciu metrów. Po drodze dwa przeloty i pionowy fragment z lodu. Pięknie. Paul niezbyt sprawnie grzebie się w nim nie mając pewności ani do zębów raków, ani do własnego wbijania dziabek. Na mnie sypie się co chwila lód z jego pracy i przewalają się małe pyłówki. Muszę więc iść za nim niejako na ślepo, trzymając głowę w dole. Raz jedynie wyciągam aparat bo nie mogę zdzierżyć. Jest za je bi ście!!! Dobrze, że wziąłem aparacik Vespy, można nim pstrykać jedną ręką...
Dalej jest łatwiej, choć miejscami śnieg przeradza się w lód. Kolejne trzy wyciągi. W tym jeden ze stanowiskiem na śrubach lodowych. Czuję się jakbym był w Alpach.
Przez nawis szczytowy przebijamy się bez problemu. Na gorze wiatr nie do opisania. Stajemy tyłem i Andy mówi, że pierwszy odcinek w dół zjedziemy do żlebu. To będzie mój trzeci zjazd w życiu, tego właśnie nie umiem sam zrobić. Krotka lekcja zakładania francuskiego prusika i wpięcia się w linę. Na szczęście wolnego zjazdu jest może metr, a dalej stromy, miękki śnieg. Wiatr szaleje, gdybym chciał puścić bąka wyleciałby przez uszy. Trzeba się zbierać. Jadę pierwszy... Stanowisko założone na słupie z tabliczką oznaczającą najniższy punkt Ben Nevis Plateau. W lecie jest on na krawędzi urwiska...
Cofam się w kierunku krawędzi. Cholera, urywa się spory kawał, a ja lecę plecami w dół. Dopiero prusik odwraca mnie na linie rakami w dół. Nie było to zbyt profesjonalne, cała gębą w śniegu. Nikt chyba jednak nie widział... Dochodzę do końca liny odbijając się niezręcznie. Na końcu nie ma węzła. Cholera! Panie instruktor!

Po mnie jedzie Paul, pstrykam fotkę.
Po pierwszym zjeździe ściągamy linę. Dalej będziemy schodzić. Jest stromo, żleb się zwęża, ale śnieg choć dość świeży jakoś trzyma. Blisko krawędzi skał, szybko uciekamy z tego miejsca. Poniżej teren się rozszerza, a po lewej śliczne lodospady. Andy wbija się bokiem po śniegu zakłada pętle na blok i spuszcza linę. Będziemy robić lody na wędkę... Teren jest stromy, nie bardzo wierzę, że te małe ząbki raków i patyki z kolcami na przedzie utrzymają moje sto dziesięć kilogramów. Okazuje się, że i owszem, i to nieźle. w niezłym podobno stylu dochodzę do szczytu odcinka.
Po mnie idzie Paul.
Jeszcze tylko posiłek w wykopanym na zboczu zagłębieniu. Chłopaki piją herbatę, ja niebieskiego. Zimny jak cholera. Powrót bardzo szybki. Pierwszy deszczyk dopiero przy samochodzie. Dzień piękny.
Dzień czwarty.
Niestety pogoda nie pozwoli nam dziś na góry. Ciągły opad deszczu nawet powyżej 900-set metrów. Wiatr do 100 mil na godzinę. Miny nam się wydłużyły. Ale nie było powodu. Najpierw w Callunie sporo praktyki w technikach linowych. Jestem w tym doprawdy zielony. Wreszcie nauczono mnie zjazdów - wiem już od a do z jak się do tego zabrać. Pora będzie nauczyć Vespę. Potem prusikowanie... niech je . strzeli! Nadaję się do tego jak krowa do baletu... No, ale gdyby trzeba było pewnie bym powalczył. Paul radzi sobie nieco lepiej. Tak o jakieś piętnaście kilo licząc dokładnie.
Sporo nowej wiedzy o asekuracji ze stanowiska górnego. To dla mnie ważne, często jestem tym, który prowadzi w naszej trójce i chciałbym wiedzieć o tym jak najwięcej. Sporo rożnych kombinacji i najważniejsze - trochę technik auto-ratownictwa w tym dwa sposoby jak ściągać kogoś z dołu bez specjalnego sprzętu. Jedynie z pomocą prusików i dodatkowego Hmsa. Plus do wiedzy.
Zbieramy się. Jedziemy do pobliskiego Kinlochleven, do Ice Factor. To podobno największa na świecie indoorowa ściana lodowa plus normalne ścianki. Będziemy ćwiczyć w lodzie. Na miejscu tym razem i ja piję herbatę - jest barek, sklep outdoorowy itd... Czekamy na swoją kolej - dwie godziny z dziabkami już za momencik... Drzwi do raju:
Gdy w końcu jesteśmy w środku zaczyna się trening. Łatwe wejście na małą ściankę. Potem to samo z jedną dziabą by nauczyć się pracy nogami.
Jest bardzo tłoczno. Co chwila ktoś odpada. Czasem dziabka zostaje wysoko w lodzie.
Uczymy się osadzać śruby lodowe i ten, no, nie wiem jak po polsku - Abalakov Thread.
Potem czas na wyższą ściankę. Przy jednym moim odpadnięciu instruktor z prędkością światła zmienił wysokość nad poziomem morza o dwa metry wzwyż.
Na koniec jeszcze trochę zabawy na normalnej ściance. Czuję każdy mięsień, a po ostatniej drodze, która jest zwieńczeniem mojej dotychczasowej formy i możliwości, czuję niezły telegraf w rękach. Pora wracać. Dzień był fantastyczny.
Dzień piąty.
