Lektura relacji uysy'ego z Triglavu daje mi pretekst do miłych wspomnień. A w odniesieniu do tego szczyty mam co wypominać.
Pierwszy raz zdobyłem Triglav dawno. Były to zamierzchłe lata 90-te, chyba nawet ich pierwsza połowa
- w każdym razie byłem kaczorkiem. Do Słowenii dostałem się przypadkiem: łapiąc stopa na granicy niedaleko Cieszyna nie wiedziałem jeszcze, że tam trafię. Wiedziałem tylko, że chcę dojechać albo w Taury, albo w Dolomity, albo w Alpy Julijskie. Tatry mi sie opatrzyły, pomyślałem, że trzeba ruszać dalej. Jechałem tam raczej nieprzygotowany, nie bardzo wiedząc, co mnie czeka. Map, przewodników nie miałem, bo w Polsce były w tych czasach raczej niedostępne, relacji żadnych nie znałem. Informacje dotyczące tych pasm zawdzięczałem głównie temu, co udało mi się przeczytać w np. encyklopedii. Szczęściu zawdzięczam, że stop, który wtedy złapałem, dowiózł mnie akurat niemal w Julijskie. Pierwszy poranek, po nocy spędzonej na jakimś parkingu, był oszałamiający: wysokie, strome, jasne ściany. - Kurde, tam wejść się nie da! Do dupy!- pomyślałem. Na duchu podnieśli mnie Słoweńcy (a właściwie Słoweniec i Tajka): nie dość, że przygarnęli na pierwszą noc, to jeszcze dali zjeść. No i napoili
Tajskie afrodyzjaki też były
Mapy nie dali, ale dali radę - idź na Triglav, dasz radę. Jednak zanim się tam wybrałem, trochę się powłóczyłem po pobliskich szczytach. W końcu zaś, ostatniego dnia zdobyłem Triglav: łącznie z wejściem i zejściem zajęło mi to 8-9 h. Byłem z siebie dumny, później jednak udawało się wejść i zejść w znacznie lepszym czasie
Niby był to ostatni szczyt, ale chyba pierwszy, na którym było tłoczno. Niestety, poza ludźmi, żadnych widoków dalekich nie widziałem. Toteż postanowiłem tam wrócić.
I wróciłem. Nawet nie raz. Za którymś razem widoki rzeczywiście były dalekie, aż się zdawało, ze widać Adriatyk. No może, kto wie...
Z czasem się jednak zmanierowałem, i na Triglav patrzyłem z wyższością: bałucha!
Ale nie na Północną Ścianę. Ta kusiła.
W końcu, poczułem, że czas i z nią się zmierzyć. Z moim ówczesnym partnerem wspinaczkowym ruszaliśmy na początku tego wieku zdobyć i tę zerwę. Plany były ambitne, choć już nie pamiętam dziś jakie. W każdym razie pogoda okazał się do bani. O dziwo wciąż lało, a śniegu wciąż leżało dużo, więcej niż zazwyczaj o tej porze roku. Spotkany - fakt, ze nietrzeźwy - ratownik ośmielił nas jednak: "e tam chłopaki, czekany, gadanie - trzeba napierać, droga słoweńska prosta i ewidentna!" To, jak po niemal tygodniu dupówy w końcu się przejaśniło, ruszyliśmy. Schematu drogi nie mieliśmy. Jedynie chłopak z recepcji schroniska przetłumaczył nam na "angielski" słoweński opis drogi. Więc później czekało nas szukanie "bonfire" zamiast "chimney" itd.
Już na podejściu myślałem, że się rozpłaczę. Ewidentnie brnęliśmy w jakieś trudności, których na podejściu być nie powinno. Bałucha, obrośnięta kosówką, stawała dęba, narastało wrażenie, że zgubieni już na podejściu pod drogę brniemy w jakieś przewieszone fragmenty, z których wycof jest niemożliwy. No bo jak założyć stanowisko zjazdowe z malutkich pędów kosówki, którą przy mocniejszym szarpnięciu wyrwać można z kruchej skały?! W końcu jakoś doszliśmy pod ścianę. Wtedy - oczywiście - zobaczyliśmy z góry, że podejście było i proste, i ewidentne. Ale nie wdając się w analizy, postanowiliśmy atakować ścianę. Droga niby prosta, ale długa: 900 m. Liczyliśmy się i z biwakiem po drodze, więc w plecakach trochę gratów targaliśmy.
Kruche podejście, teraz w miarę lita skała, a także adrenalina wyzwolona wcześniej i świadomość, że daleka droga przed nami, spowodowało, że naparliśmy na żywca. Trudności nie były zbyt wielkie, a nam zależało na czasie. Po drodze znalazło się kilka prożków, które wtedy oceniliśmy na słabe IV. Zabawa trwała w najlepsze.
W końcu jednak dobrnęliśmy do potężnego żlebu, całkowicie wypełnionego śniegiem. Nie mieliśmy niestety ani raków, ani czekanów - w końcu miały być niepotrzebne. Mieliśmy jeden młotek do bicia stanowisk zjazdowych, więc pozostałe trzy dłonie uzbroiliśmy w ostre kamienie, i hejże!, do góry! Byśmy pewnie się w końcu pogubili - ściana jest w końcu ogromna i topograficznie skomplikowana, gdybyśmy nad sobą nie dostrzegli przewodnika z dwiema klientkami. Toteż postanowiliśmy iść dalej ich tropem. W końcu - na samym końcu - umęczeni już nieźle, wydobyliśmy jednak linę i wpiąwszy się w jeden hak przetrawersowaliśmy lufiastą turnię. Przejście drogi zajęło nam 5h30min - myślę nieźle. Po powrocie do schroniska uwaliśmy się winem, w ilości której nie pomnę
Tu Kuba z żlebem-źródłem niekończącej się radości w tle
Droga słoweńska jednak jest dość prosta. Jej przejście dało satysfakcję, ale nie spełnienie. Trzy lata temu postanowiłem więc raz jeszcze odbyć wycieczkę sentymentalną po Północnej Ścianie. Tym razem nieco trudniejszą drogą niemiecką. Tym razem pogoda dopisywała. Ranek - mżawka, a później słońce. Przejście i tym razem zajęło 5h30min. Tym razem jednak lina towarzyszyła od początku do końca wycieczki.
Kilka zdjęć:
najtrudniejsze miejsce drogi niemieckiej:
takoż: