Nie skorzystać za zaproszenia zadomowionej w Szwajcarii koleżanki byłoby grzechem, a zatem po uzgodnieniu terminów kupuję bilet i wraz z początkiem roku szkolnego, 1-go września wieczorem, ląduję na lotnisku w Genewie. Tam spotyka mnie Kasia. Znak rozpoznawczy – moje limonkowe spodnie – nie zawiódł, odnajdujemy się bez problemu. Wrzucam plecak do bagażnika auta i jedziemy do Lozanny, gdzie korzystając z gościnności Kasi i jej męża Michała stacjonować będę przez tydzień.
Dzień 1. Mont Tendre, 1679m n.p.m. Poranek wita nas lodowatym wiatrem i lazurowym niebem, choć do lazurowego wybrzeża stąd jeszcze kawałek
. Zimny wiatr to lokalny
bise, wiatr powstający podczas wyżu na przedpolu Alp. Choć urywa głowy, zapewnia piękną pogodę, z czego zamierzamy w pełni skorzystać
Na rozruch idziemy na lajtową wycieczkę. Wjeżdżamy na przełęcz Col du Mollendruz i udajemy się na Mont Tendre (1679 m n.p.m.) położony w tutejszej Jurze. Dość długi czas idziemy gruntową drogą wśród alpejskich pastwisk, na atak szczytowy schodzimy na ścieżkę wśród traw.
Wiatr się wzmaga, mrozi do szpiku kości i urywa głowy, jednak widoki dzięki przejrzystości powietrza – wspaniałe i dalekie
.
Szczyt osiągamy sprawnie i gnane wiatrem szybko zbiegamy w dół do auta. Wyszło nam około 500m podejść, może niewiele, jednak na początek i na zapoznanie się z widokami – w sam raz!
Wracamy do Lozanny, gdzie przy winie snujemy plany na dzień kolejny.
Dzień 2. Tour d’Ai, 2331m n.p.m., ok. 1100m podejść Pogoda nadal jak drut, a zatem w planie Tour d’Ai i via ferrata. Jedziemy autem do górskiej miejscowości Leysin. Droga ostro pnie się do góry, a kolejne zakręty coraz ostrzejsze, ale Kasia dzielnie sobie radzi w tych warunkach. Parkujemy w Leysin i żwawo ruszamy. Na początku, jak to w Szwajcarii – wygodną drogą, a później szlakiem, częściowo stanowiącym trasę zjazdu dla downhillowców. Dziś na szczęście żaden nie pędzi nam na głowy. Po godzinie podejścia ukazuje się już nasz cel – jedna z trzech wież, na szczyt której prowadzi via ferrata.
Szybko podchodzimy do podstawy ściany, aby wejść w ferratę „wieżę” trzeba obejść jednak dookoła: mamy możliwość przyjrzenia się ogromnej ilości obitych dróg wspinaczkowych, które gęsto, jedna przy drugiej, pną się do góry po ścianach. Wybór naprawdę ogromny, zatem miejsce do wspinania wymarzone: skała piękna, ściany imponujące a panorama nawet u podstawy ściany – daleka! Smaku całości dodają krążące nad ścianą, niczym sępy, ptaki. Trzeba będzie kiedyś tu wrócić
Tymczasem zmierzamy kruchym piargiem w górę i w końcu, nieco zmęczone dość żmudnym podejściem, jesteśmy u wejścia w via ferratę.
Obeznana z ferratami słoweńskimi nie zabrałam lonży, przecież tam czuję super pewnie! Tymczasem – lekka konsternacja: via ferrata prowadząca na szczyt Tour d’Ai jest, hmm, dość powietrzna … początkowo prowadzi eksponowanym trawersem, lekko wznosząc się w górę. W końcu zaczyna pionowo piąć się po skale do góry, delikatnym kominkiem, jednak wystarczająco płytkim, aby czuć lufę za plecami. Na nogi klamry, a skała dość śliska i miejscami mokra.
Za mną, w pełni ubezpieczona, podąża sprawnie Kasia
Robię dobrą minę do złej gry
i napieram dalej
Nie mając żadnego zabezpieczenia idę po prostu czym prędzej do góry, nie zastanawiając się nad konsekwencjami ewentualnego potknięcia. Końcowy etap to lekko przewieszona drabinka.
Idę szybko, aby wejść w teren bardziej połogi. Udało się, widać już trawiasty szczyt.