Zwieńczenie kursu - czyli samodzielna wspinaczka w warunkach zimowych. Pogoda się poprawiła. To znaczy śnieg już od czterystu metrów. Niestety wiatr taki jak wcześniej. Tak więc z odsłoniętej i wymarzonej przeze mnie, zimowej Tower Ridge nici. Wiatr po prostu zmiótł by nas z grani... Jestem zły, ale musimy iść gdzieś gdzie południowo zachodni wiatr nas nie dosięgnie podczas wspinaczki. Wybór Andyego pada na znacznie łatwiejszą grań w Glen Coe - Sron na Lairig. To zaledwie dwójkowy, letni scrambling. No, ale jest zimowo, więc powinno być nieco adrenaliny. Początkowo dzień jest nie najbrzydszy.
Łagodnie wznoszącą się doliną idziemy w kierunku naszego celu, który w końcu się odsłania. Wygląda nieco strasznie. To ta wznosząca się do góry formacja skalna w prawym górnym rogu. Jej poziome zwieńczenie to już urwisko grzbietowe tak więc jedynie droga do góry będzie wspinaczką.
Gdy zmieniamy perspektywę w miarę zbliżania staje się jasne, że jedynie fragmenty są strome, a grań poprzecinana wypłaszczeniami. Jedynie jej najwyższa część staje się wąska i eksponowana (o czym przekonamy się później) dół oferuje wiele możliwości obejścia przeszkód. Na szczęście poza jednym dość technicznym trawersem będziemy szli direttisimą czyli najtrudniej jak się da. To dobrze, bo do cholery mam jakiś niedosyt.
Warunki nie są idealne. Lód jest płytki, śnieg również, do tego sypki. Mimo to daje radę. Początkowo na lotnej, ale z przelotami. Potem będą ze dwa wyciągi na sztywno.
Wspomniany trawers nie był zbyt stromy. Szedł jednak trójkątna formacją skalną z płyt skalnych. Gdyby lód był solidny byłby to banał. Tak jednak trzeba było szukać w miejscu łączenia się skał jakichś punktów by wcisnąć w nie czekan i podciągać się do góry bo raki zgrzytały jedynie bezradnie po skale. Chwytów brak, latem idzie się tam na tarcie. Ciężka robota choć to raptem dziesięć metrów. Cieszę się, że mogłem poprowadzić bo dało mi to wiedzę,że w takich warunkach trzeba odgarniać śnieg by zobaczyć coś więcej. Niby banał, a jednak wcześniej się nie zdarzyło. Punkt doświadczenia.
Szło nam nieźle. Zabawa była fantastyczna. Wreszcie zastrzyki adrenaliny, które tak bardzo kocham.
Ostatni, mocno eksponowany odcinek grani niestety kończy się stromym zboczem zalodzonego śniegu, małym nawisem i grzbietem. To już finał wspinaczki.
Na grzbiecie masakra. Wiatr ryczy, chłosta po twarzy lodem. Moje okulary Julbo zaparowały, ale nie mogę ich zdjąć bo wybiło by mi oczy. Jestem bałwan, zapomniałem gogli. Wyglądam jak bałwan, co chwila wywracam się w śniegu bo nic nie widzę. Droga do przełęczy, z której mamy schodzić ciągnie się w nieskończoność. Mam ochotę sam się kopnąć w dupę. Gdy dochodzimy do żlebu prowadzącego w dół jest nieco lawiniasto, ale nie ma innej drogi. Andy idzie pierwszy, robimy dziesięciometrowe odstępy. Na dalej niczego nie widać. Przyklejeni do skalnej ściany osuwamy się ze śniegiem coraz niżej. Nic nie widzę w dalszym ciągu, a wiatr zmienił teraz kierunek i ciągnie prosto w twarz. Jest mi wszystko jedno czy polecę. Wychodzimy ze stromizn. Zagrożenie minęło. Nadal jednak nie widzę niczego. Musiałem zdjąć okulary bo nie nadawały się do niczego. Ręką osłaniam twarz, ale to guzik daje. Przewracam się i spadam po parę metrów w śniegu. Andy wraca i oddaje mi gogle bym jakoś doszedł do siebie. Po dwóch minutach siedzenia oczy przestają boleć. Oddaję gogle i schodzimy jeszcze sto metrów. Wiatr przycicha. W zacisznej jamce powstałej z naturalnego ukształtowania terenu jemy posiłek. Chłopaki piją herbatę, ja niebieskiego.
Myślę. Vespa zaraziła mnie górami raptem niecałe cztery lata temu. Wcześniej w Zakopanem chlałem jedynie na Krupówkach. Mam za chwilę 42 lata i Długoszem już nie będę. Ale do cholery pokonałem niezłą drogę od mojej pierwszej wycieczki na Ben Doraina w dżinsach. Wreszcie zrobiłem jakiś kurs i będę mógł sam przejść na przykład od Durnego do Łomnicy. Czuję sporą radość i poczucie dobrze spełnionego obowiązku! Teraz przekazać nową wiedzę Vespie i powoli szlifować doświadczenie. Może za rok jakiś kolejny kurs? Szkocka zima jest doprawdy nieobliczalna, ale zarazem solidna - może lać w dolinach, ale góry zawsze dysponują jej wystarczającą dawką. Do tego nie są wysokie co skraca podejścia. Nic dziwnego, że Scottish Winter to termin znany wśród wspinaczy całego świata i wielu szlifowało tu umiejętności. Tak za rok wrócę na kolejną odsłonę tego kursu... Pewnie i tak będę lepszy
niż cieć Patrick.
Wnioski:
- muszę kupić termos.