„Darka, a może byś weszła ze mną na Mięgusza?” – usłyszałam dwa lata temu od Leppego. Uznałam to, przy moim ówczesnym doświadczeniu górskim, za dobry żart. No bez jaj – ja i Mięgusz? Jasne, jasne... może kiedyś. No, ale ziarenko gdzieś tam we łbie zostało zasiane, i postawiłam go sobie jako jeden z celów – daleki, ale jednak... Jakieś tam plany związane z Wielkim M. miał Leppy już w zeszłym roku, ale pogoda trochę nie dopisała, no i były inne grubsze realizacje marzeń.
W tym roku postawiliśmy sobie cel, w którego realizację w moim wykonaniu mimo wszystko trochę wątpiłam – Mięgusz. Mięgusz... Mięgusz... krążył mi po głowie cały czas, władował się w myśli tak nachalnie, że z obawy o zupełnie nieoczekiwane rozerwanie czaszki od tej wkręty musiałam powiedzieć sobie – WEJDĘ! No dobra, ale powiedzieć to jedno, a zrobić – drugie, no nie? OK, zobaczymy jak będzie z pogodą, i spróbujemy podczas lipcowego wyjazdu w Tatry. No i spróbowaliśmy.
Dzień wcześniej sprawdzamy dokładnie pogodę. Zapowiadają lampeczkę, więc jest ok. Trochę krążą mi po głowie myśli: a może jednak nie, co jeśli nie dam rady? Leppy mnie nieziemsko zmotywował: ”To jak się zastanawiasz, to idź sobie na Rusinową, a ja pójdę z chłopakami, i każdy będzie zadowolony”. Coooo??? Rusinowa miałaby zastąpić mi Mięgusza? Chyba go pogięło. O nie! Decyzja podjęta. Pakuję plecak, robię kanapki na drogę. Leppego rodzinka, która z nami w tym czasie również była w Tatrach, przygotowała grilla, więc kolacyjka przed wyprawą była przednia. Jedyne co mnie cholernie martwiło, to pełnia księżyca. No sorry, ale podczas pełni się nie wysypiam, i już od dwóch dni noce były dość ubogie w sen. A teraz spać praktycznie wypadałoby pójść już, mimo, że dopiero dochodzi 22:00 i nasza rodzina na dole grilluje i piwkuje w najlepsze. Ale może nie będzie tak źle.
Nie no, było źle!!! Ze wszystkich złych nocy podczas pełni w moim życiu, ta należała do najokrutniejszych!!! Pełnia w największej porąbanej pełni! Wielki, okrągły, świecący gnojek dawał po oczach nawet przez zasłony. Wierciłam się jak jakaś głupia królewna na ziarnku grochu czy czymś podobnym, a mój ukochany książę chrapał obok w najlepsze. Taaak! Chrapał! On nigdy nie chrapie i wybrał sobie właśnie tę noc na cudowną basową sonatę przeplataną charczeniem. Co za romantyzm. Shit! 1:00 – super, 1:30, 2:00 – nie no, rewelacja, 3:00 – cieszę się, bo została mi godzina snu, 3:30 – jakiego ku.wa „snu”?, 4:00 - budzik! Już mam w dupie spanie, najwyżej padnę gdzieś po drodze i tyle.
Wstajemy i szykujemy się dość sprawnie. Dojeżdżamy autkiem na Palenicę i stamtąd już niestety musimy zapierdzielać po asfalcie z buta. Leppy narzeka, że jesteśmy spóźnieni i że może nam się nie udać. Więc dreptamy. Od razu na początku przystanek – bo chce mi się siusiu. Przy okazji zakładam rękawiczki i kurtkę, jednak poranki są chłodne. Dreptamy dość żwawym krokiem po tym cholernym asfalcie – „asfaldujemy”, jak mówi mój partner. Nudno... nawet nie chce nam się gadać – zresztą o czym tu gadać? Nic nowego poza tym, że jest późno, Leppy mi nie powie. Przystanek – muszę założyć buffa, bo okrutnie zimno mi w łepetynę. Dreptamy. Przystanek – muszę siusiu przy Wodogrzmotach. „Żartujesz?” – spojrzenie Leppego wyjaśnia wszystko. Chyba zaraz ze złości grzmotnie mnie w łeb, i ten grzmot będzie głośniejszy niż Wodogrzmoty. Szybko docieramy do skrótów, przy których cichutko i nieśmiało pytam: „Bartuś ja tylko zdejmę kurtkę, oki?” – bo przez tempo, które sobie nadaliśmy, spociłam się już okrutnie. Mój partner wzdycha głośno, i chyba już odpuszcza. Stwierdza, że trudno – zrobimy ile zrobimy, ważne, że jesteśmy w górach. Jeszcze kilka głębokich westchnień, i zaczynamy nawet rozmawiać. W końcu widzimy już, pięknie oświetlony przez poranne słońce, nasz cel. Kontaktujemy się z chłopakami, żeby już szli i nie czekali na nas, ale ekipa twardo stwierdza, że chce czekać. Miło!
