Proszę wybaczcie mi zwłokę, ale ostatnimi dniami, a wręcz tygodniami jestem zaaferowana pisaniem mojej pracy dyplomowej, a to niesamowicie obniża potencjał motywacji do zredagowania dalszej części naszej wielkiej przygody. Ale do dzieła!Słowenię żegnaliśmy późnym wieczorem. Plan był prosty: trzeba znaleźć miejsce na nocleg, który pozwoliłby odpocząć nam po dwóch dniach Triglavskiej przygody. Autostrada, która nie oferowała nam miejsca do rozbicia namiotów oraz malujące się zmęczenie na twarzy kierowcy, zmusiło nas do awaryjnego zabiwakowania w zakolu autostradowym. Nocne wypakowywanie kuchenek gazowych, pichcenie na asfalcie oraz rozbijanie namiotów z ledwo otwartymi oczami nie pozwoliło nam dostrzec uroku miejsca, które posłużyło za chwilowy dom.
Poranne przebudzenie, choć nieco brutalne z powodu lekkich zakwasów, malowało przed nami widok urokliwego kawałka trawy, murowanej toalety oraz przystojnej ławki, która służyła nam za bogaty stół śniadaniowy. Nawet metalowy mostek stał się oparciem dla naszych mokrych i brudnych ubrań, które wdzięcznie parowały w promieniach słońca, skutecznie zniechęcając innych podróżnych do cieszenie się tym kawałkiem autostradowego raju.
Po nakarmieniu żołądków i skromnej toalecie, nie pozostało nic innego jak kontynuacja podróży w stronę Bośni i Hercegowiny- miejsca które okazało się dla nas wyjątkowe z wielu względów. Ten fragment opowieści będzie jednak musiał poczekać na swoją kolej, gdyż jest on tak barwny w kolory, iż zasługuje na osobną opowieść, która być może ukaże swoje piękno w papierowym wydaniu górskiej gazety.
Kilka kadrów na zaspokojenie ciekawości:
MontenegroPrzystankiem, który podarował nam nie tylko chwilę oddechu, ale także solidne oparzenia słoneczne była Czarnogóra. Bałkańska kraina, która na mapie podróży Polaków, jest jednym z najczęściej wybieranych miejsc w tej części Europy.
To już kolejny raz, kiedy podróż nocą dawała nam odpocząć od bardzo wysokich temperatur oraz wykorzystać maksymalnie czas- który oprócz chleba był jednym z najbardziej deficytowych dóbr naszej wyprawy. Każda godzina, która przybliżała nas do kolejnego celu ważona była w cennych minutach zrealizowania całego projektu.
Po kilku godzinach jazdy auto skręciło w piaszczystą drogę. Reflektory odkrywały tylko niewielki fragment tego co przed nami. Nie mieliśmy wyjścia- trzeba było decydować, przy którym z drzew rozbijemy swoje namioty. Niewiele zastanawiając się nad tym wyborem, zaparkowaliśmy, ekspresowo rozstawiliśmy namioty i rzuciliśmy się na jedzenie, słysząc w niedalekiej odległości szum morza.
Godzina 7.00Pobudka należała do jednych z najbardziej przyjemnych i jednocześnie bolesnych poranków tej wyprawy. Mój ząb rozpoczął bolesną bitwę, którą zdecydowanie wygrywał doprowadzając mnie do łez i spuchniętej twarzy. Nafaszerowana tabletkami mogłam pocieszać się porannym widokiem Morza Adriatyckiego i pięknego, bezchmurnego nieba.
Zanim zjedliśmy śniadanie, zgodnym chórem rzuciliśmy się w stronę piaszczystej plaży miejscowości Ulcinj, by zanurzyć nogi i cieszyć się tym wolnym dniem w swoim towarzystwie.
