PrologPo dwóch latach wracamy z obozem klubowym w Dolomity. Już jakiś czas temu podczas pobytu w Zoldo Alto w oczy rzucił mi się kameralny prywatny camping Civetta, zlokalizowany tuż przy stacji kolejki kursującej na Pian del Crep. Kilka miesięcy temu ustalam z Włochami termin i negocjuję dobrą cenę, pozostaje więc tylko liczyć na dobrą pogodę. Ta na szczęście (tym razem) dopisuje, deszcz pojawia się bardzo sporadycznie i nie komplikuje nikomu planów. Tydzień mija nam więc na wspinaniu i wieczornym imprezowaniu w gronie 30 klubowiczów
Od kilku tygodni gorączkowo przegrzebuję przewodnik Bernardiego, Rockfaxa (ściągnąłem z UK jakby ktoś chciał pożyczyć) oraz ciekawe strony internetowe z drogami których w w/w książkach nie ma (polecam szczególnie
http://www.planetmountain.com/it/home.html) i oczywiście mam problem z wybraniem zaledwie kilku dróg spośród kilkudziesięciu interesujących dróg
Na miejsce docieramy w sobotę, ale działać zaczynamy dopiero w niedzielę rano – trzeba się zregenerować po długiej podróży i przygotować na intensywne działanie. Na wspinanie umówiony jestem z Grześkiem, z którym wspinam się w tym roku w górach najwięcej. Dodatkowo na krótki pobyt decyduje się Jacek (z FTG), zespół jest więc sprawdzony. Wieczorem siadamy do grilla i ustalamy plan na pierwszy dzień.
Andrich-Fae (V+, 300 m.), Torre Venezia/CivettaDecydujemy się rozpocząć od historycznej drogi zespołu Andrich-Fae (V+) na Torre Venezia w masywie Civetty ->
http://www.planetmountain.com/Rock/dolomiti/itinerari/scheda.php?lang=ita&id_itinerario=417&id_tipologia=38Wyjeżdżamy z campu o 6 i niecałą godzinę później ruszamy z parkingu pod schroniskiem Capanna Trieste. W kolejnym schronie trochę wyżej (Rif. Vazzoler) pijemy kawkę i kierujemy się pod ścianę. Po małym „zamotaniu” (początkowo podchodzimy pod niewłaściwą ścianę na naszej turni, gdzie wspinają się inne zespoły
) namierzamy start drogi znajdujący się na końcu charakterystycznej półki trawersującej urwisko.
Początek daje nam trochę w kość bo wyceny wydają się mocno zaniżone, a asekuracja miejscami dość niepewna. Nawet Jacek, znany z ciągłego komentowania szóstek-plus w Tatrach słowami „łatwe to było” po dwóch pierwszych wyciągach ma nietęgą minę
Z czasem jednak rozkręcamy się i przyzwyczajamy do dolomitowych mocno spionowanych i ciągowych czwórek oraz przewieszonych piątek
Aczkolwiek z całego pobytu to właśnie na tej drodze wyceny wydały nam się najbardziej „rzetelne”.
Każdy z nas prowadzi część drogi, nikt się więc nie nudzi
Drogę wieńczy piękne Wielkie Zacięcie (Grande Diedro), którego przejście daje nam mnóstwo frajdy, jest pionowo, ciągowo, a lufa nie odpuszcza nawet na chwilę
Miejscami zacięcie zmienia się w komin, nie jest więc za wygodnie co widać na jednym ze zdjęć
W pełni ukontentowani meldujemy się na szczycie po ponad 5 godzinach wspinania i pokonaniu ponad 300 metrów w pionie (11 wyciągów).
Powrót ze szczytu turni na ziemię to jednak przygoda sama w sobie – najpierw kilka krótkich zjazdów, później zejście kilkusetmetrowym „żlebo-kominem”, jest naprawdę „górsko”
Droga jest piękna, ciągowa i prowadzi różnorodnymi formacjami, dlatego też nie ma się co dziwić, że jest jednym z dolomickich klasyków!