Około 7:00 docieramy do Moka. Zajęło nam to 1:30 h – nawet niezły czas, jak na ilość przystanków i poranne niedobudzenie. Choć Leppy nie omieszkuje wspomnieć, że Świerc byłby już na Rysach. Nic to, przez okno widzimy uśmiechnięte mordeczki naszych towarzyszy. Ekipa jest zacna – Zylek, Krzysiu, Endrju, Jacek oraz Dresik (miło było poznać nieznanego mi jeszcze forumowicza) – nie mogą wyjść z podziwu, że jednak dotarliśmy. Oni chyba nie wierzyli, że wstaniemy po wieczornym piwkowaniu. Chłopaki dają nam jeszcze chwilę na złapanie oddechu. Ciepła herbatka z termosu smakuje nieziemsko – Leppy jest mistrzem w przygotowywaniu tej pyszności. Jeszcze krótka licytacja między chłopakami kto ma cięższy plecak (chyba wygrał Jacek), wpisujemy się do książki wyjść, i w drogę.
Ruszyliśmy równo i wspólnie. Chwilę później mocno odstawił nas Endrju (swoją drogą to ciekawe, kto puścił go przodem?). Gdyby nie jego niebieskie, mocno rzucające się w oczy spodnie, nie nadążylibyśmy nawet wzrokiem za kolegą. Jednak sprytny plan Endrja szybko rozszyfrowałam – zależało mu po prostu na dłuższych odpoczynkach – zanim my się doczłapaliśmy, zyskiwał zawsze kilka minut.
Słońce zaczyna coraz mocniej dawać po plerach i po oczach. Będzie piękny dzień. Nawet jestem dumna z kondycji, bo szłam z chłopakami równo – przynajmniej przez jakiś czas. Ani się nie obejrzałam, a byliśmy już pod Mnichem, a niedługo potem za Mnichem.
Kurde blaszka, co za widok! No i Mnich – hmmm... powiem Wam, że z tej perspektywy wygląda na taki, na którego zauważyłam jakąś tam szansę się wdrapać. Uśmiecha mi się mordka – mam już kolejny cel! Ale póki co – idziemy na Mięgusza.
Na Galerii Cubryńskiej przekąska, kaski na głowy, i ciśniemy na Hińczową. Mamy prywatnego przewodnika – Dresik był już na Mięguszu i niejako naturalnie przyjął rolę leadera (dzięki Daniel – bez Ciebie byłoby ciężko, smutno, smętnie, i ogólnie nijak).
Idziemy w ekipie niczym Drużyna Pierścienia, jeden za drugim, stawiając ostrożnie kończyny dolne i chwytając się mocno górnymi, żeby nie zjechać po okrutnym szucie i kruszyźnie.
Co chwilę słychać okrzyki – „uwaga kamień!”. Najczęściej chyba krzyczę ja, bo jakoś dziwnym trafem spod moich stópek odjeżdża ich najwięcej. Za mną idzie Zylek – mega dzięki przyjacielu – czułam się o wiele pewniej jak byłeś za mną, na szczęście nie było potrzeby wyłapywania mnie.
I tak się wdrapujemy, osiągając punkt odpoczynkowy, jakim jest dla nas Hińczowa Przełęcz.
Ekstra! Widok rewelacja. Jest około godz. 11:00. Siadamy gdzie popadnie i robimy mały popas. Leppy decyduje się wskoczyć na Cubrynę z dopiero co poznaną po drodze ekipą (Jan, Zbyszek i Danka). Wsuwam ze smakiem kanapkę i uważam na pszczoły i inne pszczołopodobne owady, bo było ich tam mnóstwo – dziwne, że dolatują tak wysoko na swoich małych skrzydełkach. Czekając na Leppego smarujemy się kremem z filtrem – to było konieczne. Zresztą konieczne, nie konieczne – bez kremu mój nos wyglądałby jak olbrzymi czerwony kartofel, a ja z nim jak renifer Rudolf. A tego wolałam uniknąć.
