od razu na początku zaznaczam że tekst jest trochę przydługawy... i na dodatek żadnego nowego szczytu nie wnosi... ale skromnie powiem że mnie się go fajnie czyta...
za to pisało sie trochę gorzej i trochę dłużej, ale w końcu skończyłem... więc jest... jak już wspominałem jest trochę przydługawy, ale...
====================
=========================
====================
prolog...
w zasadzie większość relacji z wypraw górskich zaczyna się słowami „budzik obudził mnie w środku nocy...” i ta również tak się zaczęła... lecz na tym podobieństwo się kończy... cel, który kształtował tej słonecznej kwietniowej niedzieli naszą drogę był wyjątkowy... tak jak i cała droga jaką wówczas przeszedłem... lecz wyjątkowość drogi nie dotyczyła tylko Gór, ale również mego umysłu...
---------
CZĘŚĆ 1
Dzwonek obudził mnie o 1:05. Pierwszej w nocy. Usiadłem na łóżku i spojrzałem półprzytomnie na niedopakowany plecak leżący przy moim stoliku. Więc to niestety nie był zły sen. Trzeba wstać. Przez mózg przeleciała mi luźna myśl że tak wcześnie to ja jeszcze nie wstawałem w góry, a w ogóle to w normalny dzień się o tej porze kładę spać. Ale dzisiejszy plan, dzisiejszy cel wymuszał więcej niż zwykle... Parę minut przed drugą wyszedłem z domu i punkt druga spotkałem moich towarzyszy. Kr1s i zolffik. Dwóch chłopaków, których poznałem tydzień wcześniej w internecie, okazali się moimi sąsiadami mieszkającymi obok w bloku. Ot, taki gest w kierunku tego jak mały jest ten świat...
Jazda samochodem zajęła nam niecałe dwie godziny. Zaparkowaliśmy w Wyżnich Hagach i wyruszyliśmy szukać stacji elektriczki, gdzie zgodnie z mapą powinien zaczynać się żółty szlak. Znaleźliśmy go bez trudu i podążając za znakami weszliśmy w mrok lasu. Jedynie nasze czołówki rozpraszały całkowite ciemności. Dwa, czy trzy razy byliśmy zmuszeni zatrzymywać się i dokładniej poszukać kolorowych pasów, bo ten akurat odcinek szlaku nie jest najlepiej oznaczony, co widać szczególnie w nocy. Półtorej godziny marszu w ciemnościach przez las może się dłużyć niemiłosiernie, ale ponieważ z tymi chłopakami szedłem po raz pierwszy, mieliśmy dużo tematów do rozmów. Dość szybko na ścieżce zaczął pojawiać się śnieg, tak że na granicy lasu było go już miejscami kilkadziesiąt centymetrów, a po wyjściu z lasu, przykrywał wystającą kosodrzewinę prawie do połowy jej wysokości. W kosówce zgubiliśmy szlak przez to. Śnieg był twardy i nie zostawały na nim ślady, a znaki żółtej farby kryły się gdzieś w jego głębi, przez co przez krótki moment mieliśmy wątpliwości co do kierunku naszej dalszej wędrówki. Szybko jednak za pomocą mapy zlokalizowaliśmy nasze położenie i położenie Batyżowieckiego Stawu – naszego pierwszego punktu lokalizacyjnego. Do zamarzniętej powierzchni akwenu doszliśmy parę minut przed szóstą.
Zaczynało świtać. Przed nami otwierała się Dolina Batyżowiecka. Z lewej strony patrzył na nas masyw Kończystej, na wprost nas wieża Batyżowieckiego Szczytu trochę przysłonięta Kościółkiem, a z prawej strony górował on. Król. Z miejsca w którym staliśmy wyglądał niesamowicie. Od tej strony widziałem go po raz pierwszy i musiałem przyznać ze widok ten nie nastrajał optymizmem. Leżąca na przeciwko niego Kończysta wydawała się dużo bardziej przyjazna, a jednak chłopcy mówili że nie dalej jak tydzień wcześniej ich znajomi próbowali swoich sił by tam wejść, ale szczyt odmówił im prawa zdobycia. Co więc nas dzisiaj czekało w starciu z o wiele trudniejszym Królem? Nie było mi dane długo się nad tym zastanawiać. Ruszyliśmy dalej. W serce doliny. Zależało nam na czasie by jak najszybciej zniknąć z pola widzenia pilnowaczy, bo żaden z nas nie miał ochoty pozbywać się nadmiaru koronek... A kary za profanację Świętej Góry Słowackich przewodników i wejście tam bez asysty któregoś z nich, były bardzo wysokie.