Wracając na obozowisko stajemy na najlepszą na świecie, włoską, pizzę oraz wyśmienite lody – zdecydowanie nagroda się należy
Vinatzer-Peristi (V+, 360 m.), III Torre del Sella W planach na kolejny dzień był filar Constantini-Ghedina na Tofanie ale postraszyły nas trochę prognozy zapowiadające popołudniowy opad, dlatego też jedziemy prawie 2 godziny na zachód by zmierzyć się z kolejną turnią i kolejną bardzo popularną drogą – prawie 400-metrowym Vinatzerem na III Turni Sella ->
http://www.planetmountain.com/Rock/dolomiti/itinerari/scheda.php?lang=ita&id_itinerario=323&id_tipologia=38Podejście z samochodu jest mega przyjemne – spacer z przełęczy zajmuje nie więcej niż 30 minut. Szybko namierzamy drogę i ustawiamy się w kolejce za 2 innymi zespołami.
Zaczyna Jacek i szybko pokonuje pierwsze wyciągi, jest zdecydowanie łatwiej niż wczoraj chociaż wyceny podobne
Niestety mimo moich uwag, że za bardzo uciekamy w prawo, Jacek podąża za wspinaczami przed nami. Gdy w końcu na trzecim wyciągu koledzy przyznają mi rację (Słoweniec przed nami nadal jest przekonany, że idzie dobrze ale jest w błędzie), jest już za późno na korekty, kontynuujemy więc własnymi wariantami i na właściwą drogę wracamy dopiero przed wielką półką przecinającą ścianę.
Na półce robimy krótka przerwę i szykujemy się do najtrudniejszego wyciągu na drodze idącego najpierw piękną rysą (na własnej), następnie przez okapy i znowu rysą, już szerszą. Do cruxa startuje Grzesiek, źle jednak się składa, bo zamiast między okapy wchodzi centralnie w jeden z nich, próbuje ratować sytuację i ostro walczy zapodając nawet poziomkę, w końcu jednak „bułuje się” i zapodaje lota na haku – ja czujnie czekam z aparatem by ten moment uchwycić
Kolega ma chwilowo dość więc ściągamy linę i ja wchodzę na prowadzenie. Udaje mi się sprawnie pokonać zarówno ten nad półką, jak i kolejne wyciągi już do szczytu – wspinanie jest przyjemne, prowadzi systemami depresji, chociaż nie jest zbyt lito. Pod koniec czeka jeszcze ładna rysa przechodząca w komin oraz trochę łatwiejszego terenu.
Po pokonaniu 11 wyciągów (5 i pół godziny) meldujemy się na szczycie (niestety mam tylko zdjęcie z gołą owłosioną klatą także sorry
). Powrót w dół to jeszcze większa przygoda niż na Andrichu – zjazdy poprowadzone są głównie kominami (z przerwą na trawers całej ściany półką), a stanowiska składają się czasem z jednego repa na ruchomym kamieniu
Wracamy do auta zerkając jeszcze na piękne turnie Selli, kolejny raz fundujemy sobie pizzę i docieramy na camp, gdzie dołączamy do reszty klubowiczów już raczących się wszelakimi płynami
Via Olga (VI-, 110 m.) i Diretta Dimai (VI+, 180 m.), Torre Grande/Cinque TorriPonieważ Jacek wraca już do Polski, we wtorek redukujemy nasz zespół do dwójki i jedziemy na bardziej „piknikowe” wspinanie na Cinque Torri. Piknikowe, bo turnie (będące jedną z wizytówek Dolomitów) znajdują się tuż nad parkingiem przy schronisku, nie są za wysokie (100-150 metrów), asekuracja jest bardzo dobra, no i jest dookoła jest mnóstwo ludzi. Rejon oferuje również mnóstwo obitych dróg sportowych, no ale nie po to jechaliśmy setki kilometrów z Polski by wspinać się w skałkach
Na pierwszy cel obieramy drogę Via Olga, prowadzącą niepowtarzalnym, 80 metrowym zacięciem na zachodniej ścianie Torre Grande – już 2 lata temu ten widok zachwycił mnie i kilku znajomych, nikt jednak nie miał wtedy odwagi spróbować.