Po około 25 minutach schodzi Leppy (na szczycie spotkał dwie osoby kojarzone przez niego z wirtualnego świata), zatem zbieramy się w dalszą drogę. Wygląda ona lepiej – mniej kruszyzny, za to więcej głazów i skał. Teraz już zaczyna się element wspinaczki, więc jest zdecydowanie trudniej technicznie, ale za to jakoś mniej męcząco kondycyjnie.
Nie ukrywam – trochę się bałam tego, co mnie czeka. Póki co było ok, strachu zero, ale duże skupienie. A co będzie teraz? Za chwilę dojdzie ekspozycja, no i czytałam, że jest tam jakiś głaz, pod którym trzeba przejść lub nawet się przeczołgać. Dobra – co będzie to będzie! Niemożliwe musi stać się możliwe.
Chłopaki znajdują dla mnie idealne miejsce – w środku naszego gęsiego klucza. Dresik prowadzi, a my za nim. Lepiszon jest jak latający owad, raz przede mną, raz za mną, raz na końcu grupy, raz na początku – pojawia się wszędzie, robiąc zdjęcia. Ale jakoś zbytnio tym nie wku.wia, o dziwo. Ciężko opisać, jak mi się idzie. Są miejsca trudniejsze, są łatwiejsze, i są mega łatwe, które za chwilę przekształcają się w cholernie trudne. Ale radzę sobie.
Powiem szczerze, że słynny głaz pod którym trzeba było przejść, ani trochę mnie nie wystraszył. O uśmiechniętych kolegach nie wspominając.
Czasem chłopaki podpowiedzą gdzie lepiej postawić nogę, gdzie dobra klama, gdzie trzeba czujnie, a gdzie jest totalny luz. Świetne w naszej ekipie jest to, że czekamy za sobą wzajemnie (tzn. raczej nie zdarzyło się, żebym to akurat ja na kogoś czekała) – jeśli ktoś za mocno wyjdzie naprzód, to czeka, aż dotrą wszyscy. Cały czas sprawdzamy, czy jest cała grupa. Ogólnie tworzymy całkiem zgraną bandę, a to najważniejsze.
Około 13:30, pokonując wszelkie trudności, podejścia, zejścia, kominki, żebra, rynny i półki skalne, dotarliśmy na wierzchołek!!! Mięguszowiecki Szczyt Wielki – osz cholera – znalazłam się na jego szczycie!!!
Nie wierzę, niech mnie ktoś uszczypnie, czy coś. Zamiast uszczypnięcia dostaję łyka piwa – smakuje wybornie. Radocha nie do opisania! Cała nasza siódemka, a właściwie dziesiątka, przybija sobie piąteczki.
Widok zapiera dech w piersiach – ależ było warto! Odnajdujemy puszeczkę szczytową, przyniesioną jakieś dwa tygodnie wcześniej przez szanownych kolegów z forum. Przyznajemy, że pucha jest zacna, notesik i jego zawartość również – dobra robota chłopaki!
Wpisują się wszyscy ci co byli, a nawet ci których nie było (a Chódego nie było, jakby co).
Cieszymy się chwilą, pogodą, sukcesem... wspólnym byciem tam, wysoko... byciem tam, gdzie z Morskiego Oka dojście wydaje się takie nieosiągalne. Zdobyliśmy go... albo to On pozwolił nam się zdobyć, pochylił na chwilę głowę i powiedział: „Wchodźcie, niech to będzie Wasz dzień”.
Jemy, focimy, filmujemy, wybieramy nowe cele... aż chciałoby się rozłożyć na jakąś godzinę lub dwie i odpoczywać w słońcu, napawając się widokami i towarzystwem. Ale musimy schodzić, bo duuużo jeszcze przed nami trudności.
Początkowy odcinek schodzimy granią. I tu trochę już się bałam, bo mam pewnego rodzaju dysfunkcję błędnika (za cholerę nie wiem jak to nazwać, ale utrudnia), i przejście granią zajęło mi odrobinę więcej czasu. Dalej znów skały, żleby, kominki – w dół, w górę – po głazach (no tak, w końcu to Droga po Głazach), po trawkach, po szucie... aż wreszcie po około 2:00 h kluczenia wśród skał dotarliśmy do Przełęczy pod Chłopkiem.
Tutaj już byłam dwa lata temu, więc przy zejściu nic mnie nie zaskoczy. Pochłaniamy szybko co zostało do jedzenia, żeby mieć siły na schodzenie. Jeszcze rzut oka na stawy w dole, kilka ostatnich fotek.