Po niecałej godzinie marszu, podczas której słoneczko oświetlało tylko okoliczne, najwyżej położone wierzchołki ciepłymi kolorami, dotarliśmy do wylotu właściwego żlebu. Początek podejścia pod Batyżowiecką Próbę. Wedle słów zolffika – najtrudniejszy odcinek naszej drogi. Sześciometrowa ściana, podobno z zamocowanymi na niej klamrami. Podobno, bo żaden z naszej trójki nigdy wcześniej tędy nie szedł (kolejny mój mit o niechodzeniu zimą niepoznanych latem szlaków właśnie padał), więc nie wiedzieliśmy gdzie one są i czy w ogóle są. Naszym przewodnikiem był tylko szkic szlaku z opisanymi poszczególnymi etapami. A i to jeszcze w warunkach letnich. Zdawaliśmy sobie sprawę że opisane w tekście łańcuchy będą raczej przysypane śniegiem i natknięcie się na nie będzie graniczyło z cudem. Ale znalezienie klamer było musowe. Po pierwsze nie dysponowaliśmy zapasem czasu potrzebnym do klasycznej wspinaczki, a po drugie klamry były dla nas czymś w rodzaju drogowskazu że dobrze idziemy. Liczba żlebów, żlebików, podejść i ścianek w tym masywie była tak duża, że nawet ja, w Górach z reguły wierzący w sukces, miałem poważne wątpliwości co do dotarcia do krzyża wieńczącego wierzchołek Króla.
Na nasze szczęście szerokość żlebu była ograniczona, a nas było trzech, i choć stromy i wypolerowany lód zmuszał do poruszania się bardzo ostrożnie, to po rozdzieleniu się byliśmy w stanie sukcesywnie przeszukać cały teren. Wiązało się to wprawdzie z brakiem jakiejkolwiek asekuracji, nawet lotnej, ale na tym lodowisku to i tak lotna by chyba niewiele nam pomogła. O robieniu stałych punktów żaden z nas nawet nie myślał.
Klamry znaleźliśmy chyba przy trzeciej czy czwartej próbie. Pierwszy wypatrzył je zolffik. Wspinałem się akurat we właściwym żlebie, ale byłem wówczas za bardzo w jego prawej części, by móc zobaczyć żelastwo. Zolffik z kr1sem byli po drugiej stronie, tuż u stóp wąskiego skalnego komina, i choć byli dużo niżej niż ja, dostrzegli szukany element. Odcinek w którym się znajdowałem był szczególnie nieprzyjemny. Wybitnie stromy, przerażająco śliski (latem podobno były tam łańcuchy), dodatkowo ograniczony pionowymi ścianami mógł budzić grozę. Cieszyłem się że dobrze idę i że nie będę musiał się wracać. Szybko wspiąłem się te dzielące mnie od klamer kilkanaście metrów podejścia, i chwyciłem się tej najniżej zamocowanej. Spojrzałem za siebie. „Cholera” – pomyślałem. „I tak będę musiał tędy schodzić. Przecież jakoś wrócić musimy...” Lecz nie zamierzałem się na razie tym martwić. Przede mną jeszcze była długa droga do góry. Tymczasem chłopcy, chcąc skrócić sobie drogę, zdecydowali się wejść w komin. Nie wiem czy czasowo było to lepsze rozwiązanie, ale jeśli chodziło im o ułatwienie sobie drogi, to po zasłyszanych później od nich cytatach, doszedłem do wniosku że raczej nie tak miało być. Obaj kategorycznie stwierdzili że sami nie wiedzą jak tamtędy weszli i nie wyobrażają sobie drogi powrotnej bez użycia liny. Pocieszyłem ich że moja droga była trochę łatwiejsza i tędy spokojnie zejdziemy. Nawet mnie to trochę uspokoiło...
