To jak w tym kawale:
Facet rozróżnia trzy kolory: fajny, ch.jowy i pedalski.
Tym razem nie było fanie, ani ch.jowo, ale w dupę dało nam konkretnie. Żeby nie było sami się wyruchaliśmy (nie nawzajem jakby co).
Plan był żeby pojechać na Wesołej Zabawy do Moka, ale w miarę poprawiających się prognoz pogody snuliśmy plany niczym Kopacz w expose. Oczywiście żeby wszystko się zgadzało, rano we wtorek prognozy totalnie się zwaliły i zamiast wrócić do pierwotnego planu, to wybraliśmy najlżejszy (wydawaloby się wtedy) wariant naszych planów, skądinąd dalej szalony, czyli Filar Świnicy.
Już sam dojazd był mało optymistyczny. Pada, sporo pada.
Na miejscu spakowaliśmy plecaki i objuczeni niczym stare trzydziestoletnie cyganki ruszyliśmy na Halę.
Podejście to był jakiś mrok. Z jednej strony młody już nie jestem, z drugiej plecak waży więcej niż złoto Janukowicza. Człowiek wtedy zaczyna wątpić w sens tego hobby. To trzeba być nieźle poj.bany żeby z własnej nieprzymuszanej woli wstawać przed 2 w nocy, jechać dwie godziny samochodem i zapierd.lać kilkanascie godzin z ciężkim plecakiem po śniegu i z powrotem samochodem. To można by w sądzie grodzkim dawać jako karę za zajumanie batona w hipermarkecie. Mendy nabrałyby wtedy szacunku do czekolady!
Dojście trwało wieki. W innym przypadku to bym się cieszył, ale tym razem nie szliśmy od razu spać, tylko dymaliśmy dalej! A gdzie tam jeszcze pod ścianę?!
W schronisku zerkamy do książki: bida! Nikt nie robił ostatnio Filara.
- Będziemy pierwsi - powiedział Madness... Taaa...
Dziewiczy niczym krocze agiehowskiej dziewczyny Filar Świnicy zdobyty!!!
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jakoś tak w naszej polskiej rzeczywistości ten schemat się często powtarza.
Dobrze, że ze schroniska prowadziły ślady pod Świnicę, bo byśmy nie trafili... Tfu, bo by nas trafiło! Ja już raz Lukaszem_ szedłem na Filar Świnicy i jakoś tak pamiętałem, że wtedy wydawało mi sie to blisko, a okazało się jakąś totalną wyrypą. Zanim pojechaliśmy, zachodziłem w głowę jak to możliwe? Toż tam jest stosunkowo blisko. Najwyraźniej musiały mi się pomylić te stosunki, bo teraz szliśmy i szlismy i konca nie było widać. Pogoda się totalnie zwaliła, jak w prognozie podawali. Dobrze, że jak zawsze jedziemy i ma być tak na dwa razy babka wróżyła, to jest pewność, że będzie dupówa. Pogrążyło to nasze morale i trzeba było pójść po resztki rozumu do głowy.
- Idziemy na Załupę H - powiedziałem.
Nie było w sumie z czym dyskutować. Było już za późno, nie wydawało się by ściana oferowała dobre warunki, a pogoda była masakryczna.
Na szczęscie Załupa H jest blisko i bez problemów sobie tam podziabiemy...
Szło się całkiem przyjemnie. W końcu zaczęło się podejście pod Karb. Nogi mi do dupy właziły. Jednak zaczęło do nas dochodzić, że to nie Karb tylko jakaś przedprzełęcz, więc troszkę skorygowaliśmy kurs. Nagle trochę się przetarło i...
- Tam jest Kościelec!
Nie wiem jak się to stało ale idziemy w zupełnie innym kierunku. Doszedłem do wniosku, ze jesteśmy tuż pod Mylną Przełęczą i trzeba troszkę zejść. Trawersujemy zatem żeby dojść pod naszą Załupę.
Jak ja się cieszę, że wreszcie się skonczy to cholerne podejście! Zrzucam plecak i czuję ulgę jak podczas posiadówy na tronie po wigilii. Ale cóż ja patrzę? Ta Załupa kończy się po dwudziestu metrach. Jeszcze jakaś kosówka tam się chwieje. Chyba zaraz się popłaczę.
Madness proponuje sprawdzić GPSa w telefonie. Telefon pokazuje jakies brednie. Między nami, a masywem Kościelców jest staw. To niemożliwe! Człowiek jakby ufał tym dzisiejszym "cudom" techniki to by już dawno wylądował samochodem w jeziorze. Nie ma to jak niezawodny męski nos trapera. Kilkanaście lat doświadczenia w górach to nie byle w kaszę dmuchał.
