3 miesiące przerwy od gór to stanowczo zbyt wiele… Mimo, że w planie były Tatry to jednak wyjazd tego typu (prawdopodobne chlanie w schronach) nie za bardzo mnie satysfakcjonował. Kiedy więc kolega, z którym niegdyś dzieliłam linę na włoskiej Monte Rosie, zaproponował wyjazd na Grossglockner od razu wiedziałam, że będę kombinowała aby dołączyć do ekipy. Jako że nie wchodzę dwa razy na tę samą górę (chyba, że nie wlazłam), pomysł samego Grossa (na którym byłam w 2012 roku) stał się dla mnie niezbyt atrakcyjny. Z resztą wchodzenie tam zimą wydawało mi się dość niebezpieczne, a ja miałam ochotę na bardziej lajtowy wyjazd. Wymyśliłam więc inne miejsce na alpejskie wędrówki – trzytysięczne szczyty Granatspitze & Sonnblick, położone ok. 65km drogi od austriackiego Kals am Grossglockner. Na moją propozycję przystał kolega, Daniel, również głodny mniej stresującej przygody.
2 stycznia ’15 rozpoczęliśmy naszą podróż w Alpy. Udało się zabrać z Wrocławia dwóch nowopoznanych kolegów, którzy chcieli zdobyć Grossglockner zimą a nie zmieścili się do wynajętego na tę okazję busa. Droga minęła nam nie bez przygód
Kilka zawrotek na niemieckiej autostradzie oraz zdecydowanie zbyt pobudzony Daniel za kierownicą (podobno efekt spożycia zbyt dużej liczby puszek z energetykiem ale śmiem wątpić) wraz z wiecznie zacinającymi się płytami, umilało nam podróż. Modliłam się o teleportację, niestety moje prośby nie zostały wysłuchane….
Do Kals zajechaliśmy ok. 4 nad ranem. Po przejechaniu ‘drogi śmierci’ do schroniska Lucknerhaus (naprawdę rozważałam nałożenie kurtki na głowę aby tego nie widzieć) wyrzuciliśmy dwójkę baaaaardzo wytrzymałych jegomości, którzy też zbyt zdrowi na umyśle nie byli/są (ruszyli od razu zwarcie w górę, po ciemku). Chociaż trochę ich rozumiem – jak najszybciej i najdalej od nas
Ja z Danielem, pokonując znowu emocjonującą, sześcio kilometrową drogę w dół po oblodzonej nawierzchni w tempie ok. 10km/h z powodu braku łańcuchów, ruszyliśmy dalej w stronę miasteczka Uttendorf. Droga zajęła nam około 2h, z czego ostatnie 30min było znów niezwykle emocjonujące. Dlaczego? Po pierwsze – Daniel nie pamięta nawet, że wtedy prowadził, a po drugie kilka ostatnich kilometrów zaczyna się od znaku obrazującego konieczność nałożenia łańcuchów (których oczywiście nie posiadaliśmy). Na miejscu postanowiliśmy się zdrzemnąć z godzinkę. Udało się to niemal od razu ale trwało dosłownie kilka minut (w naszym odczuciu). Rankiem okolica zaczęła się budzić do życia. A my z nią, poszukując na gwałt toalety. Później leniwe przebieranie, pakowanie i nawiązanie kontaktu z czteroosobową ekipą z Wrocławia, która również odpuściła Grossglocnker i udała się do Uttendorf’u. Umówiliśmy się, że spotkamy się gdzieś na górze. Po uiszczeniu opłaty 18 eurasów posadziliśmy tyłki w wagoniku. Pogoda wspaniała, ciepło (lekki minus albo okolice zera), Daniel ciągle zbyt pobudzony (dobrze wróżyło biorąc pod uwagę konieczność torowania) – Life Is Beautiful. Kilkanaście minut później lądujemy w schronisku Rudolfshutte i nie patrząc na nic (nawet na brak picia) od razu ruszamy w kierunku dwóch szczytów, które wznoszą się po drugiej stronie sztucznego jeziora.
Niedługo, po przekroczeniu obszaru dla narciarzy, okazuje się że wcale nie będzie aż tak zabawnie… Zapadamy się w śniegu powyżej kolan z każdym krokiem. Skiturów nie wzięliśmy – jasne, bo nie potrafimy nawet się na nich poruszać, ale może chociaż rakiety jakieś… E tam! „Ahoj przygodo!” I brniemy dalej. Mimo wielu niecenzuralnych słów pod adresem ton śniegu, uśmiechy nie schodziły nam z twarzy.