Ruszyliśmy po klamrach do góry. Zolffik wprawdzie coś zaczął przebąkiwać o jakiejś asekuracji, ale szybko wybiłem mu to z głowy. Samo zakładanie uprzęży na tym odcinku byłoby samobójstwem. Przebycie ścianki, mogąc korzystać z metalowych stopni, a dodatkowo mając jeszcze w zasięgu dłoni skałę z licznymi chwytami, nie nastręczyło nam zbyt wielu problemów. Choć nie zaprzeczę ze przepaściście było. Pewien dyskomfort wprowadzały tylko raki. Używaniu ich na klamrach towarzyszyło nam dziwne uczucie. W końcu jednak sześć metrów to nie wieczność, i choć te sześć okazało się w rzeczywistości kilkunastoma, to daliśmy radę. Odrobinę nieprzyjemny był ostatni odcinek wyjścia ze ściany w żleb, jako że przejście następowało praktycznie na jego końcu, tuż nad krawędzią zerwy, a i chwytów w skale w tym miejscu jakby brakowało. Lecz wspólnymi siłami udało się nam to pokonać i wejść w kolejny żleb.. Tu zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek okraszony kanapkami i gorącą herbatą, i spojrzeliśmy na opis dalszej drogi. Zgodnie z opisem powinniśmy teraz przejść przez żeberko i wejść w kolejny żleb. Dokładnie tak jak prowadzą łańcuchy. Niestety łańcuchy akurat były chwilowo nieobecne, bo gruntownie przysypane śniegiem, i mogliśmy jedynie kierować się własną intuicją. Jak się miało później okazać, intuicja nas trochę zawiodła...
Żlebem, pomimo że pokryty gładziutkim lodem (jakby to miała być jakaś nowość) szło nam się dość pewnie, i nawet świadomość że każdy nie wyhamowany upadek musi zakończyć się kilkunastometrowym lotem, bo takim właśnie urwiskiem się ten żleb kończył, nie odbierała nam ochoty do dalszego podejścia. Zastanawialiśmy się nad miejscem w którym powinniśmy skręcić w lewo by przejść do kolejnego żlebu, ale nie czuliśmy się na siłach sprawdzać każdego możliwego żebra. Liczyliśmy, że nawet jeżeli przeoczymy to właściwe miejsce, to uda się nam przejść w innym. W ostateczności na końcu tego żlebu. W rzeczywistości oba żleby łączyły się tylko w ich dolnej części, z czego oczywiście żaden z nas nie zdawał sobie sprawy i radośnie kontynuował marsz ku górze z każdym kolejnym krokiem oddalając się od właściwego żlebu. Podążaliśmy więc tym żlebem dalej, krok po kroku, każdy ostrożny i pewny. W międzyczasie ubraliśmy uprzęże, ale na tym zakończyły się nasze zapędy asekuracyjne. Nasz żleb stawał się coraz bardziej wąski i niebezpiecznie nabierał stromizny. Z jego lewej strony, zamiast łatwych żeber, widzieliśmy tylko nieprzyjemne ostre skały. Kolejne rozwidlenie. „Może to jest to?” – szybka myśl. Lecz to nie było to. To był tylko zakręt. Po kilkunastu kolejnych metrach żleb się skończył wyprowadzając nas w rewelacyjne miejsce. Akurat na tym odcinku zamykałem stawkę, więc do granicy dotarłem jako ostatni. Wspięliśmy się na krawędź i spojrzeliśmy w poszukiwaniu dalszej drogi.
Przed nami rozpościerał się widok na gigantyczny masyw górski. Przepięknie oświetlona, najeżona wystającymi skałami ściana zaiste miała prawo używać tytułu królewskiego. Niestety, była od nas oddzielona, albo raczej my od niej, głębokim żlebem. Nasz żleb kończył się na jego górnej krawędzi która opadała w dół prawie pod kątem prostym, i z miejsca z którego patrzyliśmy pod stopami widać było tylko śnieżne urwisko. Urwisko było wystarczająco strome i na tyle zaśnieżone by skutecznie wybić nam z głowy ewentualne próby jego sforsowania. Lecz z prawej strony, tuż za skałą przy której staliśmy, w odległości nie większej niż kilkanaście metrów, dno żlebu gwałtownie podnosiło się tworząc w końcowej części malutką przełęcz. Teoretycznie można się było do niej dostać trawersując śnieżną ścianę, i choć wszystko to było przykryte kilkudziesięciocentymetrową warstwą zdradliwego białego puchu, była to nasza jedyna droga dalej. Tym bardziej pociągająca, że parę metrów za przełączką zaczynało się wypłaszczenie oznaczające początek grani. To, czy dojście z przełączki do grani było możliwe i jak daleko można było tą granią dojść, z miejsca w którym staliśmy, nie dało się wypatrzyć. Ale istniał tylko jeden sposób żeby się o tym przekonać.
