Po ostatniej udanej wyprawie na Baranie Rogi, Krzysiek wpadł na pomysł, że o ile pogoda dopiszę to następnym razem zrobimy coś grubszego. Nasz wybór padł na Łomnicę.
Droga miała być lekko trudniejsza od naszej poprzedniej. Nie było to nic specjalnego, ponieważ prezentowane trudności to ledwo 0+, ale i tak jest to lekka różnica w porównaniu do Baranich Rogów gdzie wycena kształtowała się na poziomie 0. Możliwe w sumie, że trasa, która wtedy poszliśmy (żlebem w górę a nie trawersem w lewo) miała lekko wyższą ocenę niż w przewodniku, jednak nie o to... nie o to... nie o to...
Ponieważ pogoda w sobotę miała być gorsza, dlatego postanowiliśmy wyruszyć dla odmiany w niedzielę. Godzina 3:00 a my siedzimy już w aucie i jedziemy w stronę Łomnicy. Na parking dojeżdżamy około 5:45.
Mimo, że prognozy, które sprawdzaliśmy dzień wcześniej wskazywały bezchmurną pogodę, to jednak całe niebo spowijają ciemne chmury.
Pakujemy się, przebieramy, chwile zastanawiamy się, czy brać linę i sprzęt i wyruszamy w drogę... koniec końców z przypiętą liną do plecaka.
Powoli poruszamy się stokiem w górę mijając następne stacje kolejki narciarskiej. Na całe szczęście śnieg jest bardzo dobrze ubity a na stoku, z powodu wczesnej, pory nikogo jeszcze nie ma.
Nie ma jednak tego dobrego... Mija kilkanaście minut a ja zastanawiam się gdzie popełniłem błąd... Patrząc w stronę parkingu z wysokości pierwszej stacji widzę jak całe miasto przykryte jest ciemnymi chmurami. Wyobrażam sobie tylko jak super by było leżeć teraz w łóżku i przewracać się na drugi bok a nie iść pod górę z ciężkim plecakiem no, ale cóż! Zachciało nam się to mamy...
Wszystkie nasze wątpliwości oraz złe humory zostają rozwiane w momencie, gdy dochodzimy do Skalnatnej chaty. Tam w końcu wychodzimy wysoko ponad chmury. Widok ten wynagradza nam wszystko. Zatrzymujemy się na chwilę na szybkie śniadanie, parę zdjęć i ruszamy znowu w górę.
fot. Krzysiek
vimeo ->
https://vimeo.com/88698567Kiedy ruszamy w stronę przełęczy zdajemy sobie już sprawę, że nasza trasa ze stawu nie będzie trwała 1h, jak to wcześniej zakładaliśmy, a niestety zdecydowanie dłużej. Śnieg początkowo jest dosyć głęboki i załamuje się pod naszym ciężarem. Po chwili jednak udaje nam się wyjść z tego mało przyjemnego terenu i kierując się w stronę środka żlebu idziemy do przełęczy już dosyć twardym i ubitym przez narciarzy szlakiem.
O ile wcześniej szliśmy bez kurtek (bo jedynie w koszulkach przez palące słońce), to na przełęczy musimy się ponownie ubrać. Wiatr, jak to zwykle bywa, na przełęczach wzmaga się i wali w nas nie przeciętnie.
Teraz miało już być spoko a przynajmniej tak to wyglądało z dołu. Przeszliśmy całą trasę narciarską i mieliśmy zacząć już powoli piąć się do góry w stronę szczytu. Niestety nic bardziej mylnego. Pozapinani po uszy w kurtkach poruszamy się w silnym wietrze w górę. Miejscami na zboczach pojawia się już lód a teren coraz bardziej robi się stromy, toteż dopiero powyżej przełęczy czekany oraz raki poszły w ruch.
Trawersujemy lekko zbocze a ja już mam powoli dość. Nie wiem co mi się dzieje, czy to tylko dwie godziny snu w nocy, czy wiatr, czy ciśnienie, czy może wszystko razem, ale moje zmęczenie sięga zenitu. Jestem wyebany jak bezpiecznik. Szczęście, że Krzysiek jest kawałek przede mną dzięki czemu bez zastanowienia pniemy się w górę.
W końcu dochodzimy do klamer i łańcuchów. Szczerze mówiąc, z początku myślałem, że będziemy szli żlebem z prawej strony od obecnego podejścia, ale jednak wystające ze śniegu łańcuchy są zdecydowanie lepszą/bezpieczniejszą opcją biorąc pod uwagę pogodę, stromiznę terenu oraz nasze zmęczenie.
