Autorzy zdjęć użytych w relacji: Nutshell (dziękuję!), Krzysiek1980 (dziękuję!), leppy (dziękuję!) i ja (proszę!).
Mój ulubiony ostatnio podkład muzyczny:
https://www.youtube.com/watch?v=QzEwx4BoYI0Postanowiłam jeszcze raz wrócić do małego zlotu TG w Podlesicach. Niektórzy prawdopodobnie pamiętają jeszcze ostatni majowy weekend. Inni nie pamiętają, ale dzięki zasłyszanym przypadkowo rozmowom wiedzą tyle, ile wiedzieć powinni. Mówi się trudno – jeśli czegoś nie pamiętasz, możesz tylko żałować.
A Ci, którzy nie byli na pewno z chęcią przeczytają. Przytoczę tę historię ze swojej perspektywy – niestety absolutnie nie wybitnego wspinacza (długa jeszcze droga), jednak zacieszonej zwolenniczki takich zlotów.
„- Pakuj się, pogoda rokuje, towarzystwo jeszcze bardziej. Jedziemy!” – zakomunikował mi Leppy.
Jakże proste słowa, „pogoda” i „towarzystwo”, zwykłe rzeczowniki, a potrafią spowodować gęsią skórkę i uśmiech na twarzy niejednego górskiego ziomka, który w najbliższym czasie jakiś górski atak planuje.
Na mnie podziałały... żadnych zbędnych pytań. „- Z Poznania leci z nami Nuctea i będzie kilka nowych osób” – nosz to piknie, pomyślałam, i właściwie już wyciągałam plecak, wrzucając do niego co potrzebne (jak się później okazało, niepotrzebne też).
No i nadejszła piękna sobota. Sprężnie wynieśliśmy bagaże.
Nuctea zawitała pod mój domek. Trwały jeszcze dyskusje, którym jechać samochodem, ponieważ ostatnimi czasy auto Lepiszona trochę nawalało, jednak uparł się ,że jedziemy jego Mazdą. No to wio! Trochę trwało pakowanie, wszak skomplikowana logistyka układania bagażu Leppego to nie w kij dmuchał, ale finalnie – uśmiechnięci i zadowoleni, że wreszcie się udało i możemy już zaatakować fotele naszymi dupkami – zatrzasnęliśmy drzwi od wewnątrz. Odpalamy. Jebs... Mazdunia buczy, krztusi się i drży. O co k... chodzi? Robimy duże oczy. Leppy otwiera maskę – od razu zauważamy przerwany kabel, cholera wie od czego (znaczy od silnika), ale ewidentnie jest przegryziony czy urwany – w każdym razie nie łączy się ze swoją drugą końcówką. No takim autem nie pojedziemy. Nastała zatem ciekawsza chwila – przepak do mojej starej Beemki.
Ależ ogarnęła nas radość – o dziwo przepak poszedł sprawniej niż pierwotne układanie bagażu.
Po prostu chyba już bardzo chcieliśmy wyjechać. Wreszcie odtoczyliśmy się moim karawanem spod domu. No to jedziemy i oby bez niespodzianek – jakoś przeżyjemy nie otwierającą się szybę w oknie kierowcy i ogrzewanie w aucie zamiast nawiewu.
No i podróż minęła nam znakomicie.
Zajefajne rozmowy o wszystkim po trochu, ponieważ Nuctea okazała się przesympatyczną współpodróżniczką.
Z Częstochowy zgarnęliśmy Mrocznego. Niesamowita postać, o typowym, zagadkowo-mrocznym, wyglądzie wspinacza. Joł! Nie znaliśmy się wcześniej, a już było wesoło. Nasza urokliwa czwórka dojeżdża do Mirowa. Wiemy, że na miejscu powinno być już kilku innych – Śpiochu, Robert i Krzysiek1980 (swoją drogą co to za nick?!). Dlatego pierwsze kroki Leppy skierował do knajpy, pewien, że właśnie tam znajdziemy ekipę. Niestety O DZIWO! okazało się, że są w skałach! Niemożliwe, a jednak. Zatem tuptamy grzecznie z małymi bagażami pod okupywaną przez nich skałę. Oczywiście nie obeszło się bez spięcia między mną a Lepiszonem, więc idziemy za Nucteą i Mrocznym, i drzemy na siebie te ryje jak obłąkani, zamiast cieszyć się otoczeniem. Dobrze, że wszystkie ciężkie przedmioty zostały w aucie, i zdani byliśmy tylko na różnego rodzaju wyrazy, mające na celu pociśnięcie drugiej stronie. Gdybyśmy byli na pustyni, to chyba wcisnęłyby mnie w piach po kolana. Doszliśmy wreszcie.