Na razie jednak naszą uwagę skierowaliśmy w przeciwną stronę. Żleb, na krawędzi którego staliśmy, biegł ostro w dół, w międzyczasie łącząc i przecinając się z innymi. Usiłowaliśmy dostrzec jego koniec, ale nie było to możliwe. Naszym oczom za to ukazało się coś innego. Na przeciwległym końcu masywu, jakieś dwieście, może dwieście pięćdziesiąt metrów od nas, wznosił się gigantyczny śnieżny stok. W rzeczywistości musiał to być pewnie żleb, ale jego niesamowita szerokość tworzyła złudzenie optyczne. W połowie jego widocznej wysokości dwie malutkie kropeczki wolno posuwając się w górę potęgowały ogrom ściany. Dwójka ludzi. Zastanawialiśmy się gdzie chcą dojść i czy wiedzą dokąd idą. Spojrzałem na wierzchołek leżący centralnie nad żlebem. Z tej perspektywy nie wyglądał na najwyższy, ale... Czyżby jednak?... Tak. Znajdował się tam krzyż. Znany z wielu zdjęć i opisów, nigdy nie widziany przez nas na żywo, trochę zasłonięty skałami i widoczny wyraźnie tylko na zoomie aparatu, ale niewątpliwie krzyż. Nasz dzisiejszy cel. Tak blisko, a zarazem tak daleko. W linii prostej niecałe sto pięćdziesiąt metrów od nas. Krótka dyskusja między nami i decyzja podjęta. Nie wracamy tą samą drogą. Nie schodzimy żlebem w dół. Idziemy na grań.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Dziesięciometrowy trawers w sypkim, głębokim śniegu, gdzie pomimo koszmarnego nachylenia ani raki ani czekan nie spełniają swoich funkcji, był zaproszeniem do nieszczęścia. Ale widok naszego celu podziałał na nas bardzo motywująco. Odcinek do przełęczy przeszliśmy bez większego stresu, może co najwyżej z lekko przyspieszonym biciem serca. Podobnie jak po chwili bez ryzyka wspięliśmy się na grań. Niestety, tu objawiła się cała niepoprawność naszego optymizmu. I to w pełnej krasie. Dotarcie granią dalej niż do pierwszego wierzchołka, okazało się niemożliwe. Po prostu bez normalnej asekuracji było to niewykonalne. Z lekkim żalem spojrzeliśmy w kierunku głównego wierzchołka. I choć widoki dookoła nas pewnie niewiele ustępowały tym spod krzyża, czuliśmy pewien niedosyt. Wyjęliśmy mapę i znaleźliśmy nazwę szczytu do którego udało się nam dotrzeć. Mały Gerlach...
CZĘŚĆ 2
Coś we mnie pękło. Bez ostrzeżenia, bez żadnych wcześniejszych objawów mój górski optymizm zaczął brać górę nade mną. Muszę przyznać że dotychczas nie wierzyłem za bardzo w końcowy sukces wyprawy. Zbyt wiele niepewności, za dużo niewiadomych. Nieznajomość drogi ani terenu, brak zgrania, wymuszony pośpiech, a przede wszystkim brak asekuracji, wszystko to skutecznie ograniczało nasze początkowe szanse do minimum. Lecz teraz, gdy moi partnerzy okazali się warci zaufania, a dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności w postaci dwójki ludzi, udało się nam trafnie zlokalizować właściwy wierzchołek, moja wiara wzrosła. Teraz już nie było pytania „czy dojdziemy na szczyt” tylko „jak” i „którędy”.
Najkrócej było oczywiście granią, więc tamtędy spróbowałem na początek. Niestety, udało mi się nią dotrzeć zaledwie kilkanaście metrów, gdy skutecznie zatrzymała mnie pierwsza przeszkoda – pionowy odcinek i to w dół. Niewysoki, bo zaledwie dwumetrowy, ale zakończony bardzo stromym nawisem. Niepewnie to wszystko wyglądało z góry, więc dałem sobie spokój. Wróciłem do chłopaków. Na ich twarzach dostrzegłem oznaki niedosytu, a to przekonało mnie że tak łatwo jeszcze nie odpuścimy. Rzuciłem do nich że wracam by poszukać drogi do właściwego żlebu i ruszyłem w dół. Kątem oka dostrzegłem jeszcze że oni także zaczęli się zbierać, ale myślami byłem już przy śnieżnym trawersie.
