W sierpniu napocząłem słowacką stronę Tatr wybierając się na Rysy, co oczywiście sprawiło, że nabrałem apetytu na więcej, a że wrześniowa pogoda jest w tym roku rewelacyjna, zrobiłem co się dało, by zorganizować jeszcze jeden wypad, choć tym razem bez stałej ekipy, a jedynie z bratem, który od paru lat nie bywał w Tatrach ale swego czasu zaliczył z nami między innymi Giewont, Kościelec i Granaty. Z początku celem miały być Rohacze, ostatecznie plany się nieco zmieniły i zamiast tego za cel obraliśmy Salatyny.
Dzień wcześniej przeturlałem się pociągami na punkt startowy. Pobudka chwilę przed 4:00, na parkingu Spalena lądujemy o 6:30 i zaczynamy. W przeciwieństwie do polskich szlaków, które przeważnie mają swój "pas startowy" w postaci asfaltu czy jakiejś dolinki, tutaj nachylenie momentalnie zrobiło się odczuwalne i dały o sobie znać braki kondycyjne. Wkrótce jednak złapaliśmy tempo i w pełnym słońcu które wychynęło właśnie zza gór zasuwaliśmy niebieskim szlakiem w stronę Skrajnego Salatyna, gdzie przyszła pora na śniadanko. Póki co udawało się utrzymać tempo pozwalające robić czasy tabliczkowe i tak było mniej więcej do Brestovej, ale kolejne podejścia i zejścia w pełnym słońcu i po irytującym sypkim gruncie dawały o sobie znać, więc szybko się okazało, że o czasie tabliczkowym na mecie można zapomnieć.
Zaraz za Salatynem zaczęły się "atrakcje", które szybko przekonały mnie o tym, że i Tatry zachodnie potrafią dać w kość i dobrze, że nie wybrałem się tam ze stałą ekipą, bo byłoby nieciekawie. Przerwy "na Snickersa" zaczeły się zdarzać jakoś częściej, w paru miejscach przypomniało się nam, jak to fajnie było cztery lata temu na Granatach (z tym, że wtedy słońca tak nie grzało i szło się lepiej). Tu trochę kombinowania, tam trochę wspinaczki i emocji, ogólnie fajna sprawa. Po przejściu Skrzyniarek odetchnęliśmy chwilę i zaraz zaczęła się dalsza zabawa na grani prowadzącej do głównego celu. Podobnie jak pod szczytem Świnicy tak i tutaj ostatnie miejsce z łańcuchami jest dość kiepsko pomyślane i zamiast próbowac je przejść, zdecydowałem się je obejść skręcając trochę na prawo. Chwilę wczesniej zgodnie stwierdziliśmy, że aż się prosiło o łancuch w miejscu gdzie się wchodzi po dość nieprzyjemnej pochyłej płycie. Po pokonaniu ostatnich trudności wyszliśmy na szczyt, z którego rozpościera się imponujący widok, aż nie chciało się stamtąd ruszać. Potem nie zostało nic innego jak tylko zejść do przełęczy pod Banówką - niestety nie było to nic przyjemnego bo znowu żwir i kamienie sypały się spod nóg (podobnie zresztą jak przez całkiem długi kawałek poniżej przełęczy). W dodatku im niżej tym bardziej miało się wrażenie wędrowania po rozgrzanej słońcem patelni.
W końcu ostatni postój przy ustawionym na ładnej polance stoliku i jeszcze kawałek do asfaltu - na tym ostatnim odcinku towarzyszył nam poznany wcześniej na szczycie kolega, z którym sobie przyjemnie pogawędziliśmy aż do samego parkingu, na który dotarliśmy w okolicach 18-tej. Sam jestem jak najbardziej zadowolony z trasy, pewnie postawiłbym ją na podium najładniejszych i najbardziej satysfakcjonujących szlaków na jakich byłem (a jeśli chodzi o same Tatry zachodnie, to zdecydowany nr 1 na tę chwilę), z kolei brat przyznał co prawda, że trasa ciekawa i bardzo atrakcyjna widokowo ale zabawę zepsuł mu w dużym stopniu sypki grunt, więc był zadowolony nieco mniej. Sam co prawda czułem przez tydzień w kolanie to zejście, ale to nie zmienia faktu, że było super.