I znowu pod górę! Już na kolanach idę. Gdzie my do cholery jesteśmy? Bo z pewnością nie w Kaliszu! Po tysiącach kobiet co to mają zawód na świeżym powietrzu wyłażę na szczyt. Tak, na szczyt! Szczyt Pojezierza. Zdobywam najwyższą kopę w dolinie, a przede mną jest ściana Kościelców i w dole staw. Jeb.ny GPS miał rację! Zaczęły mi się przypominać nasze wycieczki w poszukiwaniu pewnej drogi.
Droga nieco trudna i nieco zawikłana. Czas dojścia na przełączkę 3 lata.Co było robić? Można było wywalić się na śniegu i zamówić telepizze albo zejść do stawu i wypruć flaki podchodząc pod Załupę H. Zgadnijcie co wybraliśmy? Tak... Nie jesteśmy normalni.
A cóż to było za podejście? Przypomniałem sobie znowu czemu tak bardzo nie lubię zimy. W sumie to wiosny, lata i jesieni też nie lubię. Najbardziej to lubię mieć fajne zdjęcia i kolejny wiersz w excelu.
W Zalupie widać niezła polewę lodową. Madness nie chce próbować bo wygląda to niezachęcająco i zostaje nam plan C, czyli zrobienie Koscielca od Przełęczy Koscielcowej. Ja chcę ładować... Przeczuwam, że kolejne podejście planu C będzie ciągnęło jak rozliczanie stadionu narodowego.
Jednak Kościelec...
Faktycznie podejście to jakaś miazga. Madness zaczyna rzucać kijkami.
- Pierd.le idę na piwo!
Nie odzywam się. Przełecz wydaje się blisko. Wolałbym cokolwiek zrobić, bo tak to wrócę tylko i będzie wkvrw! Ja jestem z tych co to samo obcowanie z naszymi Taterkami im nie wystarczy. Nie po to dzwigam plecak ważący połowę mojej wagi żeby połazić po Pojezierzu i zejść do samochodu.
Drzemy do góry. Zaczyna mi się przypominać Śnieżna. Jedyny plus z tego, że pewnie kondycja trochę skoczy. W sumie co z tego, jak kolejny raz pewnie pojadę za dwa miesiące?
Pojawiają się pomysły typu:
- Wchodzimy na przełęcz i spadamy na piwo...
Na szczęście wyłazimy w końcu na przełęcz i pokazują się widoki. Mimo, że ten rejon nie jest najlepszym miejscem widokowym, to jednak humory się poprawiają. I tak po dziewięciu i pół godziny od samochodu zaczynamy naszą drogę! Gdyby mi to wcześniej ktoś powiedział to pewnie prędzej uwierzyłbym w Zieloną Wyspę Tuska.
Ta gran to dwójka i pamiętam, że jest to latem totalny pikuś. Dlatego też byłem przekonany, że będzie to pro forma... Do póki nie zobaczyłem tego z przełęczy. Tam prawie nie ma śniegu.
Zaczyna Madness. Początek idzie sprawnie, ale dochodzi do jakiejś płyty i robi się mrok. Widać, że jest tam nieźle. Schodzi prawie pięćdziesiąt metrów liny i idę ja.
Totalny drytooling. Droga w lecie jest pierdnięciem pawiana, ale teraz zimą nabiera charakteru. Nie ma co. Jest to piękny kawałek wspinania. Idę sporo na rekach. O dziwo rękawice posklejane szarą taśmą i super glue dają mi świetny chwyt. Moje monopointy dają też radę. Dochodzę do problematycznej płyty. Nie bardzo wiem jak to ugryźć. Daruję sobię czekany i robię ją na samych rękach.
Kolejny wyciąg prowadzę ja. Początek jest mocny. Mały trawersik. Gdybym nie wiedział, że to II to bym temu dał spokojnie IV. Jak widać takie skalne drogi zimą mogą dać nieźle popalić. Byle do szczytu. A na szczycie - lachonarium i lans jak się patrzy.
- Możemy sobie zrobić z panem zdjęcie?
- A nie boi sie pan tak wspinać zimą?
Taaaa jaaaasne... Nikogo nie było. Co za pech!
Na szczycie jesteśmy już dość późno, ale i tak jeszcze zostało nam trochę czasu przed zachodem słońce.
Jesteśmy tak styrani, że już samo zejście z Kościelca wydaje nam się w dwóch miejscach nieco trudne.
Dochodzę do przełęczy i nie byłbym sobą gdybym nie skorzystał z okazji zrobienia mega dupozjazdu. Jak ja dawno tego nie robiłem! Ten chłód na pośladkach i wiatr we włosach! Kto nie robił dupozjazdu w górach to tak jakby jeździł tirem i w lesie zatrzymywał się tylko żeby nazbierać grzybów.
Dalej było całkiem przyjemne zejście do schroniska i mniej przyjemne zejście Jaworzynką do Kuźnic.
I to w sumie tyle tej gejowskiej wycieczki. No może nie tyle, bo jeszcze dwa dni później czułem się jakbym zasnął w urzędzie miasta Słupska.