Zachęcony ciepłym przyjęciem i zainteresowaniem Do-miśka (jeśli niewłaściwie odmieniam - proszę o wybaczenie) odgrzeję stare kotlety sprzed trzech lat. Czyli Bieszczady Ukraińskie...
Szczegółów nie pamiętam, moja Żona stwierdziła, że przez te trzy dni przeżyła tyle, że na dwa miesiące by starczyło. W każdym bądź razie mój Swat od dłuższego czasu planował wyjazd w Bieszczady Ukraińskie i mnie nagabywał. Ja chciałem zakosztować nieco dzikości, przy równoczesnym bardzo napiętym planie urlopowym Żony - pracowała wówczas chyba drugi miesiąc dopiero... W każdym razie zdaje się będąc dzień przed wyjazdem na delegacji w 100licy dowiedziałem się, że następnego dnia mam być w Lwowie "i w ogóle" popadłem w euforię niemałą. Telefon do domu (zero kasy na komórce, jak dobrze, że są jeszcze automaty), szybkie zakupy, po prostu wariactwo. Ostatecznie zespół w składzie Swat, Żona (wtedy jeszcze przyszła) Swata, Żona (wtedy już od roku) moja i ja spotkała się w pociągu do Przemyśla. Żona moja i ja prosto z pracy, podobnie jak reszta ekipy, sama radość. W Przemyślu okazało się, że autobus do Lwowa, którym planowaliśmy przebić się na wschód, kursuje co drugi dzień. Jakiś miejscowy "menel" (pełen szacunek za znajomość realiów i różne ciekawostki) zasugerował, by pojechać busem na granicę, "dalej coś będzie". Granica PL/UA wyglądała trochę jak jakiś jarmark, jakieś tergowisko pełne szczęk (uwaga, było około północy!), oświetlone blaskiem lampek choinkowych. Złowieszczy napis "Ukraina witajet was" bynajmniej nie oddawał tego wszystkiego, co nas spotkało.
Po przejściu granicy okazało się, że wylądowaliśmy w środku niczego. Co prawda jakieś czarne merce chciały nas podrzucić do Lwowa (pewnie w każde miejsce na Ukrainie), ale za takie góry szmalu, że szkoda gadać. Noc była niesamowita, żywcem wyjęta z Gombrowicza (nie jestem specjalistą z literatury, ale Swat tak to opisał) - około drugiej w nocy z mroku wyłonił się kilkuletni chłopak na ogromnym rowerze, jechały też (w środku nocy!) kombajny gdzieś na pole lub z pola. Z braku alternatyw zasnęliśmy na przystanku autobusowym. Gdy okazało się, że marszrutka pojechała, napatoczył się jakiś kolejny oferent samochodu, który jednak deklarował zawieźć nas tylko do pociągu. Facet o uśmiechu dentysty pędził przez noc rozlatującym się kombi opowiadając, ile to osób ginie na każdym wirażu. Dojechaliśmy na czas i nawet dość tanio (chyba 20 hr) do stacji Tszeniec, skąd niebawem był "pociąg" do Lwowa - nie tyle osobowy co wlekący się. Całą niemal drogę spaliśmy, ale w pociągu - istna Gwatemala. W Lwowie przesiadka na trochę lepszy (bilety imienne) do Mukaczewa - wysiedliśmy w Wołowcu trochę już wyspani, skąd kolejną najętą limuzyną dojechaliśmy do wioski Żdieniewo. Stamtąd zaczęliśmy mozolny podchód pod Pikuja. A - jeszcze po drodze w wsi Serebowiec napiliśmy się mleka u jakiejś ukraińskiej gospodyni, trochę drogo wyszło, ale było mrożone w jakiejś studni no i okay.
Podejście było dla mnie mozolnie długie, żmudne i tragicznie męczące. Nie żebym się tłumaczył - dwie noce na skróconym biegu (przygotowawcza i ta częściowo na przystanku autobusowym) i ogólny brak zaprawy dały się we znaki. Ale tak na spokojnie to podejście bez większych stromizn, bardzo wyraźnie zaznaczoną ścieżką, tylko dość długie (nie jestem w stanie podać wysokości względnej). Czasem widać było jeszcze żółte znaki szlaku czechosłowackiego

Po drodze jakiś potok - nabraliśmy wody, bo długo miało nic nie być. Pod wieczór dostaliśmy się na przełęcz pod Pikujem - Swatu i Swatowa poszli na szczyt, ja z Młodą wymiękliśmy (z perspektywy czasu żałuję, ale i cieszę się, bo jest po co wracać). Znaleźliśmy jako takie miejsce na biwak i po prostu zalegliśmy.