Jakże Śpiochu ucieszył się na nasz widok (co prawda nikt tego nie potwierdza, ale ja jednak wyczułam to w jego wyjątkowym, przenikliwym spojrzeniu). Krzysiek (ja ogólnie podaruję sobie wpisywanie tych cyferek, obnażających wiek naszego drogiego przyjaciela, i będę posługiwała się tylko imieniem) już z aparatem w rękach, dokumentował co się da. Piękna pogoda, przyroda... jednak czegoś ewidentnie brakowało. Do końca nie wiedziałam czego. Aaaa! Cisza. Było za cicho... Sytuacja ta miała się bardzo szybko zmienić – i tak się stało, bo kolejnymi bohaterami, którzy dotarli pod skałę Śpiocha (czy tam Turnię Kukuczki) byli: Roger, moi drodzy (to wszystkim wiele wyjaśnia), i pewien bliżej nam nieznany Madness (o tym osobniku będzie więcej troszkę później, bo na pierwszy rzut oka cóż więcej powiedzieć – Madness).
Trochę prób na skale – Śpiochu, Robert, potem Roger, Leppy... i tak sobie czerpiemy radość z chwili. Madness zaryzykował wspinaczki przy Rogerowej asekuracji (odważny chłopak).
W oddali widzimy nadchodzącą dalszą część ekipy – Kasia z rodzinką i przyjaciółmi oraz Sofia (biedulka wzięła ze sobą znajomego Gila, aczkolwiek zupełnie niepotrzebnie, bo do niczego się nie przydał, jedyne co, to spowodował, że musiała tylko non stop pociągać nosem). „- Roger! Luz. Daj luz!” – słyszymy z góry. „- Ależ proszę.” – Roger wyciąga linę zadowolony, że pomógł koledze. Ekipa Kasi już się zbliża, idą nawet małe dziewczynki.
Słoneczko ładnie świeci. „- No Roger, daj luz!!!” – słyszymy coraz głośniejsze ubolewania z góry. „- No masz luz!” – przecież faktycznie spory kawał liny zwisa. „- No Roger, kur... luuuuz!!!!!!!!!” – wydarcie z góry roznosi się po całym terenie, odbijając się echem od skał. Docierając do naszych uszu sprawia wrażenie, że osoba wydająca tenże dźwięk naprawdę nie jest zadowolona z sytuacji – teraz już wszyscy zwracamy głowy ku Madnessowi szarpiącemu się z liną pod koniec drogi. Mały błąd we wpince i jak łatwo można obwinić asekurującego.
Leppy postanawia się powspinać, mimo że zaczynają nadciągać chmury. Kiedy jest już na górze, zaczyna kropić. Koniec wspinania Lepiszona! Trochę się ubieramy we wszystko co przeciwdeszczowe, ja nawet miałam w plecaku jakąś folię w formie płaszcza, ale alarm fałszywy i po chwili słoneczko znów wyszło. I tak sobie trochę siedzimy i gawędzimy z ekipą, która już do nas dotarła. Przybyła jeszcze Nutshell z Sebastianem, których również nie znaliśmy wcześniej. Bardzo sympatyczna para. Fajnie było popatrzeć, jak ładnie wspina się Nutshell, ale nadszedł moment, że i ja musiałabym się gdzieś wspiąć... Ogólnie jestem trochę pełna obaw, bo jednak wspinaczka nie idzie mi za bardzo, ledwo co przełamałam jakąś tam barierę strachu na ściance... Ale co tam, gdzieś spróbuję. No i bardzo szybko Kasia znalazła dla mnie fajną czwóreczkę. Niewiarygodne, ale przeszłam ją całą! Jupi!!!! Fajnie jest przełamywać bariery i poznawać swoje możliwości – to jest niesamowite!
A w zajebistej ekipie, to już szczyt radości.
Leppy chce przejść sobie na szybko tą samą drogę z moją asekuracją (też grubo). Zakatarzona Sofia pomaga mi, aby w przypadku ewentualnego odpadnięcia Leppego uniknąć mojego oderwania się od ukochanej przeze mnie w takich sytuacjach ziemi. Podejście do skały Lepiszona łączyło się z kolejnym opadem atmosferycznym. Cóż, to chyba nie jego dzień do wspinania. Może jutro będzie lepiej. Wszyscy pozbierali toboły i udali się w stronę parkingu. Tylko my, jak ostatnie sieroty stoimy i czekamy, aż Leppy skończy drogę. Krople deszczu duże i ciężkie wpadają prosto do oczu, wybierają sobie nawet takie miejsca żeby wpaść za kołnierz (w sumie nie wiem, czy to był deszcz czy katar Sofii) i spłynąć po plecach, powodując delikatne swędzenie – a tu liny puścić ni ch...ja.
