Uczestnicy: Ania, Krzysiek, Daniel, Adam, Czaro i ja.
Działo się to dokładnie 28 stycznia 2011. Korzystając z okazji corocznych pobytów w Zakopanem, w związku z PŚ w skokach, od kilku lat staram się poznawać Tatry. Kilka miesięcy wcześniej uzgadniam z kolegą, który ma znacznie więcej doświadczenia w chodzeniu po górach zimą ode mnie, iż za tegoroczny cel obierzemy Rysy lub Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem w zależności od warunków pogodowych i naszej aktualnej dyspozycji.
Jako że w Zakopanem byłem z Krzyśkiem już od tygodnia miałem sporo czasu aby jakoś lepiej przyszykować się do sobotniego "Rysowania". W ramach rozruchu przemaszerowaliśmy Dolinę Kościeliską przez Iwaniacką Przełęcz do przystanku busów w Dolinie Chochołowskiej ( po drodze zostawiając nieopodal schroniska Ornak niespodziewankę dla uczesników zlotu forum TG ), a dzień wcześniej poszliśmy nad Morskie Oko oraz uskutecznialiśmy nartozjazdy. Odnaleźliśmy wypożyczalnię w której Krzysiek zaopatruje się w raki, a ja natomiast w czekan.
W piątek około południa dokonujemy przepakowania bagaży, gdyż opcja prawie dwugodzinnego marszu pod góre do starego schroniska przy Morskim Oku ze wszystkim co przyleciało z nami z Anglii jakoś nas nie rajcowała. Zostawiamy zatem część rzeczy w workach na śmieci u Pani w przechowalni na PKSie. Wizyta przy bankomacie, ostatni papieros i wskakujemy do busa na Palenicę Białczanską( 8zlł). Zorientowałem się że brakuje moich kijów, które na szczęście szybko odnajduję na dworcu. Dzisiaj nie będzie gubienia, a stracony w niedzielę telefon zupełnie wystarczy. Po ok. 40 min dojeżdżamy. Pogoda jest w miarę dobra. Brak opadów, czujemy tylko że temperatura zaczyna spadać. Postanawiamy ściągnąć kurtki i iść w samych polarach. Narzucam dobre tempo i mimo prawie 20kilowego obciążenia mijamy wielu turystów. Robimy 2 przystanki, szarlotka, papierosek, piwko i po półtoragodzinnym marszu jesteśmy na miejscu.Kolejny browarek, czekamy na recepcjonistę, meldujemy się, zakładamy raki i jeszcze wieczorem biegniemy nad Czarny Staw obczaić czy na Rysy przetarte.
Okazuje się że niestety nie. Wracamy, i postanawiamy sie zdrzemnąć. Słabo mi to wychodzi, za to Krzysiek chrapie w najlepsze mimo donośnego śmiechu starszego jegomościa na sąsiednim posłaniu ( długo myślałem, że to forumowy staszek ). Kiedy postanawiamy zjeść kolację okazuje się że jadłodajnia zamknięta a i piwka już więcej nie będzie ( jak się później okazało wystarczyłoby zapukać do kuchni ). Wracamy do schronu, zakładam czołówkę i zaczynam czytać kupione przed paroma dniami w antykwariacie, Sygnały ze skalnych ścian. Tragedie tatrzańskie... Wawrzyńca Żuławskiego. Książka wywiera na mnie wiele emocji, pomaga zapomnieć o głodzie, którym opłaciliśmy frycowe i bardzo skraca oczekiwanie na resztę ekipy.