Plan na dziś nie był skomplikowany: na zmianę jemy, śpimy i kąpiemy się w morzu przy okazji myśląc o… jedzeniu. Zgodnie uznaliśmy, że należy nam się odrobina luksusu i o godzinie 16 ruszymy do centrum miasta w poszukiwaniu restauracji godnej zaspokojenia naszych wygłodniałych kubków smakowych.
Już o 15.40 każdy z nas prezentował nienaganny strój, zabrany na wyjątkowe okazje niecierpliwie zerkając na zegarki. Czyste i pachnące proszkiem rzeczy przypominały nam o tym, że chwilowo jesteśmy cywilizowanymi ludźmi i za takich najpewniej by nas brano, gdyby nie siniaki i zadrapania na nogach.
Obiad skonsumowany został z podwójną radością i śmiechem, gdy okazało się że zakamuflowane danie Krzyśka z owocami morza, było przystawką na miarę kobiecego żołądka z kilkoma krewetkami i winem. Na szczęście ichnia pleskavica ukoiła zbolałe serce i ...pusty żołądek
Czarnogóra popołudniowym spacerem oczarowała nas nie tylko swym pięknem, ale i gościnnością miejscowych. Zgodnie uznaliśmy, że Polacy muszą czuć się tu jak pączek w maśle, słysząc co chwilę polskie pozdrowienia czarnogórskich kelnerów. Niektóre karty menu jako pierwszy język obcy uznawały polski, a miejscowi nieustannie proponowali nam noclegi porozumiewając się z nami łamaną słowiańszczyzną, goniąc nas autami i wykrzykując propozycje noclegu przez uchylone okna
Czyżby polski raj w Montenegro?
Zachód słońca i wieczór spędziliśmy na plaży, patrząc w morze, popijając czarnogórskie wino i racząc się opowieściami z najodleglejszych zakamarków duszy. Już jutro czekała na nas nowa przygoda. Dzika i odległa…
Albania!Górzysta kraina mlekiem i miodem płynąca, której drogi wiją się niczym wąż wzdłuż rzek i jezior, była dla nas niczym film prezentowany w zwolnionym tempie. Cały dzień spędzony w aucie pozwolił na przyglądanie się widokom zza szyby auta, które pędziło ku albańskiej wiosce- Radomire, położonej w samym sercu gór.
Nie łatwym zadaniem okazało się odnalezienie celu naszej podróży, dlatego Wiola postanowiła oczarować swoją aparycją miejscowych i posiłkując się mieszanką języków, w tym głównie migowego uzyskała odpowiedź na pytanie: gdzie jest Radomire?
To co ujrzeliśmy po skręceniu za namalowaną czerwoną farbą nazwą na murze, onieśmieliło nas i wzbudziło zachwyt. Wąska, kamienista droga prowadziła nas wzdłuż stromego zbocza. Poruszając się z prędkością kilku km na godzinę chłonęliśmy widoki jakie było nam dane oglądać. Stare, kamienno-gliniane domy, dzieci prowadzące muły, albańscy mężczyźni modlący się nieopodal małego meczetu. Kobiety w muzułmańskich chustach odwracające głowy na nasz widok oraz dzieci grające w piłkę na środku drogi, którym za bramkę służyły rozstawione cegły- były tym co wprawiło nas nie tylko w zdumienie ale i zachwyt. Czuliśmy się, jakbyśmy trafili do wioski na krańcu świata…
Dotarliśmy do celu. Przed nami prezentowała się tablica oznajmiająca, że na najwyższy szczyt Albanii- Korabi, prowadzą dwie drogi, a przewidywany czas jest o wiele krótszy niż zakładaliśmy. Uśmiechu na twarzach dodawał nam fakt, że to właśnie Polski Klub Alpejski niedawno wyznaczył drogę, którą przyjdzie nam następnego dnia pokonywać.
Tuż obok wejścia na szlak dumnie prezentował się neon hotelowy, którego widok gryzł się z zastanym przez nas obrazem wioski. Postanowiliśmy jednak, że zapytamy o cenę noclegu i zorientujemy się czy może nie warto zasnąć dziś na wygodnych łóżkach zamiast spędzać noc w namiotach na niewygodnych karimatach.
