Opcja wyjazdu w Alpy pojawiła się bardzo niespodziewanie. Przynajmniej dla mnie
Przypadkowo zapytałam swojego górskiego kompana Daniela jak mu idą przygotowania do wyjazdu na Breithorn & Bishorn, w którym nie zamierzałam brać udziału. Okazało się, że plan utknął w miejscu, gdyż jeden z chłopaków musiał się wycofać a pech chciał, żeby był to osobnik z autem. Wyraziłam wyrazy współczucia i od niechcenia rzuciłam, że gdyby plan był tylko na jeden czterotysięcznik to może udało by mi się dołączyć. Było to we wtorek po południu. Dokładnie 2 doby później podążałam już do Milicza po Danielskiego. Pozostałych członków wyjazdu, których mieliśmy zgarnąć po drodze, w ogóle nie znałam. Radka zgarnęliśmy spod Wrocławia a po Tomka trzeba było nieco odbić z trasy. To ‘nieco’ to tak trochę dużo było
Sama droga do Zinal minęła nam dość gładko, chociaż z jedną dolinową pomyłką (crazy nawigacja) no i przydługim czasem podróży – dla mnie 23h w aucie. Dodatkowo miałam średnio ciekawą przygodę ‘zdrowotną’. Jak wiadomo wszem i wobec Szwajcaria słynie z krętych asfaltów i biada tym, których złapie choroba lokomocyjna
Ostre prowadzenie samochodu przez Tomka nie załagodziło sytuacji a nawet rozważałabym opcję, że było to samą przyczyną. Podobno dołożyłam błędnikowi swoje czytając książkę, ale po przekroczeniu granicy państwa docelowego długo to przecież nie potrwało, więc po kiego mieszać do sprawy literaturę
Ostatnią godzinę przed dojazdem do Zinal spędziłam z głową między nogami (tylko wtedy żołądek nie mógł przesuwać swej zawartości), zlana zimnym potem i z zielonkawym odcieniem na facjacie. Finał nastąpił jednak na koniec naszej ‘samochodowej wędrówki’. Gdy tylko Tomek przekręcił kluczyk w stacyjce, co oznaczało koniec tej krętej gehenny, podniosłam łepetynę do góry i tym samym uwolniłam wkurzony żołądek. Ledwo zdążyłam odpiąć pasy i zrobić dwa kroki za auto. Żeby było ‘zabawniej’ znowu robiłam daną czynność z głową skierowaną w dół i po sekundzie urwał mi się film. Wydawało mi się, że jestem w ciemnym karcerze a współwięźniarki chcą mnie ocucić wodą (trzeba było czytać po drodze „Niekończącą się opowieść” a nie wspomnienia warszawskich powstańców
) W końcu zaczęłam odzyskiwać przytomność i dotarło do mnie, że leżę na trawie a nie w jakiejś czarnej piwnicy a owymi wpółwięźniarkami był Radek, który rzucił do chłopaków „może dać jej wody?”. Kiedy podniosłam się na nogi i oświadczyłam im, że zemdlałam to się trochę zdziwili. Sądzili bowiem, że po hafcie po prostu się położyłam na trawie
Leżałam tak jeszcze z kwadrans i gdy było już ze mną ‘w miarę’ przeparkowaliśmy auto na polanę dalej. Tam jeszcze chwilę się restowałam i próbowałam przekonać błędnik do współpracy (mieliśmy przecież dzisiaj jakieś 1,7km przewyższenia do zrobienia). Posłuchał
Zarzuciliśmy torby na niezadowolone plecy i ruszyliśmy na szlak.
Początkowo było niesamowicie ciężko. Brakowało mi i moim współtowarzyszom siły. Kiedy jednak organizm przyzwyczaił się do wysiłku to nawet zaczęliśmy podziwiać widoki
Szlak do Cab. de Tracuit jest naprawdę bajkowy. Zielona trawa, wodospad, później skały a nad nimi górujące ośnieżone czterotysięczniki.
Szliśmy powoli, mając w zasadzie gdzieś to czy dojdziemy do schronu za dnia czy już nie.
Minęliśmy pierwsze i zarazem ostatnie łańcuchy przed samym budynkiem ok. 20 (czyli po około 6h drogi). Co z tego, że na drogowskazie w Zinal było 4,5h
Załapujemy się, dzięki Tomkowi, na ostatnie wolne miejsca w Cab. de Tracuit i zaczynamy akcję gotowania podziwiając przepiękny zachód słońca i okoliczne olbrzymy.
Po dosłownie kilkunastu minutach zachód słońca zamienia się we wschód księżyca i zza naszego celu – szczytu Bishorn - wyłania się olbrzymia okrągła kula. Wygląda to po prostu niesamowicie… Szczególnie jeszcze przed zobaczeniem „łysego” kiedy to okalające szczyt chmury wyglądają jakby płonęły białym światłem naszego naturalnego satelity. Po wielu ‘ochach i achach’ postanawiamy w końcu zainteresować się naszym pokojem w schronisku i jego wygodnymi łóżkami. Ustawiamy budzik na 5.30 i zapadamy w sen. Mój zostaje zburzony około 2 w nocy, kiedy to 3 alpinistów, z którymi dzieliliśmy pokój, zaczyna się szykować do wyjścia – zapewne na Weisshorn. Zatyczki do uszu jednak potrafią zdziałać cuda i znowu udaje mi się zasnąć (płytko, ale zawsze to odpoczynek). Poranek przebiega nam alpejsko-standardowo czyli przepaki, gotowanie, śniadanie. Trochę nam schodzi i na początku drogi meldujemy się jakoś po 7.