Leppy dociera wreszcie na dół. Zbieramy się więc również i my w stronę samochodów.
Dotuptujemy do parkingu – umawiamy się z ekipą, że spotykamy się w Michałowej na obiedzie. My czekamy na Nucteę i Mrocznego, bo umknęli nam gdzieś wcześniej i postanowili samodzielnie się powspinać. Podczas oczekiwania w knajpce przy parkingu taka sytuacja – siedzę sobie w moim błękitnym polarku, a obok stoi pewien pan, rozmawiając ze swoimi znajomymi. W pewnym momencie pan zaczyna mnie głaskać po plecach i coś do mnie mówić... wtf? ??? Koleś na bank mnie z kimś pomylił, bo usiadłam zbyt blisko ich ekipy. Mina Lepiego stojącego naprzeciwko była bezcenna. Za to mina kolesia, gdy mu koleżanka powiedziała „- Łukasz, ale to nie jest Klaudia!” – to dopiero było mistrzostwo min!!! Przestał mnie głaskać – ufff. Nie, że nie lubię głaskania po plecach, bo jestem wręcz maniakiem tego sportu, ku ogromnemu zapewne niezadowoleniu mojej drugiej połówki, która nigdy się do tego nie przyzna – ale litości!!! Obcy koleś wycierający łapy w mój polarek??? Dobrze, że dotarła już Nuctea i Mroczny. Można było jechać do Michałowej. Tam pojedliśmy i popiliśmy, później zebraliśmy się na szybkie zakupy, a następnie prosto do noclegowni.
No i tu zaczęły się schody. Okazało się, że u pani właścicielki zabraknie miejsc. Kilka osób miało się przekimać 700 metrów dalej. Hm... łatwo się domyślić, że nikt za bardzo się nie kwapił. Więc szło to bardzo ciężko. Leppy zarządził: „- Słuchajcie, ma być jeszcze Anninred z rodziną, a ona chciała być oddzielnie, wręcz o to prosiła”. Nagle z tłumu słychać zaciekawiony głosik samej Anninred „- Taaak? A to ciekawe? Nic mi o tym nie wiadomo”. Wybuch śmiechu! Leppy miał okazję poznać kolejną osobę, którą znał tylko z pisania na forum.
Ładnie się sobie przedstawili i jak się okazało byliśmy już w komplecie. Kasia przejęła dowództwo i rozdzieliła sama, kto gdzie ma iść, bo my w życiu byśmy do tego nie doszli. I tak przypadło, że nasz cały samochodzik oraz Śpiochu, Robert i Krzysiek jedziemy 700 metrów dalej. A co tam, po ognisku najwyżej się przespacerujemy (jeszcze nie wiedzieliśmy, ile dobrego ten spacer później nam da). Nasza baza noclegowa była rewelacyjna, cała nowiutka góra, pokoje z łazienkami, wspólna kuchnia i lodówka (ku radości naszego jedzonka i picia) – miodzio!
Aż nie chciało nam się wychodzić z pokojów. Dobił do nas jeszcze Roger, bo go podobno wygonili z pierwszego domu. Po dobiciu Rogera telefon, że jedna osoba musi jednak wrócić do poprzedniego domu, i że w sumie tą osobą powinien być... Roger!, który właśnie przed chwilą dotarł pieszo... No tak średnio, jakoś ani Roger, ani nikt inny się nie zebrał. Za to odpaliliśmy po browarze.
Trochę się poogarnialiśmy i wyruszyliśmy w stronę poprzedniego domu na wspólne ognisko. Po drodze Roger znalazł (to już jest opcja standardowa każdego ogniska z nim), że tak szumnie nazwę – chrust. Powiedzmy coś, co się nada do palenia. To COŚ targaliśmy po asfalcie jakieś 500 metrów. Ale owszem, przydało się.
A ognisko? – pierwsza klasa!!! Kiełbaski, alkohol – ja, generalnie niewiele pijąca, w takiej ekipie spróbowałam chyba wszystkich trunków (o czym powiadomił mnie kac następnego dnia) – rozmowy, dyskusje, dzięki Madnessowi również tańce (w których niestety nie było mi dane uczestniczyć i z czego rozliczam niejakiego Madnessa i Kasię następnym razem
), śmiechy, żarty, jęki, śpiewy (niezapomniany browar-blues Rogera), podskoki – jedna wielka INTERGRACJA.