Pierwszy, 50-metrowy (!) wyciąg prowadzi Grzesiek, czego później bardzo mu zazdroszczę bo wspinanie jest rewelacyjne – spionowane zacięcie z dobrymi chwytami i stopniami jest wręcz niepowtarzalne i na długo zapadnie w pamięć. Tylko w bodajże jednym miejscu jest problem z asekuracją bo rysa jest za szeroka na cokolwiek a pomiędzy spitem i hakiem jest chyba z 7 metrów, poza tym jest komfortowo.
Drugi, niestety już krótszy wyciąg (chociaż wyceniony wyżej od pierwszego) prowadzę ja, dodatkowo urozmaicając go trudniejszym wariantem prostującym (~VI) idąc do końca zacięciem. Po dopełnieniu formalności (trzeci wyciąg jest już łatwy) meldujemy się na szczycie turni i po skomplikowanym zejściu wracamy pod ścianę. Jakby ktoś w przyszłości robił tą drogę, polecam 2 szybkie zjazdy pod drugim wyciągu – trzeci wyciąg to parch, a zjazdy z wierzchołka nie są zbyt przyjemne i zajmują sporo czasu.
Ponieważ czujemy niedosyt, postanawiamy wbić jeszcze w jedną drogę, o której przejściu myślałem – Direttę Dimai (VI+) na ścianie wschodniej tej samej turni, najwyższej w grupie Cinque Torri.
Drogą dzielimy się mniej więcej po równo, zaczynam od pięknej „górskiej” rysy, wykonuję ciekawy trawers przez środek ściany, pokonuję kilka trudnych metrów w pionie (w tym dziwne miejsce za VI/VI+) i oddaję prowadzenie Grześkowi.
Górna część drogi jest ładniejsza i bardziej ciągowa, poza tym prowadzi główną częścią ściany, widoczną doskonale spod schroniska. Poza jednym trudniejszym miejscem z kilkoma siłowymi przechwytami, nie napotykamy jednak większych trudności i cieszymy się przyjemnym i bezpiecznym (sporo spitów) wspinaniem.
Zadowoleni i trochę zmęczeni zjeżdżamy pod ścianę i wracamy do bazy – na środę prawie wszyscy zaplanowali rest więc szykuję się większa impreza
Spigolo Giallo (VI+, 350 m.), Cima Piccola di LavaredoPo zaplanowanym środowym reście (wycieczka do Cortiny, spacerowanie po okolicy), na czwartek szykujemy “główne danie“ wyjazdu – drogę Spigolo Giallo (Żółty Filar) na Cima Piccola, wycenioną na VI+ ->
http://www.planetmountain.com/rock/dolomiti/itinerari/scheda.php?lang=ita&id_itinerario=300&id_tipologia=38Ruszamy już o 5 rano bo pod słynne Tre Cime di Lavaredo czeka nas 1,5 godziny jazdy – niewyspanie próbuję zamaskować (tradycyjnie w moim przypadku
) podwójnym espresso w schronisku Auronzo, spod którego czeka nas kilkuminutowy spacer pod schronisko Lavaredo i krótkie podejście pod ścianę.
Ponieważ droga jest mega-klasykiem nie dziwi nas, że przed nami w drogę wchodzą już 2 zespoły, a za nami idą 2 kolejne (pozostali już sobie muszą odpuścić). Mamy obawy czy podołamy bo to w końcu Cima, wielki filar, no i ciągowe trudności – większość wyciągów jest przedziale V-VI a mając w pamięci niektóre wyciągi o tej wycenie w Dolomitach to „strach się bać”. No ale spróbować trzeba!
Pierwsze wyciągi prowadzi Grzesiek, wspinanie jest co prawda dość wymagające, ale na szczęście wyceny są “ludzkie“ więc dajemy radę z wystarczającym zapasem. Najpierw bardzo ładny, „otwarty” komin z wyślizganymi jak na jurze stopniami, następnie dość trikowe przejście przewieszki odgradzającej płyty filara od łatwiejszego terenu.
Na trzecim wyciągu trudności (tylko tutaj) odpuszczają, droga na chwilę „opuszcza” filar.
Po pięciu wyciągach przejmuję prowadzenie i nastawiam się na walkę. Ku naszemu pozytywnemu zdziwieniu okazuje się jednak, że zarówno spionowane piątkowe wyciągi, jak i nietypowe trawersy między okapami są dobrze uklamione i nie sprawiają nam żadnych problemów.
