... na pierwszy w tym roku wypad na szlak odświeżyłam sobie i przy okazji dzielę się z Wami wspomnieniami z wypadu wrzesień A.D. 2015.
Prognozy były fantastyczne. Forma była fenomenalna. Pora roku najodpowiedniejsza z odpowiednich. W pociągu układałam sobie marszruty na kolejne dni (poniedziałek Bystra, wtorek Chłopek, środa Sławek, czwartek Krzyżne-Granaty, w piątek-sobotę miałam robić za przewodnika dla koleżanek, które po górach nie łażą, więc wchodziło w grę jakieś Moko czy inna Kościeliska).
Zgonie z planem – na początek Bystra. Tydzień wcześniej było totalne załamanie pogody, więc ostatni wczasowicze opuścili Podhale z podkulonym ogonem, szlaki zrobiły się przezajebiście puste Ochoczo i bez zadyszki pomykam na Siwą Przełęcz. Tyle że po wyjściu z lasu zaczyna mi coś huczeć w uszach i szarpać czuprynę. Im bliżej przełęczy, tym coraz silniej wiatr hamuje każdy ruch naprzód, a na samej przełęczy nie sposób było w ogóle utrzymać się w pionie. No i plany trafił szlaq. Bystra spowita czarnymi chmurami, wicher wyje i miota wszystkim co się rusza. Jakaś parka przycupnęła obok. – Halny? Niechybnie… Mieli tak jak ja iść na Bystrą, ale doszliśmy do wniosku, że nie ma najmniejszego sensu się szarpać. Po sesji foto zawrócili, miałam zrobić to samo, ale zaczęło mnie kusić. Godzina wczesna, więc może chociaż na Starorobociański.. Decyzja na tyle fatalna, że mogła być ostatnią podjętą w życiu… Na szczycie czuję, że coś mnie zwala z nóg… W ułamku sekundy schodzę do parteru zapierając się z całej siły kijkami. Nie ma mowy o zrobieniu kroku w tył ani w przód. Wiatr za chwilę zepchnie mnie z góry, a dookoła żywego ducha… Jak tu qużwa zejść?? W końcu powolutku, w kucki, z kijami wbitymi w grunt udaje się małymi kroczkami opuścić kopułę szczytową. Kilkadziesiąt metrów niżej znalazłam strefę ciszy i śmiejąc się nerwowo jak głupi do sera, klapnęłam z ulgą na tyłek. Anioł struś tym razem miał kupę roboty

Jak się później okazało, przytrafił się jeden z najsilniejszych wrześniowych halnych od wielu lat. Gdzieś po drodze wywiało mi chusteczki z kieszeni, na szczęście wiatr też wywiewał smarki z nosa, więc rękaw okazał się niepotrzebny.
















Następnego dnia nadal miało dmuchać . I jak tu żyć, panie premierze? Myśl o MPpCh zabiłam jednym ciosem karate, zachodnie należało ominąć szerokim łukiem, bo w nich zawsze mocniej wieje. Więc może Gąsienicowa-Krzyżne-Piątka? Dobry pomysł. Słoneczko świeci, cieplutko , forma fantastyczna, ludzi garstka – pięknie jest. Kilka metrów poniżej przełęczy zatrzymuję się słuchając jak wichura w Piątce dmie w trąby.
– Podejdź dalej – odzywa się tubalny głos. Bóg do mnie przemawia?
- Dziękuję, postoję, tu gdzie stoję – odpowiadam wypatrując właściciela tego głosu. A, siedzi jakiś man in black wtopiony w tło skał. Od słowa do słowa daję się namówić na wspólny zboczenie na Buczynowe Turnie, chociaż kłębiące się czarne bałwany nad stawami nie wyglądają zachęcająco. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bez perturbacji docieramy do Granatów. Trochę kropiło tu i ówdzie, ale skała generalnie była sucha. Wycieczka się udała, a przy okazji zyskuję towarzystwo na kolejne dwa dni.
















W nocy spadł deszcz, rano widzę, że wiatr zawitał też do Zakopanego, więc na górze pewnie Armageddon. A tam, idę spać. O 9 warunki bez zmian, dzionek ostatecznie upłynął pod znakiem spaceru po specjał chochołowski. Prawdopodobnie tym spacerem zaczął się problem, zakończony niedawno zmęczeniowym złamaniem w stopie bo kto normalny w kościołkowych sandałkach idzie 20 km…