Było zacnie!!!
Powolutku ekipa odpadała do łóżek lub obok łóżek. Do końca dobili najwytrwalsi. Tym razem byli to: Roger, Madness, Mroczny, Krzysiu, Leppy, Nuctea i ja. Umościliśmy dupki w przeuroczej altance i ciągnęliśmy dyskusje na różne tematy. Chyba zabrałam się w międzyczasie za zbieranie butelek, bo znalazłam jeszcze jakieś piwo, jakieś chipsy, znalazła się też jakaś reszta flaszki, więc i pić i jeść było co.
Zaczęło powoli świtać. Madness został odprowadzony do pokoju, czego sam jakoś nie pamięta, a w sumie i mojemu oku to umknęło, więc być może DOSZEDŁ sam lub też z pomocą kolegów – nie wiem jak to tam u niego wyglądało. Pierwsza w podróż do naszego domu wybrała się Nuctea, a jakiś czas za nią Krzysiek (być może odwrotnie, ale nie wszystko też pamiętam
). My jeszcze właściwie cholera wie co robiliśmy przy tej altance, ale pamiętam już później nas na trasie... idziemy. Mroczny postanowił po coś wrócić. No to czekamy na kolegę. Nagle zza krzewów wynurza się Mroczny i chyba już mu się nie chciało naokoło zapierniczać lub zamarzył sobie trochę lekkoatletyki po sportach ekstremalnych, i przeskoczył przez płot. Całkiem zgrabnie mu to poszło, powiem szczerze.
Dreptamy... rozmawiamy... tzn. Roger rozmawia... Leppy co jakiś czas odpowiada... Później dyskusja się rozkręca... Ja szukam WC... gdzieś tam znajduję na trasie jakiś punkt do tego idealny... Roger zapala fajkę... Leppy się potyka... Mroczny idzie w skupieniu, byle prosto... Mi się kręci w głowie (zupełnie niepotrzebny był chaust na rozchodne, a chyba nawet dwa chausty). Jizassss jak ja się położę do łóżka? Przecież skoro teraz świat wiruje, to co będzie w pozycji horyzontalnej??? Docieramy do noclegowni chyba po godzinie i wychodzimy z piwem (nie mam pojęcia skąd się wzięło, ale z pewnością to chłopacy nie pierwszy raz okazali się przewidujący, kitrając kilka butelek „na rano po powrocie” w lodówce) na balkon, bo mi potrzebne jest powietrze. Mroczny udaje się w objęcia Morfeusza, oby tylko Nuctea nie była zazdrosna.
Mija chyba kolejne pół godziny i my także zbieramy się do pokoju. Tej chwili się boję. Leppy wskakuje do łóżka, a ja jeszcze zwiedzam. Jestem na balkonie, na korytarzu, w kuchni, znów na balkonie, na korytarzu... wreszcie w pokoju. I zbieram się na odwagę, żeby się położyć. No i tyle strachu o nic. Nie kręciło mi się aż tak mocno.
* * * * * * * * * * * *
Budzi mnie mucha napierdalająca po pokoju i uderzająca co jakiś czas w szybę okna. Ten dźwięk uderzenia rozsadza mi czaszkę od wewnątrz. Kurde jaka ona żywotna! Nie mogłaby usiąść spokojnie w jednym pieprzonym miejscu i spać jeszcze trochę??? Chyba Śpiocha też obudziła, bo poszedł do łazienki. Modliłam się, żeby nie chciał już wstawać, lub żeby inni się nie obudzili i też nie chcieli już się podnosić, bo miałam wrażenie, że spałam jakieś 20 minut. No i faktycznie – spałam niecałe 2 godziny. Śpiochu wrócił i poszedł spać dalej. Ufff...
Obudził mnie i Lepiszona głos Mrocznego: „- Cześć wszystkim. Jest dziesiąta.” – po czym Mroczny wyszedł. Leppy zadał mi ciekawe pytanie: „- Darka, ale to rozumiem, że Mroczny przyszedł nam tylko powiedzieć, że jest dziesiąta, tak? Ale nie, że chce żebyśmy już wstali czy coś, tylko np. koło trzynastej przyjdzie jeszcze raz, tak? I powie nam, że jest trzynasta”?
Podniesienie głowy było bardzo ciężkie. Niektórzy twierdzili, że dużo czasu zajęło nam śniadanie, ale to nie śniadanie tylko chyba moje samopoczucie, bo ruchy miałam spowolnione razy osiem.
