Po ostatniej, sierpniowej wizycie w Tatrach, było kilka przymiarek na kolejne wypady, ale im bliżej było każdego z nich, to albo znajomi się wycofywali albo praca nie pozwalała, i tak jakoś zleciało do weekendu 24-25 października. Pytam kilku osób, ale jakoś nikt nie ma ochoty na wyjazd. Więc w sobotę, tuż przed północą pakuję się sam w samochód i ruszam przed siebie. Ostatnie dni przed wyjazdem to piękna pogoda w Tatrach, zapowiedzi na niedzielę też są optymistyczne. Jako, że nasz północne stoki nie zachęcają do wędrówek po Wysokich, wybieram Słowację i wycieczkę na Sławkowski Szczyt.
Droga mija szybko, do tego zapomniałem, że jest zmiana czasu, więc zamiast ok. 6, w Smokovcu jestem już o 5 rano.
Nie czekam na dzień, ale przebieram się i o 5.30 wyruszam na szlak. Była to dobra decyzja, bo tuż przed platformą widokową załapuję się na wschód słońca. Bajka.
Na platformie koczuje czworo Słowaków, którzy czekają aż bardziej się rozwidni aby iść na szczyt. Po chwili ruszają, ja robię kilka zdjęć i też idę dalej.
Od tego momentu szlak prowadzi poprzez sporą kosówkę, jest dużo cienia, co przekłada się na to, że na kamieniach jest gdzieniegdzie śnieg, ale też i lód. Trzeba iść w miarę ostrożnie, oczywiście nawet nie ma co myśleć, że w tych warunkach raki coś pomogą. Dosyć szybko doganiam wspomnianą czwórkę i dalej na szczyt podążam sam. Szlak jest łatwy, dosyć szybko nabiera się wysokości, zaczynają się piękne widoki na Niżnie Tatry.
W pewnym momencie szlak przechodzi na północną stronę, leży tam sporo wyślizganego śniegu, a po prawej jest gdzie polecieć. Nie jest to jakiś trudny moment, ale trzeba zachować czujność. Po drodze mija się Nos, oznaczony drewnianym krzyżem, ale nie wchodzę tam w drodze na szczyt Sławkowskiego, zostawiam to sobie na zejście. Co ciekawe, tutaj spotykam kilka osób schodzących ze szczytu. Od teraz im wyżej tym coraz więcej płatów śniegu, ale idzie się dość dobrze.
Słońce mocno przygrzewa, jest naprawdę ciepło i coraz częściej, zamiast po termos, muszę sięgać po butelkę z wodą. Dobrze, że wziąłem, bo miała zostać w samochodzie. Na szczycie melduję się o 9.50. Mimo nie do końca sprzyjających warunków na szlaku, udaje mi się zbić godzinę z 5 godzin i 15 minut, pokazanych na drogowskazie w Smokovcu. Widoki są nieziemskie. Widać chyba całe Niżnie Tatry, Gerlach i dalej aż po Łomnicę. Wiem jakie szczyty są pomiędzy, ale nie jestem na tyle obeznany, żeby wiedzieć, który jest który. Doliny daleko w dole, ogrom gór przed oczami, aż nie chce się schodzić.
Po ok. 40 minutach na szczyt dociera wspomniana wcześniej czwórka słowacka. Robimy sobie nawzajem zdjęcia, troszkę rozmawiamy, ale trzeba powoli kierować się na dół. O 14 jestem na dole, jeszcze tęskne spojrzenie za siebie, na parkingu kasują mnie 20 zł, krótki odpoczynek i trzeba ruszać w kierunku domu.
W Chlewiskach jestem tuż przed 21 i jeszcze zdążam na wybory. Podsumowując. 6 godzin jazdy do, 8 godzin łażenia po górach i 7 godzin jazdy z powrotem. I nikt mi nie powie, że nie było warto! Do następnego.