W schronisku jest ciepło i przytulnie. Zapowiedź pięknej pogody zachęciła wielu górołazów do spędzenia weekendu w Tatrach. Mimo że od godz. 22:00 obowiązuje cisza nocna, schodzą się oni jeszcze po północy. Za 5 dwunasta dociera także reszta naszej drużyny. Szczęśliwi, że już są, wypijamy po kielichu wiśniówki i zapowiadamy wstawanko na 4:30, aby nad Czarny Staw wejść jeszcze po ciemku. Godzina pobudki oczywiście była mało realna i ostatecznie dobudzam wszystkich jakoś po 6. Chęci jednak były, a pierwsze ekipy wychodziły już po 3 rano. Wiedziałem jednak, że świerzoprzyjezdi są po tygodniu pracy, podruży autem do Zakopanegi i 8 km dymania do schronu z żarciem dla mnie, więc nie bawiłem się w porannego terrorystę
Poranna toaleta, śniadanie i ostatecznie do schroniskowej książki wyjść wpisujemy sie o 8:25. Trochę późnawo, ale nie byliśmy ostatni, a że pogoda była jak żyleta nie przejmujemy sie tym zbytnio. Krzysiek stwierdza, że on zostaje. Czyżby Go strach obleciał ? Mówił że ciągle bolą Go żebra po niewiadomym upadku podczas pełnej nieświadomości, sobotniej nocy. Ja zresztą też właśnie wtedy straciłem telefon
Pod Czarnym Stawem zakładamy raki i powoli zaczynamy konkretniejszy już wspin. Idzie się ok. Śnieg lekko zmrożony, chociaż momentami zapadalismy sie po pas.
Na Rysy zimą wchodzi się inaczej niż latem. Zimową porą przecinamy Czarny Staw i idziemy wprost przed siebie kierując się środkiem rysy na przełączkę pod szczytem. Na jednej z pierwszych trudności jaką jest pokonanie oblodzonej, sporej wielkości, gładkiej skałki Adamowi zsuwają się raki, gdyż swoje półautomaty założył do butów od automatów lub odwrotnie. Sam już nie pamietam. Postanawia zawrócic. Wraca z nim również Ania, pewnie z obawy że będzie nas spowalniać i będziemy schodzić po ciemku lub aby dotrzymać towarzystwa kolegom na dole
.
Została nas więc 3. Jako że Czaro pomaga Ani i Adamowi w zejściu, ja posuwam sie na przód, momentami zakopując całe kijki w śniegu ( zimowe talerzyki zostały w UK ). Szlak ,mimo ze przetarty przez kilka osób wchodzących przed nami, zdążył się miejscami pozasypywać i czasem trzeba torować na nowo. Idą tak przed kolegami przypomina mi sie film Cisza, opowiadający o grupie licealistow ginących pod lawiną w drodze na Rysy kilka lat temu ( lawina ta miala taki impet zż przebila sie przez kilkumetrowa tafle lodu na Czarnym Stawie a ciała kilkorga z uczniów wyłowiono dopiero wiosną ) Na pytanie co mam robić w razie lawiny, Czaro odpowiada, że sie modlić. Nie śmialem się bo od środka stawu szeptałem już sobie Pod Twoją obronę... i Aniele Boży Stróżu mój... . Przypominam sobie jednak, że w poradnikach pisano o tym by próbować naśladować ruchy pływackie, starać się utrzymać na powierzchni, odrzucić plecak i wszystko co zbędne. My nie mieliśmy nawet zestawu lawinowego, gdyż trochę drogi to interes.
Tuż za Bulą okazuje się że mamy dwa, a nawet trzy warianty wejścia bo taternicy przed nami nie szli tym samym śladem cały czas. Obieramy opcję nieco dłuższą, ale za to z ciekawym miejscem na przerwę w niewielkiej kolebie.
Kubek herbaty, papieroch, focimy i w drogę. Chwilę idziemy wzdluż skalnej ściany, szczęśliwie mijając spore dziury skalnośniegowe i uważając by nie podciąć dechy lawinowej o co w tym miejscu bylo bardzo łatwo. Teraz już prowadzi Czarek, któremu ufamy, a i kondycyjnie wygląda najlepiej i za każdym razem ściemnia nam, że jeszcze tylko kawałek. Wysiłek powoli daje o sobie znać, postoje są coraz częstsze, a Daniel zaczyna powtarzać że nie da rady i przyznaje się, że żona zabroniła mu wchodzić na Rysy . Jest coraz większy ''pion'', wymijają nas 2 osoby. Okazuje się że tego dnia my wejdziemy jako ostatni.