Albański właściciel, z którym głównie porozumiewaliśmy się na migi i słowa-klucze, oznajmił że za nocleg życzy sobie osiem euro od osoby. Dobiliśmy więc targu i po zakupie ichniego piwa, zasiedliśmy w restauracji, która bogata była w telewizor plazmowy, prezentując aktualnie mecz piłkarski, stacji Eurosportu z hitowego spotkania ligi hiszpańskiej Real - Barcelona. Czego chcieć więcej?!
Żywo dyskutowaliśmy o tym, że za kilka lat ten mały hotelik okaże się żyłą złota, a właściciel będzie najbogatszym mieszkańcem wioski. Teraz, jeszcze świeżo wybudowany, z wieloma budowlanymi niedoróbkami stanowi Pałac Kultury zderzając się z niemal średniowiecznym wyglądem wioski.
Będąc główną atrakcja mieszkańców Radomire, postanowiliśmy przespacerować się i zwiedzić miejsce, do którego przygnał nas los. Uśmiechnięte dzieci, podbiegały, kazały robić sobie zdjęcia i wędrowały za nami jako niemi przewodnicy. Czuliśmy się jak obcy, którzy stanowią niecodzienną przerwę w monotonnym życiu mieszkańców Radomire. Tylko czasem odnaleźć można było wpływ zachodu prezentujący się w zamontowanych satelitach wielu domostw oraz ubrane dzieci w kolorowe t-shirty z angielskimi nadrukami.
Trafiliśmy nawet do miejscowego małego sklepu, którego zaopatrzenie doprowadziło nas do otwierania szeroko ust i oczu ze zdumienia. Rozpoczynając od warzyw, poprzez słodycze, biżuterię, chemię gospodarczą, kończąc na materiałach budowlanych i tkaninach, to niewielkie ciemne pomieszczenie pomieściło tyle ile niejeden duży supermarket.
Ustaliliśmy, że wieczorem wypijemy wino, jednak Panowie zniknęli… Po godzinie oczekiwania z ciepłą i smaczną kolacją, zbuntowałyśmy się z Wiolą i rozpoczęłyśmy toasty i posiłek w damskim gronie. Okazało się, że Krzysiek z Wojtkiem zostali ugoszczeni w „pubie” przez miejscowych piwem i pokazem albańskich rozrywek. Nieco znieczuleni albańskim alkoholem wrócili z wypiekami na twarzy opowiadając o tajemniczej i bardzo emocjonującej grze w miejscową odmianę domina. Doprowadzała ona do szaleństwa Albańczyków, którzy niczym gladiatorzy na arenie walki, przeżywali każde niepowodzenie, skacząc sobie jak lwy do gardeł.
Poranek.Wypoczęci i wciąż pełni emocji związanych z miejscem, w którym właśnie gościliśmy, uznaliśmy że skonsumujemy śniadanie w albańskim stylu. Poprosiliśmy właściciela więc o ichnie smakołyki i już po chwili zajadaliśmy jajko, kozi twaróg z chlebem i popijaliśmy ziołową herbatę. Dodatkowym zaskoczeniem była zupa, która przypominała w smaku hybrydę mlecznej i żurku z ryżem.
Tak solidnie posileni wraz ze wschodzącym słońcem ruszyliśmy na szlak, którego piękno porażało. Jak okiem sięgnąć, zieleniła się trawa, płynęły potoki, pasło się bydło i krzątały kobiety w porannych obrządkach domowych.
Już pierwsze minuty marszu przebiegały w upalnym promieniach słońca. Tabliczka wskazująca 5h marszu na szczyt nieco nas rozleniwiła. Mieliśmy poczucie, że wszystko układa nam się tak dobrze iż już nic złego zdarzyć się nie może… ale myliliśmy się.