Minęliśmy kilka osób (na pewno nie Polaków), które patrzyły na nas z ogromnym politowaniem. Nie wiedzieć czemu (:D). Czym wyżej tym śniegu było coraz więcej co oznacza, że my się coraz bardziej będziemy zapadać (w pewnym momencie ‘pływaliśmy’ w puchu do pasa). Mniej więcej w połowie drogi do Sonnblick’a stwierdziliśmy, że mamy dość i tutaj rozbijemy namiot. Najpierw oczywiście około bitej godziny wykopywania pod niego platformy. Oczywiście ja kopałam a Daniel jedynie patrzył (jak to zazwyczaj bywa
). W trakcie naszych łopatologicznych prac odwiedziła nas wrocławska ekipa, która na lekko, po naszych śladach, wybrała się na spacerek. Długo nie posiedzieli bo kazaliśmy im kopać (:D), ale wizyta była naprawdę miła. Rozbili się w okolicach schroniska Rudolfshutte czyli na pewno są bardziej rozważni
Gdy kończyliśmy rozbijać naszą pałatkę zaczęło ostro sypać.
Niezrażeni wpełzliśmy do środka wraz z bagażami, na których był śnieg. Z resztą - śnieg był wszędzie i na wszystkim… Ktoś kto nie lubi aż tak bardzo śniegu mógłby dostać jakiegoś ataku furii. A jak jeszcze jest to kobieta z miesiączką w początkowym stadium to sytuacja może przerosnąć nawet najbardziej wytrzymałego psychicznie mężczyznę uzależnionego od napojów energetycznych
Mimo ogromnego zmęczenia (cała poprzednia noc za kierownicą + zabawy w tym okropnym, białym co włazi wszędzie ‘czymś’) jakoś nie padliśmy jak muchy… Za to z lekkim strachem obserwowaliśmy jak to ‘coś’ zasypuje nam cały namiot i jest już go na tyle dużo, że nie da rady go po prostu strząsnąć… Około 2 w nocy wiedzieliśmy już, że ktoś MUSI wyjść na zewnątrz. Wiadomo – płeć piękna, słabiutka, ledwo łopatę potrafi utrzymać, jeszcze krwawi i narzeka na wszystko a szczególnie na to co trzeba nieco odgarnąć… Daniel wyszedł. Odśnieżał tak długo, że zdążyłam zasnąć głębokim, kamiennym snem. Obudził mnie oczywiście w momencie, kiedy naniósł znowu tego białego cholerstwa do namiotu ---- na mój śpiwór. Po kilku policzkach, kopach i długawym wyrywaniu włosów partnerowi od liny (której i tak nie użyjemy), zasnęłam. Spokojni o to, że nawet jak nas przysypie to przeżyjemy do rana, przedłużyliśmy drzemkę (niespodziewanie) do 10 rano. Pełni nadziei, że po śniadaniu, zostawimy cały stuff w namiocie i na lekko (niczym nasi wrocławscy górscy ‘bracia’ + jedna ‘siostra’) ruszymy w kierunku szczytu, wysunęliśmy głowy z pałatki. Rzeczywistość nas przytłoczyła… Dosłownie.
Śniegu dowaliło spokojnie ponad pół metra. Miny nam zrzedły, bo skoro wczoraj było ‘cholerstwa’ do kolan/ud/pasa to dzisiaj stawka zaczyna się od pasa… Poza tym pogoda była zdecydowanie do d… (widoczność maks. na 3-5m i nadal sypało). Postanowiliśmy więc pomyśleć o przeżyciu tego weekendu bez pomocy służb ratunkowych i spierdzielać na dół. Nie było to łatwe. A z plecakami niemożliwe.
Daniel wymyślił dobry system polegający na tym, że jedna osoba na lekko toruje drogę, druga z plecakiem idzie za nią, następnie ta na lekko wraca się po swój wór, a druga, po zrzuceniu swojego bagażu, kontynuuje pracę pierwszej. Czyli na dobrą sprawę połowę pokonanej drogi robimy na dwa razy. Sprawę nieco skomplikował ostry spadek temperatury oraz moja ostatnia para przemoczonych już skarpetek (które miałam na sobie).
Widoczność była na tyle zła, że nadłożyliśmy zapewne sporo drogi powrotnej i w jej połowie zaczęło się już ściemniać. Ogarnęła mnie lekka panika, bo kibel (tym razem nieplanowany) w takim mrozie i mokrych skarpetach nie wydawał mi się czymś o czym marzyłam). Uparłam się aby dalej kontynuować torowanie i zajść do schronu nocą, ale w tym samym momencie zrobiło się takie ‘mleko’, że nie widziałam co mam metr przed sobą… Przystałam więc na propozycję Daniela i zaczęliśmy kopać platformę. Już tak trochę na ‘byle jak”. Nie czułam stóp już kilka godzin i pragnęłam jedynie wpełznąć do namiotu nawet z tym białym cholerstwem ‘everywhere’. Kiedy ten cud się stał, od razu zdjęłam mokre Smartwool’e i zaczęłam rozgrzewać stopy. Nie było to łatwe, ale na szczęście zostały mi jeszcze rękawice puchowe Yeti, które posłużyły za wspaniałe skarpetki. No dobra, ale co będzie jak zachce mi się do toalety?! Buty mokre, skarpet brak… Potrzeba matką wynalazków. Daniel odwracał się do mnie tyłkiem a ja próbując sobie wyobrazić, że jestem w domowej łazience, a nie w 15 stopniowym mrozie owiniętym materiałem, i nie ma przy mnie ‘obcego’ faceta, robiłam do pustej torebki po liofilizacie. Polecam – zamknięcie strunowe najczęściej, więc nic nie przecieka - jak się trafi
Noc była nieciekawa. Bardzo mocno wiało a nasze uklepanie platformy ‘na odwal się’ poskutkowało dziurami w śnieżnej strukturze (co dało najwięcej 2 możliwe pozycje do spania). Poza tym miałam problem z rozgrzaniem się (zapewne przez stopy) i mimo, że spałam w kurtce puchowej, którą nosiłam na siedmiotysięczniku! to dzwoniłam kilka pierwszych godzin zębami przy każdym delikatnym ruchu. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz
Poranek był najgorszy… Nie dlatego, że zasypało nas w wysokości ¾ namiotu, mróz zostawił pół centymetrową warstwę szronu wewnątrz namiotu, który ogrzewając się powodował nam małą powódź, tylko dlatego, że musiałam założyć te cholernie zimne i mokre wełniane stópki i zamarznięte na kość buty.