Tuż za mną dzielnie dociera Kasia.
Cóż: nie było źle, w końcu trochę technik wspinaczkowych i doświadczenia nabyłam
, jednak drugi raz lonżę bym jednak zabrała, żeby przynajmniej nie robić zdjęć w dość lotnej pozycji
Pokonanie via ferraty zajmuje nam około godziny, co jest bardzo dobrym wynikiem.
Na szczycie panorama Alp jak na dłoni, a delikatna mgiełka dodaje tylko uroku.
Schodzimy łagodnym południowym stokiem. W połowie drogi przechodzimy przez urokliwe, małe schronisko-zagrodę, gdzie nie omieszkamy zatrzymać się na kawę i pyszną tartę z borówkami i bitą śmietaną. Zasłużyłyśmy na tak wspaniały deser!
W schronisku można nocować, w jednej z szop widać świeżo zaścielone prycze.
Hmm, fajne miejsce na kilkudniowy wspin: widokowo, miło, dróg wokół naprawdę w opór a i do miasteczka po wino nie tak daleko
Po powrocie do Lozanny, w oczekiwaniu na kolację szykowaną przez Michała, idę jeszcze nad jezioro. Ciepło, ludzie siedzą na trawie i piją wino, przypływa ostatni statek z francuskiego Evian, miło
Dzień 3. Wspinanie pod masywem Diablerets Aby nieco dać odpocząć nogom i wykorzystać lokalne walory wspinaczkowe, jedziemy na wspin. Jedziemy na skalną ścianę u podnóża masywu Diablerets, zwieńczeniem którego jest szczyt Olderhorn (3123m n.p.m.). My jednak wspinać będziemy się znacznie niżej, choć 300m podejścia od parkingu zrobić trzeba. Sektor, który wybieramy rozlokowany jest po obu stronach potężnego potoku wypływającego wprost z lodowca.
Jak się później okaże, huk wody nieco utrudnia komunikację, jednak jakoś z tym sobie radzimy, a bliskość wody w upalny dzień jest nieoceniona! Ściana fajna, odsłonięta, z szeroką panoramą na dolinę i dalsze grupy górskie, w oddali widzimy też cel wczorajszej wycieczki - Tour d’Ai. Dróg znów cała masa, wybór szeroki od 4a do 7a. Drogi dość długie, powyżej 20m. Skała w dolnej części cała pocięta krasowymi żłobkami, co bardzo ułatwia wspinaczkę. Po kilkunastu metrach żłobki się jednak kończą. Co wyżej – z dołu nie widać. Teren staje się lekko połogi, co jednak nie oznacza: łatwiejszy, o nie! Połoga część ściany jest gładka, jak na ścianę przystało, a trzeba tam jeszcze zrobić dwie wpinki i dojść do stanowiska. No nic, próbujemy. Ostatecznie udaje nam się zrobić po sześć dróg, z przedziału 4c -5b, a czy 5b to bardziej polskie V czy VI, trudno stwierdzić , jednak zważając, że drogi długie a teren nieznany, chyba nie najgorszy to wynik
. Mi udaje się sprawnie poprowadzić 5b, jestem zatem dość usatysfakcjonowana, choć najwięcej problemów sprawia nam podstępna droga 4c: kto by się spodziewał na pierwszych metrach na zdecydowanie wyższą ocenę zasługujących trudności!
Dzień 4. Wycieczka górska, masyw Dents du Midi, 1700m podejść
Wstajemy wcześnie, w planie długa wycieczka w dość dalekim rejonie. Pogoda nieco się jakby zmienia. Bise przestał już wiać, robi się parno, a w oddali nad szczytami kłębią się ciemne chmury. No nic, jedziemy. Najpierw, jak zwykle – wygodną autostradą wzdłuż doliny Rodanu. W końcu jednak autostradę musimy opuścić. Czeka nas wspinaczka krętą, wąską górską drogą. Droga początkowo dosyć wygodna szybko zwęża się do szerokości jednego auta. Z prawej strony skalna ściana, z lewej – też ściana, tyle, że pod nami
. Kasia radzi sobie jednak dzielnie. Na szczęście ruch jest znikomy. Na ostatnim odcinku droga jest wykuta w skale, a dwa tunele na samym końcu drogi nie mają nawet betonowych ścian ani sklepienia, przypominają raczej wąski korytarz w jaskini. Parkujemy w malowniczej wiosce Van d'En Bas, i nie tracąc czasu ruszamy ku Sex de Granges. Niebo ponure, od czasu do czasu przebija jednak jakiś błękit. A przede wszystkim, jest bardzo ciepło.