Kilka głazów, zejście, przełęcz i dziesięć metrów puchu. Zejście, chociaż w dół, okazało się trochę łatwiejsze. Być może przez wydeptane ślady, lub też nabywałem wprawy w tego typu zabawach. Dochodziłem właśnie do końca odcinka gdy sylwetki chłopców pojawiły się na przełęczy. Kr1s spojrzał na mnie i pokazując dłonią w kierunku dna żlebu, krzyknął że schodzimy tędy bo będzie najbliżej. Spojrzałem za siebie na prawie pionową ścianę i grymas niechęci rozbłysnął na mojej twarzy. Odkrzyknąłem że dla mnie jest za stromo, na co usłyszałem radosną odpowiedź żebym w takim razie wrócił do przełęczy. Ależ wymyślili. Zdusiłem w zarodku lgnące się w duszy słowa protestu, bo zdawałem sobie sprawę że mają rację. Równie mocno, jak świadomość że nie mamy prawa się rozdzielać.
Ruszyłem ponownie do góry, dotarłem do przełęczy i zacząłem schodzić w dół. Początkowo szło mi się całkiem wygodnie, bo śnieg był tutaj głęboki, a idąc jako ostatni miałem komfort wydeptanych stopni. Jednak masz plan nie przewidywał zejścia tym żlebem na sam dół tylko jak najszybszy trawers do głównego żlebu. Szybko więc opuściliśmy ten żleb przechodząc do następnego. Ten niestety nie był już taki przyjemny. Tu świeciło słońce i tu śnieg był znów zmrożony jak beton. Tu nie było już stopni, bo jedynymi śladami jakie zostawiali moi poprzednicy, były tylko dziury po przednich zębach raków i czekanie. Tylko tyle chroniło nas przed ześlizgnięciem się tą lodową rynną w nicość. Kilkanaście metrów w dół, trawers w poprzek i przejście do następnego żlebu, oczywiście cały czas przodem do stoku. I tak cały czas. Długie, niekończące się paręset metrów trawersu masywem Króla.
Nie wiem dokładnie ile podczas tego odcinka tych żlebów przeszliśmy. Nie chcąc tracić wysokości przechodziliśmy do kolejnych żlebów najszybciej jak tylko się dało, kwestię trudności technicznych odkładając na plan dalszy. Każde takie przejście żlebu w poprzek to było przyspieszone bicie serca. Nie patrzyłem wówczas w górę, ani tym bardziej w dół. Nie zatrzymywałem się nawet na odpoczynek. Szedłem szybko i pewnie, lecz bez nadmiernego pośpiechu. W końcu dotarliśmy do wielkiej ściany Batyżowieckiego Żlebu, który prowadził na główny szczyt. Chłopcy już tam czekali, ja doszedłem ostatni. Tu okazało się że mam podjąć rozstrzygającą decyzję co robimy dalej. W dół czy w górę. Zmęczenie przemawiało za powrotem, bliskość i magnetyzm celu za kontynuowaniem wspinaczki. Uśmiechnąłem się i bez wahania spojrzałem do góry. Idziemy.
Krótka i szybka decyzja, choć podświadomie wiedzieliśmy że to podejście do krótkich i łatwych nie będzie należało. Ale na jego końcu, tam na szczycie... Ruszyliśmy ponownie do góry. Zgodnie z obawą szło się nam ciężko, ale świadomość bliskości sukcesu nie pozwalała zrezygnować. Nie pozwalała się poddać. Dziesięć kroków, odpoczynek. Dziesięć kroków, odpoczynek. Dziesięć kroków i spojrzenie w górę czy dobrze idziemy. Wiedzieliśmy że mężczyźni, których widzieliśmy z oddali, w pewnym momencie skręcili w lewo. Nie chcieliśmy ponownie wyjść nie na tą górę co trzeba...