Na pierwszy rzut idzie Krzysiek. Ja czekam i jeszcze chwilę odpoczywam.
Idzie się całkiem nieźle. Przez chwilę zastanawiam się czy w tym miejscu nie ściągnąć raków, ale z powodu braku miejsca na przepakowanie się postanawiam iść jednak z rakami na butach.
fot. Krzysiek
fot. Krzysiek
Dosyć szybko pokonujemy teren ze sztucznymi ułatwieniami. Po wyjściu z kominka reszta jest w znacznej części pod śniegiem. W związku z tym wolimy nie ryzykować i skupić się raczej na własnych umiejętnościach oraz sprzęcie, który posiadamy.
Robi się coraz stromiej. Jednak mimo dosyć wczesnej pory śnieg nadal jest bardzo twardy a raki trzymają się podłoża jak na kleju. Dzięki temu mi już trochę wróciły siły i już zdecydowanie poruszam się już w kierunku szczytu.
Mija godzina 11 a my meldujemy się na szczycie. O ile poniżej nie było czuć wiatru o tyle na szczycie wieje tak, że można zwariować. Siadamy więc schowani za stacją na tarasie widokowym i odpoczywamy prażąc się w słońcu.
Na szczycie wpadamy w euforie, że udało nam się osiągnąć szczyt. A tak wygląda moja mina szczytowa
Aby nabrać siły odpoczywamy około godziny. Na szczęście pogoda jest fantastyczna. Zdjęcia praktycznie same się robią. Szkoda jedynie tego wiatru, który psuje wszystko, ale tego akurat można było się spodziewać.
fot. Krzysiek
Słowacka ekipa podczas zejścia.
Przed godzina 13-stą zaczynamy zejście. Ponieważ mieliśmy ze sobą linę postanowiliśmy poćwiczyć sobie "zjazdy" oraz lotną asekurację. Teren może nie jest specjalnie trudny, ale odrobina asekuracji oraz ćwiczeń jeszcze nikomu nie zaszkodziła
Między godziną 14 a 15 docieramy ponownie na przełęcz. Po drodze okazuje się, że Krzyśkowi ktoś ukradł kijki, które "schował" wcześniej podczas podejścia. Daje to nam świetny bilans podczas naszych wypraw, bo wychodzi mniej więcej po 1 straconym kijku na wyprawę od początku roku. Ostatnio ludzie zostawiali przed Baranimi Rogami narty i jakoś nikt się specjalnie nimi nie interesował a tutaj proszę. No, ale co robić...
Na przełęczy niestety słońce powoli chowa się za szczytami. Ściągamy szybko raki, jemy coś słodkiego i czym prędzej ruszamy w stronę kolejki narciarskiej. Ja zjeżdżam podczas gdy Krzysiek początkowo zbiega po stoku. Nie jest stromo, toteż jedzie się miło i przyjemnie
Do samochodu dochodzimy około godziny 16. Przebieramy się, ja chowam swoje spodnie, które jak się okazują mają pokaźne pęknięcie na dupie i ruszamy w stronę Krakowa, gdzie jak to zwykle bywa, na zakopiance łapie nas korek... Tak czy inaczej po godzinie 19 meldujemy się w "domach".
Teraz, patrząc z perspektywy czasu, oraz mając pojęcie o tym co się dzieje z pogodą w ostatnich dnia, zdecydowanie mogę powiedzieć, że była to nasza ostatnia droga kalendarzowej zimy w Tatrach.
Co mogę powiedzieć o drodze...
Po pierwsze to to co mi przychodzi na myśl, to kondycyjny .... Począwszy od wyjścia z auta droga cały czas pnie się w górę. Nie ma w zasadzie ani chwili odpoczynku. Zegarek Krzyśka, który mierzył tętno po powrocie do auta pokazał ~8000 spalonych kalorii
Jeśli chodzi o samą trudność to nie jest to specjalny wyczyn. Klamry oraz łańcuchy zdecydowanie ułatwiają podejście. Gdyby ich tam nie było to pewnie nasze odczucia byłyby zupełnie inne. Jedyne co sprawiło nam trudności to chyba zejście. Dosyć stromo, do tego po południu słońce było już wyżej a co za tym idzie śnieg nie był już taki fajny jak poprzednio. W dodatku ja po zejściu z kominka lekko się rozluźniłem przez co przy trawersie lekko osunęła mi się noga.
Na szczęście świetna pogoda, inwersja oraz rewelacyjna przejrzystość powietrza wynagrodziła nam wszystko.
Tutaj więcej moich zdjęć
http://www.flickr.com/photos/szymkowski ... 194788393/