Kąt nachylenia jest coraz większy. Staram się motywować Daniela, co chyba jakoś się udaje bo trzymając czekan już w obu rękach ostatkiem sił dochodzi do przełączki. Chwilę leżymy tak na śniegu, bynajmniej nie dla przyjemności, a oczom naszym ukazuje się przepiękny widok na słowacką część Tatr.
Jest piękna, sloneczna pogoda, a my zaczynamy myślec już o tym jak stąd zejść. Do polskiego szczytu brakuje nam juz niewiele. W tym miejscu zostawiam swoje kije i wyciągam czekan. Łańcuchy są częściowo odkopane. Duża ekspozycja nieco mnie przeraża. Nogi ze zmęczenia trzeęsą się jak galareta, jeden fałszywy ruch i wyjście może okazać się tragiczne. Ufff, udało się. Na obu szczytach kąpieli słonecznych zażywa jakieś 15 osób, z tego większość to węgrzy którzy przyszli od dużo łatwiejszej strony slowackiej. Dziwne bo tam jest zakaz poruszania się zimą powyżej schronisk.
Telefon do domu, łyczek wiśnióweczki, którą nieopatrznie staram sie poczęstować Pana z Międzynarodowego Stowarzyszenia Policjantów. Kilka fotek, chwila odpoczynku, deklaracja że na trzeźwo zejść nie damy rady tą stromizną, papieroch i refleksja nad tym gdzie jestem i jak my do cholery teraz zejdziemy.
Widzimy grupę chyba 5 rosłych facetów ( byli to najprawdopodobniej uczestnicy jakiegoś szkolenia lawinowego lub zimowej wspinaczki wysokogórskiej wraz z instruktorem ) którzy zaczynają iść w dół powiązani liną. Gdyby nie nasze lenistwo i piekna pogoda to z chęcią za jakąś opłatą byśmy się z Danielem do nich dowiązali. Tymczasem Czaro obskakuje wierzchołek slowacki. Nam te kilka metrów więcej nie robi różnicy, zresztą ja przestałem ufać swojej odporności na ekspozycje, a ubezpieczenie mam tylko do wysokości 2500m więc na Polskę idealne. Schodzimy jako ostatni. Widząc 2 osobników niemal zbiegających ze szczytu ( w tym jednego bez raków ) nie mogę wyjść z podziwu dla ich odwagi, doświadczenia ale i też lekkomyślności. Jak ktoś śpiewał, najtrudniejszy pierwszy krok... Pierwsze 100m zejścia trwało niemal 1/3 całości czasu powrotu i odbywało się przodem do rysy. Troszkę trwało zanim nabraliśmy pewności siebie i już plecami do ściany zaczęliśmy szybko zeskakiwać, ciągnąc ze sobą sporą ilość śniegu. Miejscami uskuteczniamy dupozjazdy i hamowanie czekanem co w głębokim śniegu wcale nie było ani przyjemne, ani łatwe.
Do schroniska doszliśmy już po ciemku. Odnaleźliśmy w łużkach resztę brygady i ku nieszczęściu naszych schroniskowych współlokatorów do późnych godzin nocnych świętowaliśmy nasze szczytowanie, a po północy także Ani urodziny.
Zadowoleni byliśmy bardzo, że nasz zimowy debiut na dwutysięcznikach zaczęliśmy od najwyższego punktu w Polsce ( 2499m n.p.m.).Obiecaliśmy sobie w przyszlym roku zdobyć kolejny szczyt z Korony Polski i upojeni szczęściem, tudzież piwskiem zasnęliśmy otoczeni przejmującą ciszą ukochanych gór