Relacja będzie długa, więc od razu do rzeczy.
Przede wszystkim uprasza się o niezwracanie uwagi na techniczne niedostatki zdjęć - na ojcowskim kompie nie mam picasy, a w innych programach nie bardzo wiem jak je stuningować itp.
Dobra. Więc było tak.
Tym razem w koFFaNe TAtErKi wybraliśmy się w czwórkę: ja, Mazio plus młodzież, która rwie się do wspinania. Na początek wybraliśmy Czarnego Mięgusza.
Lampa była, że hej.
Planowaliśmy wchodzić tak jak w Paryskim. W lewej części zbocza jest żleb, którego prawym ograniczeniem, tak jak najłatwiej puszcza, ciśnie się do samej góry.
Ostatni rekonesans z Kazalnicy:
Zbocze Mięgusza jest pieruńsko kruche, w dużej części trawiaste, i po trawach lepiej było iść bo wszystko tam się sypie a kamulce latają (kaski jednak się przydały).
Na Rysach standard...
Na Moku standard...
A my zupełnie sami, ścigani jedynie podejrzliwymi spojrzeniami towarzystwa przechodzącego przez Kazalnicę.
Na grań wychodzimy kilkanaście metrów od wierzchołka, jeszcze parę kroków - tu niestety już sami nie jesteśmy:
Ale i tak jest gites...
W mistycznym nastroju pobieram kosmiczną energię z tej jakże uduchowionej scenerii (nie mylić ze słuchaniem bicia serca skały, zresztą i tak nie wzięliśmy papieru):
Zejście na Chłopka jest nieco bardziej skomplikowane orientacyjnie niż wynikałoby z WHP, ale prawdziwą niedogodnością jest znowu ta zasrana kruszyzna.
Na dole, uradowani, delektujemy się widokiem na przebytą trasę i baterią Żywców. Mazio próbuje zrobić nam kolejne mistyczne zdjęcie (
wyglądajcie inteligentnie jeśli można prosić), ale wychodzi tak sobie:
A potem jest już tylko gorzej...
I ch.uj. Ale ładnie tańczymy
Wieczorem dosiadają się do nas jakieś podejrzane typy, widać że spod ciemnej gwiazdy, ale na szczęście miast rabować i gwałcić zadowalają się browarem.
Dzień kolejny. The one and only schron, czyli niezrównana Terinka. Chatar nas poznaje i znowu jest milusi. Ani chybi wstrzeliwujemy się w jego pozytywne cykle
Cóż to za przyjemna świadomość, że rano nie będzie się miało kaca (są dwie opcje: albo w Terince mocno rozcieńczają piwo, albo na tej wysokości syndrom dnia następnego się mnie nie ima
).
Rankiem pogoda nie zachęca. Na lodowy nie pójdziemy bo i tak nic nie będzie widać. Postanawiamy pokazać chłopakom Czerwoną Ławkę.
W sumie jak już jesteśmy na przełęczy, to czemu nie pójść na Mały Lodowy...
A stamtąd na Lodową Przełęcz. Czerwoną Ławką i tak wolałabym nie schodzić.
Ten odcinek Jaćkiewicz opisał akurat bardzo precyzyjnie. Szliśmy za jego wskazówkami i poszło ok.
Jak mówię żeby nie robić zdjęć, to nie robić, motyla noga
Do Lodowej Przełęczy dochodzimy cało. Zejście to bajka - drabiny, łańcuch - chłopaki idą tamtędy pierwszy raz więc nie mają pojęcia, jaka rzeźnia tam była jeszcze niedawno...
Znów w Terince - hazard, strumienie alkoholu i lans.
Następnego ranka warunki są dużo przyjaźniejsze. Postanawiamy że dziś na pewno skonsumujemy Loda.
Wchodzimy od Lodowej Przełęczy tak jak opisuje Jaćkiewicz. Do Kopy nie ma trudności orientacyjnych:
W tle m.in. nasza wczorajsza trasa:
Już na kopie nerwowo przełykam ślinę. Nie ma przebacz, Lodowy budzi respekt...
Posyłamy młodzież przodem na rekonesans. Oświadczają, że oni by przeszli, ale jednak lepiej trawersujmy. Hm. Ciekawe kogo niby mieli na myśli, że by nie przeszedł
Postanawiamy trawersować Sobkowy Żleb, mając nadzieję, że w końcu samo puści nas na grań.
Po pewnym czasie Mazio raportuje, że puszcza. Będziemy wychodzić na grań. Na jego prośbę chłopaki związują się ze mną - nie z powodu trudności terenu, a mojej psychy. Nigdy nie wiadomo czy po wyjściu na grań z obustronną ekspozycją czegoś nie odwalę, a wiadomo że widząc sznurek, nawet jeśli to asekuracja iluzoryczna, będę zasuwać jak złoto. Decydują więc względy praktyczne.
