Grupa Cir
Gran Cir (2592 m n.p.m.)droga: Via Demetz (V)
długość drogi: 270 m (10 wyciągów)
Dawno, dawno temu... Dokładnie wtedy ostatni raz wspinałem się w Dolomitach. Później nastąpił okres tzw. warunków niesprzyjających. Raz już nawet było blisko, ale niewspinaczkowa pogoda skutecznie nas zniechęciła. Innym razem pogoda była dobra, ale partner złapał Kontuzję i ostatecznie pojechał wspomagać grecką gospodarkę. W tym roku miało być inaczej…
Dzwonię do Adama niby to zapytać, co u niego, jak zdrówko i w ogóle jak tam się układa, ale od początku chyba było wiadomo, o co tak naprawdę chodzi…
- No i jak, jedziemy?
- Jedziemy!
No i pojechaliśmy!
Po przejechaniu ponad 1000 km, elegancko parkujemy na Passo Gardena. Teraz to chyba powinniśmy się gdzieś przejść i rozprostować kości, może poszukać już jakiegoś kempu na nocleg, a przynajmniej trochę odpocząć po podróży, ale weź tu człowieku usiedź na dupie, widząc takie ściany na tle błękitnego nieba…

Gran Cir w pełnej krasieWyciągamy magiczną karteczkę ze schematem okolicznego klasyka i zaczynamy dzielić, a właściwie wybierać szpej na tę okazję: pętelka niebieska, czerwona, żółta krótsza, żółta dłuższa… Pomarańczową też brać?! Zestaw standardowy rozszerzamy jeszcze o kilka friendów – zawsze to kilka punktów do psychy i drugie tyle do lansu.
Ruszamy. Idzie się świetnie tylko trochę dziwnie, bo człowiek nieprzyzwyczajony, żeby od razu widzieć ścianę, na której będzie się zaraz wspinał. No cóż, może jakoś się przywyknę…
Pod startem okazuje się, że nie tylko my jesteśmy chętni na tę drogę, więc ustawiamy się za trójkowym zespołem, który czeka na swoją kolej. Czekamy i my, a za nami czekają inni. Przedpołudnie spędzamy więc na pilnowaniu, aby się równomiernie opalić, chociaż powinienem chyba napisać – na pilnowaniu, by się nie spalić, bo grzeje okrutnie. Na szczęście zaczynamy jeszcze przed sjestą…
Fot. A.W /w oczekiwaniu na start/
Widok z pierwszego stanu - szybko można zapomnieć, że przed chwilą przejechało się ponad 1000kmNa pierwszym wyciągu przekonuję się, że friendy to chyba jednak niepotrzebnie braliśmy, ale na wyciągu są ze dwa haki, więc w sumie jest komfortowo i nawet się bardzo nie kruszy. Za to im wyżej, tym wspinanie ładniejsze, a jak trzeba to i własna asekuracja nawet siada. Samo przemieszczanie się do góry nie idzie jakoś specjalnie szybko, bo na każdym stanie trzeba swoje odczekać, no ale dramatu też nie ma. Możemy delektować się ładnie urzeźbionymi ściankami, niewielkimi przewieszkami, kominkami i filarkami.

Najładniejszym miejscem jest według nas trawers na 4 wyciągu. Trawers sam w sobie jest krótki, ale niezwykle eksponowany – czuje się nagle mnóstwo powietrza pod nogami i po dobrych, aczkolwiek niewidocznych w pierwszej chwili chwytach wychodzi się pionową ścianką w łatwiejszy teren. Do tego trzeba doliczyć asekurację ze starych haków, przedłużonych trzymetrowymi, na wpół przegniłymi taśmami i mamy przepis na miejsce, które po prostu się zapamiętuje.
Po pokonaniu tego ciekawego fragmentu, łatwym terenem wychodzimy na turniczkę, z której to zjeżdżamy. Następnie pokonujemy groźnie wyglądającą, aczkolwiek niezbyt trudną przewieszkę i wychodzimy na wygodną, eksponowaną półkę. No i tu następuje część niewytłumaczalna, bo do tej pory nie wiem jak mogliśmy przeoczyć na schemacie, wyraźnie zaznaczony, trójkowy trawers w lewo. W każdym razie pocisnęliśmy wprost do góry, myśląc, że jesteśmy teraz przed czwórkowym wyciągiem. Początkowo wycena się nawet zgadzała, ale po niedługim czasie zacząłem się zastanawiać, bo jeszcze nie widziałem, by partner czuł się niepewnie czwórkowym terenie. Zorientowałem się w czym rzecz i przekazałem newsy – jak dasz radę to napieraj w lewo, powinieneś dojść do jakiegoś stanu!
Po jakimś czasie przyszła kolej bym ja cisnął ten wariant prostujący. Nie będę wnikał w szczegóły, ale do czwórki było daleko, a kruszyzna na pewno nie dodawała odwagi (to jest taki moment, w którym cieszysz się, że nie musiałeś tego prowadzić). I pomyśleć, że po lewej był taki spacerniak…
Na szczęście później było już jak Demetz przykazał. Czarna nyża dużo pomogła w „odnalezieniu się”, ale po wcześniejszych doświadczeniach podszedłem już nad wyraz zachowawczo do kolejnej czwórki. Pewności nabrałem dopiero przy napotkanym haku. Teraz nawet formacje mi się zaczęły zgadać. Szybko pokonuję ładną, bardzo litą rysę, następnie zacięcie i już widzę nowiutkie, błyszczące ringi na stanie. Dalej teren robi się dwójkowy, więc tu też kończymy wspinanie i po spakowaniu całego dobytku, zmierzamy do krzyża.
Na szczycie jesteśmy sami. No może prawie sami, bo pełno tu ptaków, które są tak oswojone z ludźmi, że bez mała jedzą z ręki. Ale co będę pisał o ptakach… Wiecie, co mówi Polak jak wchodzi na szczyt?! Też zawołaliśmy „jakiż my stąd mamy fantastyczny widok”, tylko w skrócie!
Widoczki naprawdę są zacne i polecam się tu wybrać jakąkolwiek drogą choćby tylko z tego względu. A co do samej drogi Demetza, to dużo przyjemnego, niezbyt trudnego wspinania, kilka ciekawych i oryginalnych odcinków, i dużo frajdy z przebywania w zajebistej okolicy.

Panoramka ze szczytu





Ze szczytu schodzimy łatwą ferratą i wkrótce docieramy do auta. No! Teraz można poszukać kempingu.
Więcej zdjęć na stronce: http://mountainadventure.weebly.com/gran-cir.html