Czasowa jesteś tak średnio. Raczej znana ze spóźniania więc proszę o wybaczenie, że relacja listopadowa pojawia się dopiero w grudniu.
Moim nowym zestawem chwaliłam się już w „Pochwal się radością.”
Zapoznawszy się z teorią:
http://www.e-gory.pl/index.php/Poradnik ... yczny.html
oraz dowiedziawszy się, że chodząc w rakach należy szerzej stawiać nogi postanowiłam ową wiedzę sprawdzić w praktyce. Jako że nie zauważyłam nigdzie w okolicy żadnej ośnieżonej górki, raki ślicznie zaś wbiły mi się w parkiet w pokoju postanowiłam wziąć kilka dni urlopu i posiedzieć w Tatrach.
O godzinie 7:15 we wtorek 9 listopada melduje się w Zakopanem. Czekam na busa do Palenicy. Planowy odjazd 7:40. Busa brak. Jest inny, który odjeżdża o 8:00 (tego na żadnym rozkładzie nie było). Dowiaduje się, że „tamci to oni rozkład właśnie zmieniają....”.
Podróż opóźnia się z powodu zawalonego drzewa na trasie. Jak z nieba zjawia się dziadek furgonetką i z piłą motorową. W busie pojawiają się żarty. A co by było gdyby... „Piła w Zakopanem”... Jako że ja nie piła, to nie do końca wiedziała z czego się tambylcy śmieją
Ok. 10:00 zjawiam się w pustej Roztoce. Zośka robi mi genialną jajecznicę i o 11:00 wyruszam na „rozchodzenie”.
Plan jest prosty: Dolina Pięciu Stawów Polskich. Wejście zielonym koło Siklawy i powrót przez Świstówkę.
Wejście trochę się przedłuża. Tu zdjęcie tam zdjęcie...
W „5tce” zatrzymuje się na kawę i szarlotkę. Puściutko. Jedna para pojawia się w jadalni. Aż milej.
Podejście na Świstową Czube dłuży mi się okropnie. Ani to lód ani skała. Pół na pół. Na górze dopiero biało i ślisko. Jeszcze gorzej przy zejściu. Jest godz. 16:00.Wyjmuje już czołówkę, zakładam raki, co zajmuje mi wieczność i zaczynam powolne schodzenie. Dziwne to uczucie. Raki dosłownie zatrzymują mnie w miejscu. Zastanawiam się kiedy polecę w dół. Asekuruje się kijkami i chwilami mam ochotę zdjąć to żelastwo z nóg. Mam wrażenie, że uczę się chodzić...
Od kilku lat nie przechodziłam przez Świstówkę. Przypominam sobie jak bardzo nie lubię tego szlaku. Nie lubię i już.
W schronie jestem ok. 19:00. Zastaje wielki spokój i grzane wino... I wiem, już że Roztoka była doskonałym pomysłem. Czuję jak schodzi ze mnie stres ostatnich tygodni. Paskudnych tygodni...
Środa – wieje okrutnie. Ja przełamuje kolejny stereotyp. Jak się pije w górach to i owszem ma się kaca. Mam wrażenie, że rozpadnę się na kawałki. Dopiero wieczorem wstaje na borowikową (znowu te wielgachne kluchy) i szarlotkę. Szarlotka po prostu bajeczna. Schronisko powoli zaczyna się zaludniać. Pomimo to okazuje się, że znajdzie się dla mnie miejsce na czwartkową i piątkową noc.
Czwartek –
Wstawanie nigdy nie było moją mocną stroną. Tak jest i tym razem. Przed. 10:00 melduje się w Moku. Też pustawo, ale jakby nieco gwarniej. Zamawiam jajecznice na kiełbasie średnio ściętą i herbatę z cytryną. W kuchni jak na kacu. Trzy kolejne osoby odbierają ode mnie to samo zamówienie i koniec końców dostaję: jajecznicę bez kiełbasy.... zupełnie nie ściętą. Wspominam Zośkę i jej kuchnie i przez chwilę mam ochotę wrócić na śniadanie do Roztoki.
Mój dzisiejszy cel to Szpiglasowy Wierch. Idzie się dobrze. Przy rozejściu się szlaków na Wrota Chałubińskiego decyduje się na założenie raków. O dziwo! Wczorajsze dziwne uczucie minęło i czuje się pewnie i stabilnie. Przyśpieszam. W międzyczasie pojawiają się nad Szpiglasowym Wierchem chmury. Gdy docieram do przełęczy jest zupełnie biało i wieje. Spotykam parę z 5tki. Decydują się na powrót. Ja też. Ponownie asfalt od Moka pokonuję w ekspresowym tempie.
Wieczór mija w atmosferze integracji...
Piątek. –
Pobudka o 5..... nieskuteczna. Na zewnątrz piździ aż schronisko w posadach się chwieje. Przysypiam jeszcze. Przed 7 ostatecznie się podnoszę. Na dziś miał być Kozi. Podejmujemy decyzję, że idziemy a później się zobaczy. Cicho liczę na to, że się rozpogodzi. Pada deszcz, ciśnienie do d.py, wlekę się jak nieboskie stworzenie. Zaczyna sypać śnieg i wiać jeszcze silniej. Moje nadzieje na piękną pogodę są coraz mniejsze. Po 10 jesteśmy w Schronisku. Pełno ludzi. Czekamy na otwarcie kuchni i gorącą wodę. Za oknem wieje, co chwila wchodzi ktoś nowy do jadalni i szuka miejsca na rozwieszenie mokrych ciuchów. Mnie się niczego nie chce. Ok. 11:30 wychodzimy. Podejmujemy decyzję, że idziemy na Rusinową Polane.
Po zejściu na dół odwracam się.
Zrobiło się pięknie niebiesko....
Szybko przemierzamy trasę. Tak, żeby jeszcze przed zmrokiem zdążyć na Polanę. Szlak w wielu miejscach zatarasowany przewróconymi drzewami. Tam jeszcze pełna jesień.
Na Rusinowej jeszcze posiłek i powrót szlakiem do Palenicy i do schronu. Tego wieczoru jest komplet. Na jadalni wesoło.
Sobota.
Dzień koniecznego powrotu.
W drodze do Palenicy przeżywam szok. TŁUMY!!!! I do tego patrzą na mnie jakoś tak dziwnie. Co jakiś czas ktoś mnie zatrzymuje i zadaje pytanie: A daleko jeszcze?
Odpowiedz może być jedna: A to zależy...