Skarpety trzymałam w śpiworze, tak samo jak delikatnie przemoczone getry ale zjechały na koniec wora i… zamarzły. Podobna sytuacja miała miejsce z butami. Włożyliśmy je z Danielem między siebie w reklamówce, sądząc, że je ogrzejemy ciepłem buchającym od śpiworów ale skopaliśmy reklamówkę na koniec namiotu, wiercąc się z pół nocy.
Daniel ubrał się pierwszy i ruszył do przedzierania się przez zaspy, które oczywiście wrzuciły się z tym śnieżnym ‘cholerstwem’ do namiotu… Trochę ogarnął teren (po 10 minutowym szukaniu zasypanej łopaty) i teraz ja zaczęłam przygotowania do nałożenia skarpet i bucianych kostek lodu. Wpadłam na pomysł, że aby uratować jakoś te moje kulosy wsadzę do Smartwool’i ogrzewacze chemiczne. Skarpety nie były tak złe jak buty. Zamarznięte na kość wciskałam dobre 15 minut. Pakowanie namiotu, mały szok z powodu nowej warstwy śniegu do przetorowania i „ruszyliśmy”. Tym razem sposób ‘danielowy’ nie zdał egzaminu. Na lekko zapadaliśmy się po pas. Trzeba było torować na lekko, z użyciem łopaty… a to trwało………. I trwało. A ja znowu od kilku godzin nie czułam stóp aż do kolan. Pomysł z ogrzewaczami dobry – ale upewnijcie się, że data ważności nie przekracza jakoś 2 lat
Schronisko było niby tak blisko a równocześnie tak daleko… Nagle na horyzoncie zobaczyłam jakieś postaci. Polski język! To nasi
Wrocławska czwóreczka ruszyła na pomoc i… przetorowała nam połowę pozostałej drogi . Pogadaliśmy trochę, oni ruszyli na spacer w górę a my pędem w dół. Już zapadaliśmy się jedynie do kolan z plecakami więc sama rozkosz
Końcówkę pod górę już ledwo lazłam. Oj, dało nam to biwakowanie ostro w kość. W schronisku zrobiliśmy krótką przerwę na toaletę (prawdziwy klozet!) i zjechaliśmy kolejką w dół. Był piąty stycznia – piękny słoneczny dzień, ludzie jeździli na nartach, Daniel zaczął odwracać się za narciarkami, komentować jak to mieliśmy wejść na to, na to i na tamto a wyszło jak zwykle… Życie wracało do normy
Jeszcze tylko odśnieżanie auta, zmiana odzieży, w tym butów, rajd zjazdowy z zamkniętymi oczami (moimi) - bo bez łańcuchów, powrót krążenia w dolnych partiach nóg i ogólne ”uff – życie nadal jest piękne! … ale wiemy, że zaraz znowu coś wymyślimy”
Z dwójką atakującą Grossglockner umówiliśmy się na 6 stycznia w godzinach porannych w Kals (na siódmego musieliśmy być w pracy). Mieliśmy więc czas aby wynająć sobie jakiś pokój, wykąpać się jak człowiek, zjeść jakieś dobre austriackie jadło i wyspać się w normalnym łóżku. Podczas naszego restowania okazało się, że ekipa ‘grossowa’ lekko przekiblowała na górze i mają atakować szczyt…. 6.01 czy wtedy kiedy my musimy już jechać… W pełnym porozumieniu z chłopakami i z lekkimi wyrzutami sumienia (ale nie mogliśmy inaczej) zostawiliśmy im rzeczy w Kals i o maksymalnej godzinie wyjazdu dla nas (14) ruszyliśmy w stronę Polski. Droga była długa, zakorkowana, ale niesamowicie wesoła (Daniel jechał z powrotem na energetykach)
W domu byłam o szóstej rano. Na ósmą do pracy
PS1. Ekipa południowa zdobyła Grossglockner zimą
Gratulacje!
PS2. Nasze chłopaki bezpiecznie wrócili do Polski. I nie mają focha (podobno)
PS3. Najważniejsze – Daniel stwierdził, że pomimo zimna, torowania, stresu i okresu – da się ze mną przeżyć