Kolejny dzień w skałach... Tym razem Góra Zborów. Wszyscy ładnie się wspinali, nie odnotowałam jakiegoś większego syndromu dnia poprzedniego – jestem pod wrażeniem.
Jednak moje podejścia pod skałę powodowały delikatny wirnik w główce, wolałam więc pogawędzić z Sofią przy herbacie, obserwując wspinających.
Ale nie tylko! Bo jedną drogę zrobiłam.
Piękna pogoda, więc tym razem Leppy mógł się swobodnie powspinać, bo nie było mowy o deszczu – lampa!
Było nas dużo, więc zajęliśmy całą jedną grupę skalną, i nikt nas stamtąd nie przeganiał.
Znalazło się wśród nas kilku fotografów, dzięki którym mamy pamiątki z tych sportowych momentów.
W sumie nie tylko mi wirowało w główce – Leppy prawie sobie wybił zęby, potykając się o kamień. Skończyło się na pozdzieranym naskórku i upadku talerza z dopiero co odgrzanym jedzonkiem, i obejściu się smakiem.
Dlatego zawsze trzeba patrzeć pod nóżki!
Po jakimś czasie przenieśliśmy się pod inną skałę. Córka Kasi, Joasia, wspinała się, jakby robiła to codziennie od momentu wyjścia z chodzika.
Można było również liczyć na jej wsparcie. Pewnie docenił to zwłaszcza mąż Kasi, Marcin („- Tato, daaasz radę, spokojnie”). Niesamowita nastolatka.
Sofii troszkę zelżał katar i mogła już normalnie z nami rozmawiać.
Mroczny i Nuctea tym razem byli blisko nas. Mroczny dawał cenne uwagi Nuctei. Kiedy ta, wspinając się, krzyknęła: „- Ale Ty wiesz, że ten chwyt to nie jest chwyt?” – spokojnie odpowiedział: „Jak go chwycisz, to już będzie”.
Nutshell i Sebastian kolejny dzień łoili trudne drogi.
Madness kręcił się wszędzie po trochu, głównie asekurując – asekurującą Mrocznego – Nucteę.
Ale wspinał się też! I to dobrze!
Krzysiu robił foty i dotrzymywał nam towarzystwa.
Często uzyskiwał ciekawe informacje, np. pytając, dlaczego Nuctea się nie uśmiechnie do zdjęcia, dostał odpowiedź od Mrocznego: „- Bo jest mroczna”.
Śpiochu z Robertem wspinali się cały czas, jakby ich coś napadło,
Roger... no właśnie, Roger jak zawsze był przekochaną duszą towarzystwa, ale nadszedł moment, w którym wyczerpała się bateryjka i poległ na macie, pilnowany przez psa Kasi.
Leppy robił coraz trudniejsze drogi, mierząc się ze swoimi możliwościami (czasem aż mnie zadziwia jak lekko wygląda wspinanie w jego wydaniu).
I tak powolutku upływał czas...
Kończył się zajebisty weekend. Cholera, jaka szkoda. ;( Pożegnaliśmy się wszyscy (a nie, przepraszam, Sofiszon się nie pożegnał!!!) i rozjechaliśmy się do domów. ;(
Chciałabym podziękować raz jeszcze całej ekipie za wspaniały weekend.
Nuctei i Mrocznemu za miłą wspólną podróż i dotrwanie do końca na ognisku.
Madnessowi za inicjację spotkania, ogarnięcie noclegów, muzykę oraz za wypitego brudzia i miłe towarzystwo.
Śpiochowi i Robertowi za to, że przyjechali, i za spanie bez chrapania w jednym pokoju.
Kasi za stanowczość i ogarnięcie kto gdzie śpi oraz za wspólne pogaduchy przy miodówce. Jej rodzinie i przyjaciołom – świetnie, że wpadliście.
Sofii za to, że była, po prostu, bo sama dobrze wie za co zawsze jej dziękuję.
Krzysiowi za towarzystwo i super fotki.
Rogerowi za wszystko i ognisko oraz zajebisty wspólny powrót do noclegowni.
Nutshell i Sebastianowi za to, że byli, i że mogłam ich poznać oraz za super fotki.
Aninred za miłą rozmowę przy ognisku i za to że się pojawiła z rodzinką.
To naprawdę był super weekend – chcę takich więcej!!! I oby zawsze mogła dojechać jak największa część społeczności TG, w tym Ci, których teraz nie było – brakowało Was!
Buziaki PoSzemrańcy. Do następnego – mam nadzieję, że już niedługo!
D.