Już od rozpoczęcia wędrówki wytężaliśmy wzrok w poszukiwaniu namalowanych biało-czerwonych znaków, wskazujących kierunek szlaku. Nie było to łatwe zadanie i często kończyło się błądzeniem. Idąc wzdłuż rwącego koryta rzeki, zastanawialiśmy się czy będziemy zmuszeni go pokonywać, gdyż wyglądał dość groźnie. Jednak już po chwili nasze wątpliwości zostały rozwiane. Stojąc nad zniszczoną kładką i rwącym nurtem potoku uznaliśmy, że trzeba się rozdzielić i szukać alternatywnie możliwego przesmyku. Tu zbyt rwąco, tam zbyt śliskie kamienie, jeszcze gdzie indziej w ogóle nie ma po czym przejść. Trzeba było podjąć jednak decyzję. Długie nogi męskiej części naszego zespołu pokonały wybrane przez nas miejsce i starały się pomóc mi i Wioli przedostać na drugą stronę potoku. Niestety, już po kilku sekundach skąpałam się w lodowatym strumieniu i ze łzami w oczach myślałam o tym co dalej. Co robić skoro moje buty i skarpetki doszczętnie przemokły pozostawiając mnie bez możliwości dalszego trekkingu? Na dokładkę naciągnęłam mięsień dwugłowy uda, tak boleśnie, że ledwo kuśtykałam.
Zawrócić? Nie! Przecież to Albania, przecież to Korab, przecież ja tak bardzo chcę!
Gdyby nie początkowa pomoc Wioli, a potem decyzja taty, który oddał mi swoje skarpety (sam nie mając zapasowych) zostałabym pewnie na samym początku tej albańskiej przygody, oczekując godzinami powrotu moich towarzyszy.
Gdy ochłonęliśmy po feralnym rozpoczęciu wędrówki, usłyszeliśmy dobiegające okrzyki zza załomu skalnego. Gonił nas albański pasterz i wymachując rękami kazał zawracać. Jak to? Przecież przed chwilą przebrnęliśmy wreszcie przez ten cholerny strumień, a namalowane znaki wskazują, że to dobry kierunek marszu. Uporczywy jednak w swoim wołaniu pasterz, po dotarciu do nas, rozpoczął krucjatę przekonywania, że ta droga jest zła i koniecznie musimy iść we wskazanym przez niego kierunku. Porozumiewając się na migi, a wreszcie rysując patykiem po piasku uznaliśmy że miejscowy mylić się nie może i daliśmy za wygraną. Po raz kolejny z wielką uwagą przebrnęliśmy przez feralny potok i nie do końca pewni jak iść rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę w górę.
Kłopoty zaczęły się na dobre. Ponad godzinę, a może i dwie błądząc i odnajdując się, nie mieliśmy pomysłu gdzie tak naprawdę powinniśmy iść. W duchu byliśmy źli na siebie, że posłuchaliśmy Albańczyka, choć pewnie miał rację tłumacząc że ta droga jest 2 razy krótsza. Brak mapy i może nawet wcześniejsze zlekceważenie góry, spowodowały że niepewnie wskazywaliśmy okoliczny szczyt jako ten, który nas interesuje. Mocząc po raz kolejny nogi, brnąc w śniegu i szukając rozwiązania, trafiliśmy na kolejne stado owiec i pasterzy, którzy tym razem żywo gestykulując nie pozostawili nam złudzeń, gdzie się kierować.
Nareszcie! Widać znak! Jesteśmy na dobrej drodze! Hurra!