Szlak szwajcarski czasem się gubi, ścieżka jednak wyraźna i taka, jak lubię – cały czas napieramy do góry. W końcu przechodzimy przez stromy, rudo-brunatny piarg i po 1.5 godziny drogi (a nie, jak mówiła tabliczka – po 2.5) i zrobieniu 1000 m w pionie stajemy na szczycie. Panorama dość ograniczona i ponura.
Nie mamy jednak ochoty wracać tą samą drogą, strome zejście może być dość karkołomne a poza tym – nudne, w końcu tę trasę już znamy. Planujemy zatem obejść wokół całą zaczynającą się od szczytu grań, i przez wysoką przełęcz Golletaz (2466m n.p.m.) zejść na drugą stronę masywu, schodząc inną drogą wprost do wioski, z której ruszałyśmy. Ze specyfiką szwajcarskich szlaków nieco się już oswoiłam, jestem zatem przygotowana na to, że czasem giną
. Gdy po raz kolejny oznakowanie szlaku zginęło, nie zważając na to idę wygodną drogą od góry. Jednak po jakimś czasie droga staje się ścieżką, aby skończyć się na dobre przy blaszanym biwaku. Nad nami postrzępiona grań, pod nami – piargi.
Widać niewiele. Na chwilę się jednak przeciera i w oddali dostrzegam kilka dróg wiodących przypuszczalnie w stronę przełęczy.
Postanawiamy zatem przetrawersować rozciągające się pod nami piargi, schodząc lekko w dół do widniejących dróg. Trawers okazał się dość trudny a piargi zdawały się nie mieć końca. W końcu stajemy jednak na drodze a po kilkudziesięciu metrach trafiamy na szlak. Szybka decyzja – kontynuujemy wędrówkę na przełęcz, stąd wracać naprawdę nie ma już sensu. Pogoda coraz bardziej zniechęcająca.
Po 300 m stromego podejścia trawiastym żlebem stajemy na przełęczy. Hmm. Po drugiej stronie jeszcze bardziej ponuro, ale teraz czeka nas już tylko długa droga w dół.
Poganiane mżawką idziemy żwawo, po drodze robię kilka szybkich zdjęć. Sceneria górska a przewalające się chmury dodają grozy.
Ostatni rzut oka na pogrążone w mroku ściany, i zanurzamy się w dolinę.
Po 2 godzinach, zmęczone ale zadowolone, jesteśmy na dole. Tam szybka kawa w małym schronisku i zjeżdżamy kręta drogą w dół. Po kwadransie zaczyna się prawdziwa ulewa: zdążyłyśmy w samą porę!
Dzień 5. Wspin w JurzeOstatni dzień zaczynamy leniwie, przed południem udaję się na małe zakupy, bo w Szwajcarii w niedziele sklepy zamknięte. Nie omijam sklepu turystycznego, więc z małych zakupów robią się większe a portfel jakby lżejszy . Wracam i jedziemy w pobliską tutejszą Jurę na wspin.
Jura jak to Jura, łudząco podobna do naszej, tylko jakby panorama szersza a i podejść trzeba wyżej: przed wspinem tradycyjna wyrypa, błotnistą, stromą ścieżką trzeba pokonać ze 150m. Ale, co to dla nas, dajemy radę!
Na miejscu robimy po kilka dróg. Wybór – jak zwykle - spory, o różnym stopniu trudności.
Ja robię tutejsze 5c (łapiąc po drodze solidny telegraf
), co uważam ze sukces wyjazdu
.
Droga fajna, niezbyt długa, o równomiernych trudnościach na całej długości, bez przewieszenia za to z całą masę malutkich krawądek, szczelinek i dziurek. Lubię to
Zadowoleni, wracamy na kolację i wino.
Nazajutrz robię sobie dzień miejski. Z rana biegnę przetestować lokalne biegowe trasy nad jeziorem a później poleżeć na trawie w parku, co jest tu powszechnym sposobem spędzania ciepłej niedzieli
Szwajcarski sen się skończył, ale wiem, że do Szwajcarii na pewno wrócę, kilka celów majaczyło na horyzoncie w oddali!
Moim Gospodarzom serdecznie dziękuję za gościnę!