Dochodziliśmy właśnie do miejsca odbicia, kiedy zza skał wyłoniły się dwie sylwetki. Ubranie w kurtki ze znaczkiem GOPRu, sprzęt wyprawowy z wyższej półki. Oczywiście Polacy. Któż inny mógłby się włóczyć po tej górze w takich warunkach. Krótka wymiana grzeczności, chwila rozmowy i dwie rady: którędy prościej możemy dojść na wierzchołek (jednak nie w lewo tylko prosto w wąski, stromy komin wyprowadzający centralnie na krzyż), oraz jak trafić z tego żlebu na Batyżowiecką Próbę tak, by nie wracać przez Mały Gerlach. Na koniec jeszcze życzenia powodzenia i ponownie w górę. Na pożegnanie zażartowałem jeszcze aby na nas poczekali lub zostawili chociaż jakiś ślad gdzie powinniśmy skręcić przy zejściu, ale oni uśmiechnęli się tylko, i odpowiadając że na pewno damy radę bo to proste i widoczne, ruszyli w dół. Weszliśmy pojedynczo w komin. Ostatni odcinek, ostatni ruch czekanem i ostatni krok. Szczyt...
Widoki i świadomość że wszystko co widać dookoła jest niższe. Niesamowite uczucie. Gra chmur, i pokrytych śniegiem skał. I całkowita cisza. Bezwietrzna pustka. Zastanawiałem się jak daleko stamtąd znajdował się szczyt wyższy od tego, na którym stałem. Wiedziałem że nie w promieniu dwustu, trzystu kilometrów. Pomimo idealnych wprost warunków nie spędziliśmy na wierzchołku zbyt wiele czasu. Czas nie był naszym sprzymierzeńcem tego dnia. Ostatni rzut oka na tatrzańską panoramę, kilka pożegnalnych fotek i wracamy. Spędziliśmy tam tylko kwadrans, ale czas ten pozostanie w mej pamięci na długo. Myślę że do końca. Kwadrans to wystarczająco dużo, by zapisać widziane obrazy w pamięci i móc je wspominać jeszcze wiele razy w przyszłości, lecz równocześnie zbyt mało, by w tym czasie zregenerować organizm. Zbyt krótko by nabrać sił do powrotu. Dodatkowo zacząłem odczuwać lekki szum w głowie. Co prawda początkowe objawy choroby wysokościowej mogą na tej wysokości co najwyżej śmieszyć, ale nie można zapominać że dziesięć godzin wcześniej byłem w domu i w tym czasie pokonałem w pionie odległość niemal dwóch i pół kilometra. Mimo wszystko to dużo. Z tym mniejszym żalem ruszyłem w dół.
Nie lubię zejść. Zawsze to powtarzałem, powtarzam i pewnie nigdy już nie zmienię co do tego zdania. Jest męczące, dłużące się jak brazylijskie seriale i z reguły towarzyszy mu rozluźnienie psychiczne wynikające albo z euforii po zdobyciu szczytu, albo rozczarowania w przypadku konieczności odwrotu. Nie inaczej było i tym razem. Czułem się zmęczony, tym bardziej że schodziliśmy prawie bez odpoczynku. Raz, zależało nam żeby podejrzeć w którym miejscu goprowcy skręcają ze żlebu, a dwa, na tak stromym stoku odpoczynek jest wielce iluzoryczny. Nawet stojąc trzeba było być w gotowości, mieć napięte mięśnie i liczyć się z ryzykiem utraty równowagi, w związku z czym cały czas trzeba było być psychicznie i fizycznie czujnym. Zejście dłużyło się niemiłosiernie. W pionie to niby tylko paręset metrów w dół, ale gdy tą drogę trzeba pokonać przodem do stoku, robiąc małe kroki, a dodatkowo mając świadomość że każdy z tych kroków musi być pewny, to wówczas nawet krótki odcinek może nam dać nieźle w kość.
Jedynie na co nie mogłem sobie pozwolić to luz psychiczny. Ale z tym akurat nie miałem problemu. Świadomość czekającego mnie jeszcze zejścia Batyżowiecką Próbą była idealnym katalizatorem psychicznym, w związku z czym musiałem nawet się zmuszać by o tym nie myśleć na razie. Będąc gdzieś w połowie stoku, zauważyliśmy że idąca przed nami dwójka Polaków nagle zniknęła nam z oczu. Zatrzymaliśmy się by dokładniej przyjrzeć się temu miejscu, i wśród charakterystycznych skał pokazała się nam jedna sylwetka. Postała chwilę, a potem ponownie zniknęła za załomem. A więc tam znajdowało się właściwe żeberko. Zapamiętaliśmy to miejsce i zaczęliśmy ponownie schodzić. Kontynuowaliśmy marsz aż do tego wypatrzonego punktu, zwłaszcza że pojawiło się tam łagodne wypłaszczenie gdzie można było zdjąć plecaki i bezpiecznie usiąść. Był to nasz pierwszy odpoczynek od momentu szczytu.
