Początek wakacji to już tradycyjna pora, w której wracamy w Tatry, tak było i tym razem. Czterosobowa ekipa, z którą zaliczyłem min Rysy, Świnicę, Szpiglasowy Wierch i wszystkie możliwe szlaki z Doliny Chochołowskiej. W zeszłym roku napoczęliśmy Tatry Słowackie i planowaliśmy kontynuację, jednak pierwszy pomysł z Banówką nie wypalił (kwestie parkingu w dolinie Żarskiej niestety uniemożliwiają realizację pomysłu jaki miałem na ten wypad), a planem B był Koprowy Wierch.
Wyjazd o 3 rano, na szlak startujemy o 7, tempo zazwyczaj mamy marne i większość wycieczek kończymy po zmroku jedna tym razem, przez wzgląd na długość trasy i długi czerwcowy dzień liczyłem, że powinno się obejść bez czołówek. W pewnym momencie stwierdziłem "Zaprawdę, powiadam wam, dziś będziecie ze mną w Macu" (mieliśmy zwyczaj zahaczać o McDonaldsa w Jaworniku, ale w zeszłym roku zawsze docieraliśmy tam chwilę po zamknięciu).
Koło 7 nad Szczyrbskim niebo częściowo zachmurzone, słońca nie widać. Na szlak rusza też grupka z egzotycznym ciemnoskórym osobnikiem z pokaźnym afro, w nieadekwatnych do sytuacji butach. Będziemy się z nimi mijać aż do schrniska nad Popradzkim Stawu gdzie zaglądamy na herbatkę - dziewczyny nie są zadowolone, bo herbata w ich ocenie jest dziwna, sam też sprawdzam - nie jest zła, choć nie piłem wcześniej czegoś takiego. Pod schroniskiem znajomi trafiają na zakonnice ze swojej parafii, które również obrały sobie za cel Koprowy. W międzyczasie robi się już całkiem słonecznie i ciepło, zanosi się na lepszą pogodę niż to, co widać było w prognozach i choć w wyższych partiach będą się zdarzać chmury przesłaniające widoki, to jednak nigdy taki stan rzeczy nie utrzyma się przez długi czas.
Niedaleko za rozejściem szlaków (gdzie skręca się też na Rysy) koleżanka zaczyna się skarżyć na złe samopoczucie i zastanawiamy się, czy nie będzie trzeba odpuścić, na szczęście szybko się jej poprawia. Wielki Hińczowy Staw i jego okolice nas dosłownie powalają, przepiękne miejsce, aż nie chce się iść dalej czy tym bardziej wracać. W końcu jednak startujemy w stronę szczytu, podejście jest mozolne i wyczerpujące, kawałek za przełęczą obchodzimy duży płat śniegu i w końcu docieramy na niższy wierzchołek skąd widać jak na dłoni szczyt. Jednak na widok ostatniego podejścia dziewczyny zgodnie stwierdzają, że mają już dość atrakcji i do ataku szczytowego ruszamy tylko we dwóch. Niestety kumplowi bardzo się śpieszy, by wrócić do żony i pędzi jak szalony, próbując za nim (niepotrzebnie, trzeba było iść swoim tempem) nadążyć, przekonuję się, że to niestety nie jest mój dzień. Opadam z sił, włazi jakiś ból w biodrze, który utrudnia pokonywanie co bardziej stromych miejsc i powrót na wierzchołek gdzie czeka reszta zajmuje mi sporo czasu, po drodze w jednym punkcie, gdzie ni cholery nie mogę odpowiednio postawić obolałej nogi, korzystam z pomocnej dłoni innego turysty (pozdrawiam, jeśli to czyta). Co do szczytu - mało miejsca i czułem się tam dość niekomfortowo, zdecydowanie gorzej niż na Rysach, Giewoncie, Świnicy czy Kościelcu. Może to wina wspomnianych okoliczności, utrudniających mi poruszanie się w stromym skalistym terenie, ale podejście na szczyt odebrałem jako trudniejsze niż takie choćby partie szczytowe na Rysach.
Po chwili odpoczynku i posiłku na niższym wierzchołku siły mi wracają, ból przechodzi, schodzimy nad staw gdzie robimy sobie ostatni postój. Powrót idzie całkiem sprawnie (jak na nasze normy), na parking docieramy około 20:30 i ostatecznie wyrabiamy się do Maca przed północą, co podsumowuję słowami "I słowo stało się ciałem". Na miejscu dwóch młodzieńców chce sobie robić ze mną zdjęcia, bo uznają, że jak ktoś wchodzi do Maca z kamerą to musi być jakąś gwiazdą youtube'a To mi się jeszcze nie zdarzyło, zdjęcia do tej pory chcieli sobie ze mną robić fani albo Ryśka Riedla (do których sam się zaliczam), albo Jacka Sparrowa.
Sama trasa przepiękna, ścisła czołówka tego co do tej pory widziałem w Tatrach, jednak po wszelkich opisach jakie czytałem, spodziewałem się raczej łatwiejszej końcówki, na której sam widok mi ludzie nie będę wymiękać