Ahoy!
Niniejszym, nie bez wysiłku otwieram swoje konto na tym forum
Tak sobie zajrzałem, poczytałem i nostalgia mnie chwyciła. Największy wysiłek związany z górami, to jest, jak wytrzymać bez nich
Ehh
Największym zaś wysiłkiem w górach jaki miałem okazję podjąć była mało imponująca wysokościowo, ale dłuuugawa wędrówka sześć i pół roku temu gdy pomiędzy maturą a egzaminem na studia wyjechaliśmy z kumplem po Tatrach połazić. Totalnie zieloni w temacie, ale nic to
Zamieszkaliśmy u znajomej w Murzasichlach (ładnie - ale wszędzie cholernie daleko:/ ) I rozpoczęliśmy wędrówki - pierwszego dnia umarłem na podejściu pod Gubałówkę - i do tej pory jest ona przezemnie niezbyt lubiana, chociaż jakoś tak się składa, że podczas każdego pobytu w Zakopcu ją odwiedzam.
Natomiast bodajże trzeciego dnia wędrówki wyruszyliśmy w podróż, którą do tej pory wspominam nie bez rozrzewnienia
Skoro świt z Murzasichli czarnym szlakiem, ku dolinie Pańszczyca, dalej przez Waksmundzką Polanę, Polanę pod Wołoszynem ku Wodogrzmotom. Trasa miła, lekka i przyjemna tedy w całkiem dobrej kondycji ruszyliśmy dalej asfaltem ku Morskiemu Oku. Tam pierwsze oznaki zmęczenia, ale szybko przełamane żwawym marszem ku Palenicy Białczańskiej. Po drodze skończyła się nam woda, ale na parkingu chcieli 5 zł za 1,5 l mineralnej - nie z nami te numery! No i to był błąd. Drugi zaś błąd polegał na przyjęciu koncepcji, że wędrówka asfaltem ku Murzasichlom będzie mniej męcząca niż szlakiem. Ruszyliśmy żwawo, później coraz mniej żwawo a od tych głupich grr zakosów zaczął się potężny kryzys. Ale twardzi byliśmy
Moja twardość wykazała jednak brak odporności na brak wody co zaowocowało wzrostem desperacji w próbach jej zdobycia. Co mogło zakończyć się źle bo spróbowałem dostać się do wody w (bodajże) Filipczańskim Potoku, po dosyć stromym wykamieniowanym brzegu. Na szczęście krótką jazdę w dół udało się powstrzymać desperackim chwytem barierki mostu. Chwilę później pokrzepienie znalazłem spijając krople z jakiś takich kielichowatych roślinek - tak, tak - zdesperowany byłem. W końcu dowlekliśmy się do Murzasichli, ale następny dzień spędziliśmy w pozycji horyzontalnej nie wychodząc z pokoju. Wtedy też obiecałem sobie, że nigdy nie wyjdę w góry bez zapasu wody.A następnego poranka nasza gospodyni powiedziała, że może nas podrzucić ku szlakowi na Gęsią i zabraliśmy się z nią nie mając w zapasie nawet kropelki
) Człowiek młody był to głupi
Ale Gęsią jako najwyższą górę tamtej wyprawy zdobyliśmy!
Ijest co wspominać.
Później przybyło trochę i nogach, i w głowie (taaaaaaaaa) co pozwoliło na zrobienie kilku dlugich, wyższych i ciekawszych tras. Teoretycznie może i bardziej wyczerpujących, ale miarą poziomu zmęczenia w sumie nie jest ani wysokość, ani czas przejścia lecz własne do eskapady przygotowanie.
pozdrawiam