Nie pamiętam ile tam siedzieliśmy. Był to czas na posiłek i herbatę. Była też chwila rozmowy, ale przede wszystkim na regenerację sił tak potrzebnych przed najtrudniejszym odcinkiem. Mimo to nie siedzieliśmy zbyt długo. Świadomość czekającej nas próby nie pozwalała czuć komfortu. Wstałem, ubrałem plecak i jako pierwszy ruszyłem w kierunku żebra. Przechodząc przez nie przyjrzałem mu się dokładniej. No tak. Niczym szczególnym się nie wyróżniało. No, może poza jednym metalowym koluchem wbitym w skałę, ale widocznym tylko od drugiej strony, więc nie na wiele przydatnym przy podejściu jako punkt orientacyjny. Ruszyłem w dół, kolejne kroki stawiając bardzo uważnie. Wiedziałem że zaledwie parę metrów przede mną jest kilkunastometrowa zerwa, i upadek w tym miejscu nie dawał czasu na wyhamowanie, ani co za tym idzie, szans na przeżycie. Szybko dotarłem do końca żlebu.
Okazało się że przejście żeberkiem było jedynie kilkanaście metrów od klamer. Bez wysiłku, choć z daleko idącą ostrożnością, dotarłem do pierwszej z nich i rozpocząłem zejście. W dół Batyżowiecka Próba okazała się dużo trudniejsza. W pionie zejście zawsze jest trudniejsze niż wejście, a tutaj klamry umieszczono bardzo oszczędnie, co szczególnie uwypuklało się przy drodze w dół. Rano odcinek ten zapadł w mej pamięci nieprzyjemnie, ale teraz w dół było jeszcze gorzej. Po drodze chwytałem się wszelkich możliwych sposobów by nie odpaść. W pewnym momencie trzymałem się nawet brodą, dopóki palce nie odnalazły pewnego chwytu. W końcu dotarłem do ostatniej klamry. Tu zaserwowałem sobie kolejny odpoczynek. Chwila na wyrównanie oddechu była mi bardzo potrzebna. Tym bardziej że to jeszcze nie był koniec moich dzisiejszych atrakcji.
Spojrzałem w dół stoku szukając najlepszej linii zejścia. Pamiętny kominek zignorowałem na wstępie. Zamiast tego, pomyślałem że chyba bezpieczniej będzie się trzymać blisko skał. Pomału zaczynałem mieć dosyć lodu i moja wiara w moc czekana i raków słabła z minuty na minutę. Chyba głównie dlatego że to ja je używałem i ich moc zależała w dużej mierze od mojej sprawności. Bo w końcu jako sprzęt, nie zawiodły mnie jeszcze ani razu. Wyglądało to na tęsknotę do chwytów w skale. Nie patrzyłem na widoki. Nie myślałem o szczycie, ani nawet nie zastanawiałem się ile jeszcze czeka mnie zejścia. Całą swoją uwagę skupiłem tylko i wyłącznie na drodze. Na każdym kolejnym przebywanym w dół metrze. Na tym końcowym fragmencie, gdzie zmęczenie dochodziło do apogeum, u ból napiętych mięśni potęgował marzenie o chwili odpoczynku, nie mogłem sobie pozwolić nawet na odrobinę rozluźnienia. Przynajmniej dopóki nie poczuję początku końca góry. Bo widoczne pode mną skały tylko czekały na mój błąd.
Przy wyjściu ze żlebu zatrzymałem się. Po raz pierwszy od czasu klamer spojrzałem do góry za chłopakami. Kr1s podążał moim śladami. Dzięki swym długim nogom miał chyba nawet szybsze tempo niż ja. Mimo to, nawet z odległości kilkunastu metrów widziałem grymas zmęczenia na jego twarzy. On chyba też miał dość tej zabawy. Zolffika nie było widać. Nie kontynuowałem więc marszu. Nie wiedziałem co go zatrzymało i nie podejrzewałem by potrzebował pomocy, ale nawet jeżeli istniało znikome prawdopodobieństwo konieczności ponownej wspinaczki, wolałem być na to przygotowany. Gdybym zszedł poniżej końcowych skał i poczuł pod stopami koniec stromizny, byłoby mi niezmiernie trudno utrzymać gotowość do dalszego wysiłku. Bałem się że nie stać mnie już na taką samokontrolę własnej psychiki i wolałem zaczekać w trudniejszym terenie.