Przywdziewamy raki, wiążemy się liną i zaczynamy wędrówkę lodowcem Turtmann. Szczelin jest sporo, ale wszystkie udaje nam się łatwo pokonać – co najwyżej solidnym skokiem.
Wschodzi słońce i robi się naprawdę gorąco, więc zaczynamy coraz częściej robić krótkie postoje na picie.
Po pewnym czasie (szczęśliwi czasu nie liczą, więc nie wiem po jakim) Daniel zaczyna się źle czuć. Zawroty głowy, spadek tempa marszu… Wiadomo – wysokościówka. Decyduje się zawrócić do schroniska, tym samym rezygnując ze szczytu. Ustalamy, że poczeka na którąś ze schodzących już grup (my byliśmy ostatnią, która wyszła ze schronu) i dołączy się do nich na linę. Zmniejszona o jedną jednostkę, jedyna tego dnia polska ekipa, powoli dalej szkrabie się w stronę szczytu.
Pogoda dopisuje, widoki wspaniałe więc jesteśmy przeszczęśliwi. No może do momentu przekazania plecaka w połowie drogi (dla mnie). Wraz z zarzuceniem tych kilku kilo na plecy moje tempo lekko siada
Pomału docieramy na przełęcz przed szczytową i robimy sobie tam przerwę na mały posiłek oraz rzecz jasna – sesję zdjęciową
Od szczytu dzieli nas dosłownie kilkanaście kroków stromym nawisem śnieżnym. Kiedy je pokonujemy jest godzina 11 z minutami.
Stajemy na szczycie Bishorn 4.153m npm
Gratulujemy sobie wzajemnie, szczególnie Radkowi gdyż to jego pierwszy czterotysięcznik.
Następuje kontynuacja sesji, kilka minut dla siebie i zaczynamy schodzenie. Na przełęczy robimy sobie z Radkiem kolejną przerwę a szalony Tomek leci na mały szczyt obok. Zajmuje mu to mniej więcej kwadrans więc szybko zaczynamy wspólną drogę na dół.
Żar leje się z nieba i co chwila ściągamy kolejne warstwy ciuchów. Na lodowcu jestem już w koszulce na krótki rękaw i nadal czuję wszechobecny upał. Drogi na lodowcu się trochę rozchodzą i po pewnym czasie zauważamy, że wybraliśmy niekoniecznie tę najbardziej uczęszczaną i trochę bardziej usianą szczelinami niż poprzednia. Jako że czasami przeskakuję przez jedną i zatrzymuję się niebezpiecznie blisko drugiej, postanawiamy obrać inny wariant i sami wytyczamy nową drogę przez lodowiec. Po pewnym czasie nasz wariant styka się z tym najbardziej uczęszczanym więc czujemy się już nieco lepiej bo znamy teren z drogi na szczyt.
Do schroniska dochodzimy lekko zmęczeni, ale szczęśliwi. Pozwalam sobie na zwycięską colę za niemałą sumę we frankach i wygrzewam się chwilę na ławce. Odpoczywamy jakiś czas, robimy przepak zabierając wszystkie graty z Cab. de Tracuit i ruszamy w drogę do Zinal. Jako że Tomek to taka trochę niewyżyta bestia, to postanawia odłączyć się ode mnie i Radka (Daniel już wcześniej zaczął schodzenie do doliny) i zbiec na dół. Dosłownie: zbiec. Mi nawet przez ułamek sekundy nie przyszło by to do głowy. Miałam ochotę na powolne, spokojne doturlanie się na dół z podziwianiem widoków w trakcie marszu. Tak więc ekipa dzieli się na 3 i każdy spędza ten czas w jakim tempie chce.
Pod koniec zejścia moje nogi a dokładniej palce stóp dają mi się we znaki i ze ślimaczego tempa robi się tempo ‘tiptopowe’ z towarzyszącym silnym bólem od wszystkich otarć i ranek. Przy aucie jesteśmy z „Młodym” około 19. Zdejmuję buty i siadam na trawie. Przez chwilę naprawdę nic mnie nie obchodzi. Chłopaki opowiadają jak to Tomek dogonił Daniela na zejściu a ja zaczynam się robić głodna więc Jetboil idzie w ruch. Noc spędzamy różnie – Daniel & Tomek śpią w aucie (ten drugi osobnik w środku nocu postanawia jednak przenieść się na świeże powietrze) a ja z Radkiem stawiamy na większy komfort i śpimy w namiocie. O świcie ruszamy w drogę. Nie mam już szwajcarskiej choroby lokomocyjnej, o co zadbał kierujący przez ten odcinek Radek, i nawet ponownie sięgam po książkę. Trasa mija nam dobrze, czasami tylko zakwasy dają się we znaki i na postojach chodzimy jak kulejące połamańce
Ja jako ostatnia, najdalej mieszkająca istota, we Włocławku melduję się po 3 nad ranem. Kąpiel, 3h snu i do pracy – czas wrócić na ziemię