Martwię się jeszcze tylko o kluczowy wyciąg prowadzący przewieszającym się zacięciem, ale okazuje się, że niepotrzebnie - nie dość, że jest wyposażony w więcej haków niż potrzeba, to na dodatek jest bardzo przejrzysty i dobrze urzeźbiony.
Z rozpędu ciągnę jeszcze jeden, bardzo ładny odcinek i puszczam przodem partnera. Chwilę później zaczyna kropić i skała błyskawicznie robi się mokra – włączamy wyższy bieg i jak maszyny „przebiegamy” ostatnie wyciągi, gdzie nadal jest pięknie, aczkolwiek nietrudno. Mamy za to stale niesamowity widok na schronisko pod nami
Szczęśliwi, po pokonaniu 13 wyciągów w 5 i pół godziny, kończymy drogę i nie zabawiając długo na wierzchołku zbieramy się do opuszczenia turni.
No i tutaj już tak pięknie jak podczas wspinania nie jest – wpadam bowiem na pomysł by zamiast tradycyjną i żmudną drogą zjazdów/zejścia, zjechać linią słynnej drogi Gelbe Mauer idącą bardzo blisko naszego filara. Problem w tym, że źle lokalizujemy pierwszy zjazd i by trafić na właściwą linię, po drugim wykonuję kolejny – niefortunny – zjazd przez okap. A że ściana przewiesza się praktycznie cały czas, gdy dojeżdżam do końca liny, zawisam 300 metrów nad ziemią i jakieś 10 metrów od ściany
Początkowo zachowuję spokój ale po kilku minutach bezskutecznej walki o przybliżenie się do ściany zaczynam wydzierać się do góry (radio oczywiście padło chwilę wcześniej) sugerując Grześkowi by opuścił się na blokerze niżej, uwolnił linę znad przewieszki, wpiął się do stanowiska które minąłem i rozbujał mnie tak bym mógł wpiąć się do jednego ze spitów lśniących kilka metrów ode mnie. Ponieważ jestem doskonale widoczny ze schroniska kilka osób na dole musi mieć niezły ubaw, niedaleko przypadkiem przelatuje też śmigłowiec, z którego zerkają na mnie z zainteresowaniem, podczas gdy ja udaję, że wszystko mam pod kontrolą
Po trwających dla mnie wieczność kilkunastu minutach rozwiązujemy problem, wyrównujemy linię zjazdów i już bez przygód docieramy na ziemię.
Zerkamy na ścianę, którą zjechaliśmy i jeszcze raz „przechodzimy” nasz filar śledząc przebieg drogi.
Żółty Filar to bez wątpienia jedna z piękniejszych dróg jakie robiłem więc zdecydowanie polecam wszystkim planującym wspinanie w Dolomitach, a już szczególnie w okolicy Tre Cime. Co warte podkreślenia - wcale nie jest trudno a asekuracja jest rewelacyjna!
W schronisku czeka nas jeszcze zabawna akcja. Podbija do nas Pani z obsługi schroniska i pyta czy jesteśmy Polakami, którzy robili trudną drogę. Obawiam się przez chwilę, że chce nas zrugać za moją akcję z wiszeniem powietrzu i dopytuję o co chodzi, bo przecież Spigolo Giallo wcale trudny nie jest. A ona na to czy czasem nie robiliśmy niedawno „Project Fear” na Cimie Ovest - kobieta bierze nas za Dudka i Matuszka
Zastanawiamy się chwilę czy nie zrobić jaj i pozwolić jej się sfotografować by ozdobić swoją podobizną ścianę schroniska ale w końcu przyznajemy, że to nie my, że tylko wyglądamy jak zajebiści łojanci ale jesteśmy cienkie Bolki
W piątek w planach mieliśmy jeszcze wielowyciągową obitą drogę Nikibi na Lastoni di Formin (6b) ale niestety nie udało nam się jej namierzyć
Dysponowaliśmy bowiem błędnym opisem dojścia i po dwóch godzinach krążenia pod ogromną ścianą, gdzie wszystko wyglądało podobnie, poddaliśmy się i postanowiliśmy zakończyć naszą tegoroczną przygodę z Dolomitami.