[24.06.2017]
Kończysta (Končistá; 2540 m n.p.m.)droga: Grań Kończystej (II)O zrobieniu Grani Kończystej intensywnie myślałem już pod koniec ubiegłego sezonu, ale splot różnych wydarzeń spowodował, że odłożyłem te plany na „lepsze czasy”.
Po ostatnim wypadzie na Filar Szczuki, jeszcze bardziej narobiłem sobie ochoty na Tatry, jednak nie bardzo miałem ochotę na brodzenie w śnieżnej brei. Temat Kończystej powrócił jako świetna propozycja na obecne warunki.
Zapowiadał się piękny, słoneczny weekend, ale jak to ostatnimi czasy bywa, problemem był brak partnera. W zasadzie już zacząłem myśleć o samotnym przejściu tej drogi, gdy przypomniałem sobie, że moja koleżanka również była nią zainteresowana. Dzwonię więc do Marty, która z entuzjazmem przystaje na propozycję wspólnego wypadu w Tatry.
Zanim się obejrzałem, już startowaliśmy z Wyżnich Hagów. Tu moje pierwsze zaskoczenie – to jednak da się iść normalnie, ścieżką, a nie po torach! Po upływie półtorej godziny dochodzimy do stawu, a tam kolejne zaskoczenie – nie wieje! Za każdym razem, kiedy tu byłem chciało mnie wręcz zdmuchnąć, a teraz cisza jak makiem zasiał. Jestem tak zdziwiony, że przez chwilę zastanawiam się nawet, czy na pewno trafiłem do odpowiedniej doliny. Wszystko wskazuje jednak na to, że jestem tam gdzie trzeba. Z uwagi na to, że czas mamy niezły, korzystamy z ciepełka i robimy dłuższy popas, a Marta, jak to prawdziwa kobieta, staje przed dylematem „w co by się tu teraz ubrać”.
Dalsze podejście, choć już bez szlaku, mija nam bardzo sprawnie i nawet żaden głaz mi na stopę nie spada. Stopniowo pokonujemy kolejne metry, aż na wysokości Kościółka słyszę: „zostawiłam kreację graniową przy stawie”. Zatrzymuję się i czekam na rozwój wypadków, myśląc: „żeby się tylko wracać nie chciała”. Marta ostatecznie stwierdza, że wrócimy nad staw jak będziemy schodzić, więc kontynuujemy podejście zbliżając się do wylotu żlebu opadającego z Przełęczy koło Drąga. Kluczymy miedzy płatami śniegu, za wszelką cenę unikając kontaktu z mokrą breją. Nie zawsze jest to możliwe, ale ostatecznie udaje nam się przejść suchą stopą. Samo podejście żlebem jest mniej parchate niż się spodziewałem jednak już z dołu widać, że duża ilość śniegu w górnych partiach będzie stanowiła barierę nie do pokonania. Podchodzimy wiec ile się da środkiem żlebu, a następnie, po czujnym trawersie przez stromy, zmrożony śnieg, przechodzimy na prawo i przyjemnym terenem wychodzimy na przełęcz. Obserwujemy przy okazji, a właściwie wysłuchujemy zmagań trójkowego zespołu na filarze Drąga.
Zanim zaczniemy „danie główne”, kierujemy się granią w przeciwną stronę i skracając przewodnikowy czas niemal trzykrotnie, meldujemy się na pierwszym tego dnia szczycie – Zmarzłym. Niewielka odległość, a przede wszystkim świetny widok, tylko utwierdzają nas w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. Po sesji zdjęciowej wracamy z powrotem na przełęcz i zaczynamy dzisiejszą wyrypę.

Na Zmarzłym Szczycie
Z doświadczenia wiem, że jak się człowiek od razu nie zwiąże, to przeżywcuje wszystko, bo mu się liny z plecaka wyciągać nie będzie chciało, więc już od początku zaczynamy iść na „krótkiej lotnej”. Grań od razu pokazuje, że będzie ciekawa i zajmująca – jednym słowem spacer z rękami w kieszeni to nie tu, choć wycena z WHP mogłaby wskazywać co innego. Pokonujemy kolejne igły i turniczki, starając się jak najbardziej trzymać ostrza grani, ale też nie szukając trudności na siłę. Jak to zwykle na graniach bywa, także i tu trzeba często dokonywać wyborów wariantów „do góry” lub „w dół”, a że podejść i zejść jest dużo, jest też co robić. Na szczęście wybory w większości są trafne i tylko czasem ciśnie się na usta „k%$#a niezła ta dwójka!”.

fot. Marta /w poszukiwaniu łatwego wariantu/
Grań jest na tyle zajmująca, że gdy dochodzimy do północnego wierzchołka Małej Kończystej, wydaje się nam, iż idziemy już całe wieki, a wystarczy się odwrócić, by uzmysłowić sobie jak mały odcinek urobiliśmy. Dodatkowo, gdy słyszę zespół z filara wpadam w lekką konsternację – czy to my się tak wleczemy, czy to oni tak zapierdzielają?