Wtem słychać kroki - z naprzeciwka wyłoniła się trójka nieznajomych. Z ubioru i wyposażenia to my przy nich byliśmy jak klapkowicze. Okazało się, że napotkani to Polacy, gdzieś z Krakowa, że nocują w turbazie w Użoku czy gdzieś tam i jeszcze tego samego dnia chcą wrócić do Turbazy... Jak usłyszeli, że chcemy obozować w górach to bardzo wzrósł ich respekt do nas (aż mi głupio było, bo ja straszny mieszczuch jestem). No w każdym razie pożegnaliśmy się, potem dociągnął Swat i Swatowa, rozbiliśmy namioty i po chwili rozległo się chrapanie. Moim zdaniem jakaś zwierzyna w nocy krzątała się wokół obozowiska, ale byłem zbyt padły, by zrobić cokolwiek. Zachód słońca też był wyborny, więc sny były pozytywne.
Rano obudziliśmy się w znacznie lepszym nastroju, posililiśmy się i przed nami rysował się cały dzień dreptania pustą połoniną. Wiatr dął silnie, namioty się chwiały - piękny dzień. Co prawda czasem postraszyła mżawka, ale generalnie to była esencja Bieszczad - pusto, dziko, zielono, niesamowite połoniny, tylko dzikich koni brakowało. Widoki zapierały dech w piersiach, a trasa była wcale nie ciężka. Ścieżka przez połoninę była bardzo wyraźnie wydeptana... Tego dnia nie spotkaliśmy nikogo, tylko siedząc na jednym z pomniejszych szczytów obserwowaliśmy dwóch Ukraińców jak trawersowali to, na czym siedzieliśmy i w oddali zamajaczył jakiś rolnik. Tempo mieliśmy - jak określił znający bardziej te strony Swat - niezłe i na koniec dnia rozbiliśmy biwak na przełęczy ładnie osłoniętej od wiatru wysoko podchodzącym lasem. Miejsce było strategiczne także z innego powodu - tuż poniżej przełęczy, w lesie, było źródło. A nam się woda właśnie kończyła...
Niestety zaczynało padać. I to solidnie. W tym momencie zapadła decyzja, że "zobaczymy" co z noclegiem. W grę bowiem wchodziła opcja, że całą czwórką zalegniemy w Swatowej "dwójce i pół" z tropikiem, a w naszej chatince "raczej jeden i pół" zdrzemną się plecaki. Ostatecznie pomysłowy dobromir zrobił na naszą chatinkę wesoły tropik z drutu, sznurka, trzech dużych worków na śmieci i jakiegoś izolatora (postaram się wrzucić foto) i o dziwo zadziałało!
Rano obudziły nas krowy i jakiś starszy Ukrainiec, nawet niewiele przemokło (ale przemoknie później), zjedliśmy kolejne potrawy i kolejne porcje serka topionego i dalej w drogę. Od tego miejsca to już raczej był las, z rzadka połonina, no i coraz bliżej Polski (widać było różne Halicze itp.). Też coraz więcej miejscowych się pojawiało, coraz więcej ścieżek, z których trzeba było wybrać tę właściwą. W międzyczasie spotkaliśmy też parkę Szwajcarów, podowcipkowaliśmy sobie nieco - mówili, że chcą nocować na przełęczy z białym krzyżem (wybaczcie indolencję krajoznawczą), przy czym wyglądali już zupełnie na jakichś piknikersów (nawet przy nas!!!) - jedno z nich paradowało w czadowym słomkowym kapeluszu. Ostatecznie zgubiliśmy drogę i szliśmy na pałę przez las, kiedy to rozlało się na dobre i wszystko to, co jeszcze nie przemokło, właśnie chłonęło wilgoć. Wyszliśmy na jakieś pole i dalej, idąc po kolei dwoma drogami, doszliśmy na "stację" w Wołosiance Zakarpackiej. Pierwotny plan zakładał zejście do Sianek, ale trochę urwaliśmy, bo też z Wołowca startowaliśmy później niż zakładano... W Wołosiance Zakarpackiej zobaczyłem na peronie niezwykłe zjawisko pod nazwą galopującej krowy. W każdym razie pojechaliśmy do Sianek pociagiem, stamtąd do Sambora (w Siankach miejscowe dresy stwierdziły, że "tu nie ma nic" i doradziły pchać do Sambora, choć w Samborze i tak łapaliśmy ranny pociąg jadący z Sianek), w Samborze spanko na dworcu - odczuwalnie lepsze warunki niż w Siankach, choć i tak zrobiliśmy błąd strategiczny, bo trzeba było jechać z WołZak wcześniejszym pociągiem do Użgorodu i łapać coś spalnego do Lwowa. A tak po Samborze zaś zapakowaliśmy się do okropnie wolnego pociągu, w Lwowie już tylko marszrutka na granicę i... no właśnie, tłum mrówek. Wraz z jakimiś innymi turystami wracającymi z Krymu przebiliśmy się przez tłuszczę, w Przemyślu pizza, pociąg do Katowic i tyle.
Generalnie najfajniejsze było, że Młoda będąca generalnie na "nie" coś zatrybiła i jak w Tarnowie wsiadła wielka jak beka kuracjuszka z Krynicy ze swoją walizą na kółkach to stwierdziła "na Pikuj z nią, z tą walizą niech drałuje"
I tym optymistycznym akcentem - dobranoc.