Spodziewamy się, że odcinek granią trochę potrwa. Tymczasem już po chwili Mazio drze się, że to już szczyt - na tle nieba majaczy ten trójkątny system.
Waleczna trójka-samobójka na szczycie Loda:
Wpis do pierwszej puszki szczytowej to doznanie porównywalne z pierwszym seksem. Odnajdujemy wpisy forumowiczów: Gekonów oraz Mpika i ekipy.
Który dzisiaj do mnie tu podskoczy, zara je.bnę z dyni między oczy...
Kunia się nie bałam. Głównie dlatego, że wyobrażałam sobie że to zupełnie gładki skalny grzebień, na którego wystarczy wejść a potem już do końca suwać się okrakiem.
Zresztą na początku takie właśnie sprawiał wrażenie.
Kiedy już go dosiadłam, okazało się, że operacja będzie bardziej skomplikowana. Koń nie był wcale gładki. Zamiast tego składał się z bloków skalnych oddzielonych szczerbinami.
Jakoś szło, dopóki nie pojawiła się szczerbina tak wąska na dole, że było tam miejsca ledwo na dwie stopy. Miałam - za przykładem Mazia - stanąć w niej, przenieść ręce z jednego bloku na kolejny i dopiero na niego wejść.
Oczywiście, kto mnie zna ten wie że mowy nie było o puszczeniu się. Stojąc na mikrym kamyczku, z taaaaką lufą po obu stronach, ostatnią rzeczą jaką byłam w stanie sobie wyobrazić było to że zwalniam obie ręce. Mazio zaczął tracić cierpliwość.
W końcu - wciąż się trzymając - jakoś dałam radę się obrócić o 180 stopni. Czyli stałam teraz do Mazia tyłem. Należało obrócić się jeszcze o połowę.
W tym celu już naprawdę należało się puścić.
Hm. No cóż, generalnie zdumiony Mazio ujrzał po chwili, że faktycznie bezpiecznie siedzę na koniu. Tyle że... tyłem do kierunku jazdy.
Oj szkoda ze nie słyszeliście, jak zareagował.
Następnych kilkunastu sekund nie pamiętam. Mazio twierdzi, ze złapał mnie za uprząż (chociaż darłam się żeby mnie nie ciągnął) i przekręcił we właściwym kierunku, cytuję, "jak psiaka".
Przeżyliśmy.
Następnego dnia pany zdobywają Gerlach a ja się regeneruję. Koń mi wystarczył, za emocje chwilowo dziękuję, może później.
Dzień po Gerlachu regeneruje się Mazio, i jedyną wartą wzmianki rzeczą jest widok jaki ukazał się nam wieczorem z okna - cały dzień wszystkie szczyty były we mgle, a kiedy w końcu jeden - tylko jeden - raczył się odsłonić, było to nie co innego, a Gerlach z pięknie podkreśloną słońcem granią którą idzie Martinovka <motyw muzyczny z Titanica mode on>:
<off>
Ostatnia wycieczka miała być lajtowa i w mniej skalnej scenerii, wybraliśmy się więc w Zachodnie. Planowaliśmy Otargańce ale koniec końców stanęło na Starym Robocie, który jako jedyny został mi żeby skompletować dostępne znakowanym szlakiem szczyty Tatr Polskich.
Hobbit mały w ciemnym lesie reklamę tg na cyckach niesie.
Pogoda była niestety mało fotogeniczna.
Stary Robot, jak to Stary Robot - ale jakie to smutne że po polskiej stronie zostają mi już tylko lewizny
Fajnie było zobaczyć kozie przedszkole. Małe rozkoszniaki leżały w trawie zbitą grupką, a starsze egzemplarze pilnowały, popatrując na nas groźnie:
I to by było na tyle. Z ogólniejszych obserwacji: podtatrzańskie busy z roku na rok stają się coraz bardziej gumowe, rekordem była podróż z Małego Cichego do Zakopca (czas: ponad godzina, ilość ludzi: po sufit, poszanowanie zasad bezpieczeństwa: ja na kolanach u Mazia np., a wszystko to przy wesołym wtórze przebojów sprzed nastu lat którymi rok w rok raczy nas RMF). Po raz kolejny utwierdziłam się też w przekonaniu, że nie lubię schronisk w Tatrach Zachodnich - Ornak kojarzy mi się z mocno oazowym i w-górach-jest-wszystko-to-co-kocham towarzystwem, a w Chochole zawsze mamy problemy z głośnymi najebańcami.
Ale prawdziwki w śmietanie z Zapiecka pozostają niezmiennie pyszne