Wymiana maili i pożegnanie z nowymi znajomymi, wśród których znalazł się również kolega Damian, idący z nami przez większą część drogi zejściowej. I w końcu czas podążać w dół, bo czeka nas jeszcze zajebiste spotkanie w Zakopcu z kolejnymi forumowiczami – ekipą która tego dnia zdobyła Małą Wysoką (graty!) oraz ekipą z Hali Gąsienicowej (również graty, zwłaszcza dla Klina za wbiegnięcie na Kasprowy).
Ale fajne uczucie, schodzić mając w nogach taką wysokość, w pamięci widoki, w rękach zmęczenie, a w sercu rozpierdalającą od środka radochę. Było zacnie!!! Od Czarnego Stawu dostałam niewyjaśnionego powera w nogach i Leppy miał trochę trudności z dogonieniem mnie. Cieszyłam się jak dzieciak skacząc z kamienia na kamień, sprawnie omijając powolutku schodzących turystów. Ta zabawa szybciutko się skończyła – aż wstyd się przyznać, ale prawie poleciałam na mordę, potykając się o kamień (niestety przy zejściu nogi już wyginają się we wszystkie strony) – na szczęście lewa ręka zadziałała błyskawicznie, podpierając upadające body. Cud, że nie zaryłam w skalny rumosz. Otarłam jednak dość mocno piszczel, boli do dzisiaj. Do Moka dotarłam już nieco wolniej, ale za to bez podobnych atrakcji.
Przy schronisku przepak i miły akcent – przypadkowe spotkanie z kolejnym forumowiczem, Semowem, którego Leppy wyczaił spoglądającego nostalgicznie na czołówkę Mięgusza (gdzie robili tego dnia z kolegą jakąś drogę). Przepraszam, była jeszcze jedna atrakcja – udało mi się zobaczyć dużego jelenia z pięknym porożem, który zszedł chyba na kolacyjkę w okolice starego schroniska. Wspaniały widok, królewskie zwierzę – wyglądał bardzo majestatycznie – szkoda, tylko, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Co prawda inni turyści zdążyli.
Droga asfaltem minęła nam nadspodziewanie szybko, nie korzystaliśmy nawet zbytnio ze skrótów. Za to – radośni, usatysfakcjonowani, wykrzykujący „Stop, ku.wa, stop!”, opaleni na mordach – co jakiś czas z uśmiechem spoglądamy na Potężnego M. W zachodzącym słońcu wygląda jeszcze dostojniej. Mam wrażenie, że gdyby ożył, mrugnął by do nas porozumiewawczo.
Niebawem meldujemy się na Palenicy. Co to był za dzień! Na parkingu żegnamy się – na dłużej z Krzysiem i Endrjem, którzy muszą wracać do Krakowa, na krócej z resztą ekipy, którą niebawem spotkamy się w Zakopcu na kolacji.
Zdobycie Wielkiego M. jest dla mnie na tą chwilę czymś niesamowitym. Niejedni powiedzą: „pikuś” – być może za parę lat też tak powiem, póki co chciałabym bardzo podziękować chłopakom: Dresikowi – za to, że mogłam go poznać, i za poprowadzenie nas sprawnie prosto do celu! Zylkowi – za asekurację na kruszyźnie, za łyk piwa na szczycie, i za to że był! Krzyśkowi – za foty, za uśmiech na twarzy, i za energię oraz humor! Endrjowi – za to, że wreszcie z nami ruszył gdzieś dupsko (i mimo standardowych zarzekań, że i tak go nie będzie, to był), a także za nadanie tempa na początku wycieczki (dzięki stary, myślałam że płuca wypluję)! Jackowi – za to, że był z nami i że mogłam go lepiej poznać (a także osobiście podziękować za pomoc w zalogowaniu na forum), jesteś super! Leppemu – za motywację, za to, że wierzył we mnie, i że był obok (chociaż tak właściwie, to z rzadka)! Prof. Kiełbasie – za rady i wypasioną puchę szczytową (również krank1 i TataFilipa) – miażdży! Janowi, Zbyszkowi i Dance – za towarzystwo, miło było poznać, fajnie że dołączyliście! Damianowi – za to, że razem z Dresikiem w pewnym momencie prowadził ekipę! A wszystkim chłopakom za cierpliwość, za humor, za cenne rady podczas wspinu, za całą wyprawę – DZIĘKI KURDE – BYŁO ŚWIETNIE!!!!!
Do zobaczenia na następnej misji!
* * * * * * * * * * * *
Autorzy zdjęć użytych w relacji: leppy, Krzysiek1980 i ja.
Wielkie Gratulacje dla całej ekipy , a w szczególności dla Ciebie Całą sobotę wchodziłam na forum i z niecierpliwością wyczekiwałam relacji . Fajnie napisana , zdjęcia powalające . Czekam na kolejne Twoje sukcesy i relacje
Bardzo ładnie podziałaliście, i relacja profeszional ekslusive naprawdę wypas!