W międzyczasie minął mnie kr1s, który wyjaśnił że zolffik jest po prostu zmęczony i dlatego schodzi bardzo powoli, ale idzie. I faktycznie. Po dłuższej chwili czekania dostrzegłem go na klamrach. Rzeczywiście schodził bardzo pomału, coś tam przy tym żelastwie jeszcze majstrując. Trochę to wyglądało jakby chciał je wymontować, ale ponieważ nie znajdowałem żadnego logicznego wyjaśnienia dlaczego miałby to robić, wiec porzuciłem te bezsensowne rozmyślania. Zolffik dotarł w końcu do ostatniej klamry, skończył swoje pieszczoty z nimi i zaczął schodzić dalej. Patrzyłem jeszcze chwilę na niego, ale ponieważ po śniegu szło mu się wyraźnie pewniej, wiec i ja ruszyłem w dół. Później, już na dole, dowiedziałem się że te jego manewry to było po prostu tylko asekurowanie się. Wpinał się taśmą do poszczególnych szczebli i dlatego trwało to tak długo.
Ostatnie spojrzenie za siebie, tak żeby trafić na właściwy przesmyk między skałami a nie na skarpę pod nimi, parę kroków w dół i poczułem pierwsze oznaki wypłaszczenia. Jeszcze dwa, może trzy metry i nareszcie mogłem się obrócić twarzą do kierunku zejścia. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłem iść na luzie. Poczułem jak puszcza tama napięcia i po ciele rozlewa się fala euforii. Wtedy, po raz pierwszy, poczułem dziką niczym nieskrępowaną radość i ogromną satysfakcję. Zdobyłem szczyt. Byłem na Gerlachu... Machając rękami i ciesząc się jak małe dziecko z nowej zabawki, dotarłem do odpoczywającego przy skałach kr1sa. Po chwili dołączył do nas również zolffik. Nic nie mówiąc zrzucił z ramion plecak i padł na śnieg. Z szacunkiem spoglądaliśmy na ogrom masywu piętrzącego się przed naszymi oczami powoli dochodząc do siebie. Tak stojąc i patrząc na tego skalno śnieżnego giganta przyszło mi do głowy że los czuwał tego dnia nad głupcami. Pokazał nam drogę na szczyt i pozwolił nam z niego jeszcze wrócić...
W drogę do samochodu ruszyliśmy po dłuższym wypoczynku. Pomimo tego szło się nam ciężko. Ostatnie resztki naszej energii pochłaniało brnięcie w mokrym, głębokim śniegu, w którym nawet dupozjazdów się nie dało zrobić. Czułem wilgoć w butach i żar słońca na plecach, lecz i one nie były w stanie przyćmić uczucia przeogromnej ulgi i radości, jakie wypełniały nas w to słoneczne popołudnie. Tak, to była jedna z przygód naszego życia.
Nie pamiętam już ile razy podczas tego ostatniego odcinka trasy zapadałem się w śniegu, ale nie miało to wówczas dla mnie większego znaczenia. Umysł szczelnie wypełniony dopiero co zdobytymi wspomnieniami przeżywał po raz kolejny dzisiejszy dzień. I choć ta wyprawa dobiegała końca, to podświadomie czułem że będą następne...
KONIEC
-----------
epilog...
dziś, gdy patrzę na ten wyjazd z perspektywy ponad miesiąca, zdaje sobie sprawę ze pewne wspomnienia, ważne momenty trochę zatarły się w mej pamięci, że zniekształcił mi się ich odbiór...
obawa przed nieznanym, niepewność drogi, chwile strachu i radości, koszmarne zmęczenie pod koniec zejścia i niesamowita ulga na dole... wszystko to dziś pokrył czas...
mam więc nadzieje że chłopaki wybaczą mi pewne nieścisłości, i ewentualne różnice w odbiorze i w tym jak ten dzień wyrył się w naszej pamięci...