Mimo pulsującego bólu w nodze i lekko odparzonych nogach w mokrych butach, wstąpiła we mnie nowa siła. Skoro już jesteśmy tak blisko to nie ma na co czekać! Kilka solidnych płatów śnieżnych, żmudne kamieniste podejście, a potem obraz wyjęty niczym z Tatr Zachodnich. Kolejne minuty, sekundy, aż wreszcie jest wierzchołek! Korab najwyższy szczyt Albanii zdobyty jako trzeci na naszej wyprawie! Stojąc na 2764 metrze n.p.m. oczekiwałam z niecierpliwością moich towarzyszy. Wraz ze mną te kilka minut celebrowała para amerykanów, która dotarła tu szlakiem od strony Macedonii. Po wymianie kilku zdań, okazało się iż parę dni temu gościli oni w polskich Tatrach, zdobywając Rysy. Poczęstowani niemałym spożywczym dobytkiem amerykańskich specjałów, spędziliśmy wspólnie kolejne kilkanaście minut upamiętniając wzajemnie się na fotografiach.
To było naprawdę przyjemne uczucie! Staliśmy na najwyższym wierzchołku Albanii, wiedząc że to już połowa naszych wyzwań. Chmury unoszące się w złowrogiej, szarej poświacie skutecznie zachęciły nas do powrotu, mimo że mieliśmy ochotę celebrować te chwile jeszcze dłużej.
Czekał nas powrót. Tym razem bez pośpiechu i z uśmiechami na twarzach pokonywaliśmy drogę w dół. Machaliśmy napotykanym pasterzom, przyglądaliśmy się urodzie natury i chłonęliśmy tą dzikość, która wydobywała się z każdego zakamarka głazu. Piękne krokusy, których niesamowite ilości tworzyły barwne żółto- fioletowe dywany przykuwały naszą uwagę i wzbudzały zachwyt. Niestety, okazało się że droga powrotna poprowadzona jest kilkukrotnie przez koryto rzeki. Uzbrojeni, więc w niemiłe doświadczenie, staraliśmy się pokonywać strumień ostrożnie i wolno.
Dotarliśmy do pierwszych wiosek i wraz z wypasanym bydłem pokonywaliśmy ostatnie metry naszej wędrówki. Uśmiechnięci ludzie wskazując palcami w stronę szczytu, pytali: Korabi? Odpowiadaliśmy przytakiwaniem głów i tym samym radosnym spojrzeniem.
Zmęczeni, brudni, a przede wszystkim głodni, jednogłośnie ustaliliśmy, że idziemy na zakupy po świeże pomidory, biały ser i chleb. Okazało się jednak, że chleb jest towarem, którego się w tej wiosce nie sprzedaje, gdyż każdy piecze go samodzielnie w domu. Mężczyzna kazał nam jednak zaczekać, jednocześnie zapraszając przed sklep i rozpoczynając rozmowę. Okazało się, iż jako jeden z nielicznych w wiosce zna język angielski i pracuje jako żołnierz w niedalekim mieście. Po kilku minutach przybiegł chłopiec niosąc w rękach bochenek chleba. Pomidory i duży kawałek białego sera zostały zapakowane wraz z pieczywem do worka i podarowane nam w prezencie. Mimo, że usilnie nalegałyśmy na zapłatę, Albańczyk nie dał się przekonać. Powiedział, że to podarunek i będzie mu miło jeśli go przyjmiemy. Cóż zrobić? Podziękowałyśmy serdecznie, wyjęłyśmy z plecaka polskie krówki, poczęstowałyśmy każdego kto miał ochotę i pożegnaliśmy się serdecznie z tymi miłymi ludźmi.
***
Popołudniowe słońce malowało piękne pejzaże na skałach. Kilkanaście razy przystawałam, oglądałam się za siebie, zerkałam na ten skalny masyw, na którym postawiłam dziś swoje stopy i już tęskniłam. Kiedy powtórzy się taka przygoda? Pełna zapachów, smaków, ciekawych ludzi?
W duchu wypowiadałam życzenie, by mieć szansę tu jeszcze wrócić… Kto wie? Może się spełni.
Ciąg dalszy oczywiście nastąpi…
Zdjęcia autorstwa: gobo, aleksandry, Wioli, i Wojciecha