Bagheera napisał(a):
Przy schronisku przepak i miły akcent – przypadkowe spotkanie z kolejnym forumowiczem, Semowem, którego Leppy wyczaił spoglądającego nostalgicznie na czołówkę Mięgusza (gdzie robili tego dnia z kolegą jakąś drogę).
Bardzo miło było Was poznać, a drogę na wsch. Mięgusza robiliśmy
chrapał obok w najlepsze. Taaak! Chrapał! On nigdy nie chrapie i wybrał sobie właśnie tę noc na cudowną basową sonatę przeplataną charczeniem. Co za romantyzm. Shit!
Dzięki, motyla noga. Teraz już żadna z dziewczyn z forum nie będzie chciała ze mną spać.
Relacja elegancka, gratuluję, przede wszystkim wejścia na szczyt w dobrym nastroju. Wielka to zasługa świetnej ekipy, ale i wiele się zmieniło przez ostatnie lata w Twoim nastawieniu i stylu chodzenia po górach. Jestem dumny, że mogę to obserwować. I że mam Cię wśród znajomych na Facebooku.
Czekałem niecierpliwie na tę relację, bo wiedziałem, że będzie zajebista. Przeczytałem i okazało się, że jest jeszcze bardziej zajebista niż myślałem Świetnie oddany klimat wycieczki, czuć fantastyczną atmosferę. Mega pozytywna grupowa fota szczytowa. Komiks to już znak rozpoznawczy autorki, który daje dużo świeżości na forumie i niezmiernie mi się podoba. Cóż więcej dodać... Pięknie kurde blaszka!
Dzięki za miłe słowa Dla nich warto poświęcać czas pisząc relacje. Super, że mogę się z Wami podzielić moimi małymi sukcesami. Każdemu z Was życzę ich jak najwięcej!
Świetna, świetna relacja! Mistrzowsko opisane to kobiece (bez urazy) zdejmowanie kurteczki, zakładanie bo gorąco, siusiu itp. gdy partner już się gotuje, żeby wreszcie szybciej podejść pod kluczową część drogi. Elegancka ekipa, a dymki komiksowe robią klimat. Gratuluję, chciałbym tam kiedyś pójść ze swoją żoną, ale nie wiem, czy da radę się przełamać, tak jak Ty to zrobiłaś.
_________________ 'Tatusiu, zostań w samochodzie, a my zobaczymy gdzie zaczyna się nasz szlak.'
Relacja prima sort Nawet na dwie foty się załapałem Zdjęcie Ty&Mnich i Drużyna Pierścienia w żlebie na Hińczową, rewelka ! Myślałem, że tego dnia będę zmuszony do samotnej wędrówki a tu zdziwko, bo już na Mnichowej Kopie koreczek. Końcówka Drogi po Głazach faktycznie była dość ... niejednoznaczna. Dzień był piękny i przynajmniej ja spełniłem kolejne górskie marzenie, dzięki za towarzystwo
Autorka (& Leepy jak wydedukowałem) rozpoczyna podniebny surfing przy zejściu granią MSW.
Dołączył(a): So wrz 17, 2011 5:28 pm Posty: 1479 Lokalizacja: Kraków NH
Wiedziałem, że to będzie czadowa relacja! To co, następna z Mnicha? I ja również chciałem podziękować wszystkim za przede wszystkim świetną zabawę! Niesamowita ekipa, piękny szczyt i kupa śmiechu. Czekam na kolejną wyprawę
_________________ "Ludzie przeważnie nie są źli. Po prostu czasem dają się porwać jakiejś idei" Moje pstryki
Hmm, na zdjeciach nie widze, zebyscie sie wiazali... Da rade wejsc na Miegusza bez liny?
(Pytane raczej powinno brzmiec troszke inaczej, bo zaraz posypia sie odpowiedzi w stylu "Pewnie ze sie da, ale po co?" - czy wchodzenie tam bez asekuracji jest w miare bezpieczne? )
Odpowiadając zatem w sposób możliwie wyważony, przez pryzmat zakładanej rozpiętości górskiego doświadczenia ewentualnych czytających - to zależy od kilku czynników, głównie od umiejętności i psyche, ale również od warunków (np. śliska po deszczu skała). Widuje się zespoły związane, my jednak nie odczuliśmy takiej potrzeby. Wszak limes wszystkich członków zespołu jest sporo wyższy niż trudności na tej drodze, a i górskie doświadczenie spore. Na wszelki wypadek lina była w plecaku.