Charakterystyczne wcięcie w grani
Przed nami piękny, zbudowany z wielkich bloków, poziomy odcinek grani, łączący dwa wierzchołki Małej Kończystej. Jest to chyba najładniejsze miejsce na całej grani, a już na pewno najbardziej charakterystyczne. Z nieukrywaną przyjemnością pokonujmy ten odcinek wychodząc na północny wierzchołek Małej Kończystej, gdzie robimy przerwę na dostarczenie kalorii i przygotowujemy się do 15m zjazdu. W tym samym momencie słyszę wołanie chłopaków schodzących z północnego wierzchołka:
- Którędy teraz?
- No jak to którędy?! Granią!
- Dzięki!Ja rozumiem, że droga w dużej ścianie może być nieewidentna, ale na grani, i to w takim miejscu? A może oni pytali o drogę do schroniska? Nie wiem, w każdym razie później już ich nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy.

Niesamowity odcinek między wierzchołkami Małej Kończystej

Wejście na skalną płetwę
Po zjeździe chowamy linę, która od dłuższego czasu zaczyna nas lekko irytować, jednak czujny trawers po kruchej płycie, na który wkrótce natrafiamy, skłania nas do ponownego przyasekurowania się. Jeden przelot na tym odcinku znacznie poprawia komfort psychiczny, toteż sprawnie pokonujemy ten nieprzyjemny fragment i dalej idziemy już na żywca, znacznie podkręcając tempo. Teren jest już łatwiejszy, choć nadal eksponowany i wymagający wzmożonej czujności, zwłaszcza na zejściach. Wyprzedzając partnerkę, żeby „złapać” jakieś fajne kadry, widzę, że niektóre z tych zejść, wyglądają bardzo efektownie. Fajnie mieć taką perspektywę i na chwilę się zatrzymać, bo w czasie niebanalnego zejścia nie ma nawet czasu, by o tym pomyśleć.

Jedno z efektownych zejść
Im bliżej Kończystej, tym grań robi się coraz łatwiejsza, co wcale nie znaczy, że traci przy tym na urodzie, czasami wręcz przeciwnie, a że pogoda cały czas jest piękna, możemy się nieco zrelaksować i idąc, podziwiać wspaniałe widoki, które zresztą towarzysza nam od początku grani. Relaks przerywa kilka ciekawych miejsc, gdzie trzeba się bardziej skupić, jednak szybko i bez problemów wychodzimy na wypłaszczenie, z którego widać już Kowadło. Ten jakże charakterystyczny element tatrzańskiego krajobrazu działa na mnie jak magnez, toteż przez ostatni fragment grani biegnę już prawie na oślep.

Pod koniec grań już łatwiejsza, ale równie piękna
Jako, że Kończysta jest dla mnie ostatnim szczytem z tzw. Wielkiej Korony Tatr, jako pierwszy czynię honory i stawiam przysłowiową kropkę nad „i” wchodząc na Kowadło (zwane także Koniem Jarmaya).

Kończysty koniec
Na Kowadle zaliczamy oczywiście obowiązkową sesję fotograficzną, a następnie fundujemy sobie dłuższy odpoczynek.
Gdy tak siedzę sobie pod tym, chyba najbardziej rozpoznawalnym tatrzańskim kamieniem, przypomina mi się burzliwa dyskusja na forum pt.: „Czy Kończysta bez Kowadła jest zdobyta?”. Dla mnie odpowiedź jest prosta i jednoznaczna, ale nie mam zamiaru nikogo przekonywać. W każdym razie bez Kowadła bym sobie Kończystej na pewno nie zaliczył.
Ze szczytu schodzimy do Doliny Batyżowieckiej. Muszę przyznać, że choć na pokładzie był jeszcze spory zapas energii, to dawno mnie tak żadne zejście nie zmęczyło. Miałem już totalnie dość skakania z kamienia na kamień i już nie mogłem doczekać się normalniej ścieżki, albo chociaż skakania z kamienia na kamień, ale w poziomie. Niestety gehenna skończyła się dopiero nad stawem, gdzie udaliśmy się w poszukiwaniu zaginionej arki, tfu koszulki.
Jeżeli ktoś zainteresowany, to dużo więcej zdjęć na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/konczysta.html